Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przysięga - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przysięga - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 324 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZY­SIĘ­GA

Na­czel­nik rzu­cił ga­ze­tę i gniew­nie spoj­rzał na wcho­dzą­ce­go. A star­szy, wy­prę­ża­jąc się przy drzwiach, mel­do­wał po­kor­nie:

– Przy­pę­dzi­łem wszyst­kich.

– Gdzie są?

– W po­dwó­rzu.

– Do­brze, niech po­cze­ka­ją. A pil­no­wać, to bun­tow­ni­cy, ro­zu­miesz?

Star­szy uśmiech­nął się nie­znacz­nie i ja­koś dziw­nie.

– Cięż­ko po­szło, a?

– Nie, ka­za­łem się im ze­brać przed kan­ce­lar­ją, to za­raz przy­szli i za­czę­li wo­łać, że wszy­scy dar­li spi­sy i wszy­scy są Po­la­ki ka­to­li­ki, to i wszy­scy są go­to­wi choć­by na Sy­bir. Tak i całą wieś przy­pę­dzi­łem.

– I nie bro­ni­li się? Szko­da! – szep­nął ci­cho.

– Na­wet żoł­nie­rzom dali pod­wo­dy, a sami szli spo­koj­nie, jak ba­ra­ny, śpie­wa­jąc po­boż­nie całą dro­gę. To do­bry na­ród, po­słusz­ny…

– Nie two­ja rzecz są­dzić! Pa­szoł won! – za­krzy­czał.

Po­czer­wie­niał star­szy, wy­prę­żył się jak stru­na, zro­bił pół­ob­rot i wy­szedł.

Na­czel­nik uto­nął zno­wu w ga­ze­cie, ale po chwi­li rzu­cił ją na biur­ko, za­tarł ręce i jął zwol­na krą­żyć po wiel­kim, skle­pio­nym ga­bi­ne­cie.

– A swo­łocz! by­dło! – mru­czał, gła­dząc obu rę­ka­mi sze­ro­ką, rudą bro­dą i za­pa­trzył się przez chwi­lę w ogrom­ny, za­desz­czo­ny plac.

Zło­te ko­pu­ły cer­kwi wzno­si­ły się wy­so­ko nad czar­nia­wem mo­rzem bło­ta, zaś krę­giem pla­cu, niz­kie ob­mo­kłe dom­ki, jak­by dy­go­ta­ły w zim­nej sza­ru­dze.

Pa­dał drob­ny je­sien­ny deszcz i wiatr nie­kie­dy szar­pał drze­wa­mi, ob­dzie­ra­jąc je z resz­tek li­ści. Ja­kieś wozy wlo­kły się z tru­dem po bło­cie i ja­cyś lu­dzie prze­my­ka­li się zgar­bie­ni pod do­ma­mi.

Od­wró­cił się na­gle, prze­szedł na dru­gą stro­nę ga­bi­ne­tu i kry­jąc się za por­tje­rę, ostroż­nie wyj­rzał oknem. W po­dwó­rzu, niby w głę­bo­kiej sa­dzaw­ce, ocem­bro­wa­nej pię­tro­wy­mi gma­cha­mi, w daw­nym klasz­tor­nym wi­ry­da­rzu, peł­nym bło­ta, ka­łuż i śmie­ci tło­czył się cały tłum lu­dzi, oto­czo­ny pło­tem na­je­żo­nych ba­gne­tów. Ja­kieś na­gie ob­umar­łe drze­wo, trzę­sło się nad nimi po­skrę­ca­ny­mi ko­na­ra­mi, a górą le­cia­ły sza­re chmu­ry niby prze­gni­łe płach­ty, ocie­ka­ją­ce wodą; drob­ny, prze­ni­kli­wy deszcz za­ci­nał, jak­by lo­do­wa­ty­mi bi­cza­mi, zaś z da­chów i po­psu­ty­mi ryn­na­mi chlu­sta­ły nie­ustan­ne ka­ska­dy, cza­sem wiatr bił w tłum, jak­by ta­ra­nem, sza­mo­tał drze­wem i wył przej­mu­ją­co. Zim­no doj­mo­wa­ło do ko­ści, a plu­cha już ma­ca­ła przez nędz­ne przy­odziew­ki, ale na­ród stał cier­pli­wie, prze­stę­pu­jąc jeno z nogi na nogę i po­gwa­rzą­jąc z ci­cha a trwoż­nie, że tyl­ko nie­kie­dy ja­kaś twarz sza­ra i po­ra­dlo­na cier­pie­niem pod­nio­sła się i ja­kieś oczy bły­snę­ły po­sęp­nie, to wy­dar­ło się wes­tchnie­nie po­dob­ne do jęku – a nie­kie­dy skłę­bi­li się i roz­chwia­li niby krze; płacz dzie­ci wy­try­snął ża­ło­śnie lub sło­wa pa­cie­rzy po­cie­kły per­li­stym, łza­wym szme­rem i zno­wu mo­kli w mil­cze­niu, tu­ląc się do sie­bie, bo mure sta­re i sro­gie ostrza ba­gne­tów za­ci­ska­ły się do­ko­ła, niby wię­cierz nie­ubła­ga­ny.

I sta­li cier­pli­wie na desz­czu, w bło­cie, w sza­ru­dze, pod gro­zą ba­gne­tów i kar, sta­li nie­ulę­kli, jak sto­ją dęby w strasz­ne noce je­sie­ni, nie­zwy­cię­żo­ne i pew­ne, że prze­trwa­ją i mro­zy i bu­rze i mio­ty pio­ru­nów.

– Ja wam dam bunt, pod­le­cy! Po­pa­mię­ta­cie! – za­war­czał na­raz, jak­by wy­czy­tu­jąc w wy­bla­kłych oczach chłop­skich tę ich moc nie­prze­bła­ga­ną.

Za­pu­ścił sto­rę na okno i wziął się do co­dzien­nej pra­cy. Ale mu ja­koś dziś nie szło. Rzu­cał co chwi­la pa­pie­ry, szar­pał bro­dę, wresz­cie ze­rwał się i otwo­rzyw­szy szkla­ne drzwi, zaj­rzał chmur­nie do kan­ce­lar­ji. Sze­reg niz­kich, skle­pio­nych izb, za­peł­nio­nych gwa­rem i ludź­mi, przy­ci­szył się gwał­tow­nie, cha­ła­ty roz­pierz­chły się trwoż­nie, urzęd­ni­cy po­chy­li­li się nad pa­pie­ra­mi, straż­nik wy­prę­żył się pod pie­cem, a tyl­ko ja­kiś chłop w mo­krym ko­żu­chu, z ba­ra­ni­cą w ręku, sro­dze za­fra­so­wa­ny, tłukł się po po­ko­jach, ob­ła­piał wszyst­kich za nogi i trwoż­li­wie o coś się do­pra­szał.

– Nie moje dzie­ło! Tam! – od­po­wia­da­no mu, nie pod­no­sząc gło­wy. Na­raz szkla­ne drzwi się za­trza­snę­ły i kan­ce­lar­ja zno­wu oży­ła; pito her­ba­tę, dym z pa­pie­ro­sów snuł się pod skle­pie­nia­mi, izby za­ro­iły się ludź­mi a gwa­rem, ku­pio­no się w głę­bo­kich ni­szach okien za­kra­to­wa­nych – opo­wia­da­no aneg­do­ty, bo śmiech wy­bu­chał co chwi­la – tyl­ko chłop wciąż cho­dził od gru­py do gru­py, skom­ląc o coś ża­ło­śnie.

– Cze­go? Przyjdź ju­tro! – rzu­ca­no mu groź­nie.

A na­czel­nik, za­mknąw­szy się w ga­bi­ne­cie, pra­co­wał za­wzię­cie, pod­pi­sy­wał całe sto­sy pa­pie­rów, przyj­mo­wał in­te­re­san­tów, na­ra­dzał się ta­jem­ni­czo z cha­ła­ta­mi, ale mimo to nie mógł się uspo­ko­ić i co pe­wien czas wy­glą­dał oknem na chło­pów.

– Po­cze­kaj­cie! – szep­tał, za­cie­ra­jąc ręce, i spo­strze­gł­szy, że kil­ka znu­żo­nych ko­biet przy­sia­dło na zie­mi, roz­ka­zał je spę­dzić i pil­no­wać, aby się nikt nie wa­żył sia­dać. – Od­pocz­ną so­bie gdzie­in­dziej. I tak prze­cho­dzi­ły całe go­dzi­ny, na­czel­nik pra­co­wał, deszcz pa­dał nie­ustan­nie, a chło­pi sta­li cier­pli­wie… W samo po­łu­dnie wpadł do ga­bi­ne­tu ja­kiś do­bry zna­jo­my.

– Cóż to za lu­dzi pę­dzi­li rano przez mia­sto?

– Nie wie­cie? A toż ci sami, któ­rzy przy spi­sie jed­no­dnio­wym bunt zro­bi­li. Na­pa­dli na upraw­len­je, stró­ży po­bi­li – a wszyst­kie pa­pie­ry i książ­ki po­dar­li i spa­li­li…

– Ale dla­cze­go?

– Bo nie chcą być pra­wo­sław­ny­mi! Ro­zu­mie­cie, nie chcą!

– Zna­czy, upo­rstwu­jusz­cze, co?

– A tak! Czor­ty nie lu­dzie. Ale ja ich zmięk­czę, że będą jak ma­sło, no…

– Spró­bo­wać moż­na. Do pro­to­kó­łu ich przy­pę­dzi­li, co?

– Tak, ja z nimi po­ga­dam ser­decz­no, po­pro­szę!– buch­nął śmie­chem.

– To z pa­raf ji ojca Mi­ko­ła­ja Pio­tro­wi­cza?

– Wła­śnie cze­kam na nie­go, on mi po­mo­że. Roz­mo­wa się urwa­ła, bo przy­szła słu­żą­ca pro­sić na obiad.

Na­czel­nik po­że­gnał przy­ja­cie­la, prze­cią­gnął spra­co­wa­ne ko­ści i po­szedł do miesz­ka­nia na pierw­sze pię­tro, ale jesz­cze z ko­ry­ta­rza spoj­rzał w po­dwó­rze; deszcz lał jak z ce­bra, żoł­nie­rze chro­ni­li się pod ścia­na­mi, a chło­pi prze­mo­kli już do nit­ki, sta­li spo­koj­nie, ko­le­biąc się tyl­ko nie­kie­dy.

W ja­snej, cie­płej ja­dal­ni, peł­nej kwia­tów, było kil­ka osób; pani na­czel­ni­ko­wa, do­ro­sła cór­ka, dwaj stu­den­ci w krót­kich mun­du­rach i oj­ciec Mi­ko­łaj Pio­tro­wicz, chu­dy, wy­so­ki, z dłu­gą, siwą bro­dą i rzad­ki­mi wło­sa­mi. Ka­raf­ka z wód­ką po­szła z rąk do rąk. Obiad pły­nął we­so­ło wśród roz­mów i śmie­chów. Stu­den­ci opo­wia­da­li ja­kieś pie­prz­ne ka­wa­ły, aż pan­na się ru – mie­ni­ła, mama od­wra­ca­ła twarz, a na­czel­nik z oj­cem Mi­ko­ła­jem trzę­śli się od śmie­chu.

A po obie­dzie mło­dzież wraz z mamą prze­szła do sa­lo­nu, zaś na­czel­nik po­szedł na drzem­kę do swe­go po­ko­ju. Wsu­nął się za nim oj­ciec Mi­ko­łaj.

– Wi­dzę, że już cze­ka­ją? – szep­nął, po­chy­la­jąc się w okno.

– Od sa­me­go rana. Po­sto­ją do zmro­ku, to może zmięk­ną, a?

Od sa­lo­nu przedarł się roz­sz­cze­ka­ny, chrzy­pią­cy śpiew gra­mo­fo­nu.

– Nie­wia­do­mo! Sfa­na­ty­zo­wa­ni do szpi­ku. Dwa­dzie­ścia lat pra­cu­ję nad nimi, sta­ram się i nic nie mogę po­ra­dzić, nic… – ża­lił się po ci­chu.

– A może ja po­ra­dzę. Wy tak li­be­ral­nie, po chrze­ści­jań­sku z nimi, a ja spró­bu­ję zwy­czaj­nie, du­bi­nusz­ką… – za­dzwo­nił gwał­tow­nie.

– Spró­buj­cie, Iwa­nie Iwa­no­wi­czu, spró­buj­cie… To spra­wa pierw­szej kla­sy.

Wpa­dła słu­żą­ca.

– Kawy nam przy­nieś! – roz­ka­zał na­czel­nik. Za­sie­dli pod oknem, wy­cho­dzą­cym na wi­ry­darz, a po chwi­li zja­wi­ła się kawa i bu­tel­ki. Do­pie­ro po dru­gim kie­lisz­ku oj­ciec Mi­ko­łaj rzekł, mla­ska­jąc ję­zy­kiem:

– Sław­ną ma­cie star­kę!

– Ja­śnie pań­ska, od gra­fa. Może jesz­cze, a?

Pili zwol­na, sma­ku­jąc z lu­bo­ścią, a co chwi­la, pra­wie bez­wied­nie, oczy ich le­cia­ły w po­dwó­rze, na gąszcz chłop­skich głów, le­d­wie wid­nych w sza­ru­dze.

– Dam wam za­pi­skę, przy­da się przy pro­to­kó­le. Na­czel­nik jął czy­tać uważ­nie.

– „Hry­ciuk! Naj­gor­szy. Przy­wód­ca. Jeź­dzi do Czę­sto­cho­wy, brał ślub w Kra­ko­wie, urzą­dza w swo­jej cha­cie ka­pli­cę…“ Któ­ryż to? – py­tał cie­ka­wie.

– Ot tam­ten, wy­so­ki, na prze­dzie, w czar­nej ka­po­cie! – po­ka­zy­wał.

– Do­brze, za­pa­mię­tam go.

Przej­rzał dłu­gą li­stę na­zwisk i ob­ja­śnień, pod­kre­śla­jąc nie­któ­re czer­wo­nym ołów­kiem, ale, że mu się oczy za­czę­ły kle­ić, oj­ciec Mi­ko­łaj po­szedł do sa­lo­nu, a on za­głę­bił się w fo­tel, na­krył twarz ga­ze­tą i za­drze­mał, wsłu­chu­jąc się w wy­cia gra­mo­fo­nu. Trwa­ło to do­brą go­dzi­nę. Li­sto­pa­do­wy, krót­ki dzień już się skoń­czył, zczer­nia­łe nie­bo zwi­sło cięż­ką oło­wia­ną płach­tą, mgły wlo­kły się niz­ko, roz­dzie­ra­jąc opi­te kał­du­ny o da­chy i ko­mi­ny, że deszcz mżył nie­ustan­nie niby przez gę­ste sito, a bez­na­dziej­nie smut­na, prze­gni­ła sza­rość za­ta­pia­ła świat, jak­by dzień wszy­stek wa­lił się, ko­na­ją­cy, w bło­to i po­ję­ki­wał bo­le­śnie, tu­ląc się pod drze­wa zzieb­nię­te, pod cha­łu­py skur­czo­ne i pod mury ocie­ka­ją­ce. Sta­wał się zwol­na mrok i mar­twa ci­sza, że tyl­ko nie­kie­dy wóz gdzieś za­tur­ko­tał, albo pod­nio­sły się ja­kieś da­le­kie gło­sy i wo­ła­nia.

Chło­pi już ze­sztyw­nie­li z zim­na, sta­li, wspie­ra­jąc się bez­wład­nie o sie­bie, głód skrę­cał im kisz­ki, a pra­gnie­nie tak pa­li­ło, że pili z ka­łuż, ale dzie­ci co­raz nie­utu­le­niej pła­ka­ły i prze­to co­raz czę­ściej wy­ry­wa­ły się twar­de prze­kleń­stwa. Za­pa­lo­no już świa­tła w miesz­ka­niach, okna rzu­ca­ły jesz­cze smu­gi, prze­ci­na­ne szkli­ste­mi włók­na­mi desz­czu, sły­chać było róż­ne gło­sy, gra­mo­fon sko­wy­czał jesz­cze nie­kie­dy, cza­sem śmiech bu­chał we­so­ły, brzę­cza­ły szklan­ki i ta­le­rze roz­sta­wia­ne, po­je­dyn­cze sło­wa pa­da­ły w mrok, to ja­kieś za­ry­sy ludz­kie ma­ja­czy­ły za opusz­czo­ne­mi sto­ra­mi. Ale na­ród jak­by nie wi­dział co się dzie­je do­ko­ła, za­ci­ska­li pasy, za­bi­ja­li zdrę­twia­łe ręce i tu­ląc się do sie­bie, gwa­rzy­li z ci­cha.

– Za­do­ło­wa­łeś to ziem­nia­ki, co?

– Jak­że, mro­zów cze­kał będę?

– Kto tam moje krów­sko wy­doi, kto? – ża­li­ła się ja­kaś sta­ra.

– Co tam udo­je, ale co z nami zro­bią? – ję­cza­ła dru­ga.

– A spie­rą i sztro­fy każą jesz­cze za­pła­cić, jak za­wdy – mruk­nął któ­ryś.

– Je­zus, Mar­ja! – prze­le­ciał ci­chy jęk.

– Prze­nie­sie­ni, a wia­ry nie od­stą­pim – rzekł spo­koj­nie Hry­ciuk.

– Nie! nie! nie! – buch­nął szmer twar­dy, jak grad ka­mie­ni.

– Dwa­dzie­ścia lat już cier­pim – to i dru­gie tyle…

Po­mil­kli na­gle, bo na dole, w ciem­nych oknach, za­bły­sły na­raz świa­tła, ol­brzy­mi sta­ry re­fek­tarz za­ma­ja­czył niz­kie­mi skle­pie­nia­mi, ja­cyś lu­dzie się tam uwi­ja­li, sły­chać było usta­wia­nie sto­łów i jak­by brzęk że­la­stwa. Hry­ciuk od­wró­cił się do gro­ma­dy i rzekł spo­koj­nie:

– Bra­cia, nie­za­dłu­go się już za­cznie!

Sto serc za­trze­po­ta­ło się trwoż­nie jak pta­ki, lo­do­wa­ty dreszcz prze­jął do szpi­ku, aż du­sze mdla­ły w gro­zie ocze­ki­wań, ale tem po­tęż­niej wpar­li się ocza­mi w jego twarz, a on mó­wił waż­nie, mó­wił świę­cie, mó­wił jak­by w ostat­niej go­dzi­nie ko­na­nia.

– Na­ro­dzie pol­ski i ka­to­lic­ki, rzek­nę ci, iż taka idzie go­dzi­na strasz­nej pró­by, iż któ­ren się chce dać za wia­rę i na­ród, nie­chaj się go­tu­je, nie­chaj pa­cie­rze mówi, a mocy na­bie­ra…

Ci­che łka­nia za­czę­ły kwi­lić do­ko­ła.

– Nie płacz­cie! Nic po pła­ka­niu, bo nik­to się nad nami nie imi­tu­je. Sie­ro­ty my bied­ne, na ca­łym bo­żym świe­cie same, to jeno jako te drze­wa w bo­rze o sie­bie wspie­rać się mu­sim, so­bie po­ma­gać, i w Pana je­zu­so­we mi­ło­sier­dzie du­fać i Jego spra­wie­dli­wo­ści wy­glą­dać… Ale już cały na­ród się roz­sz­lo­chał, że od łez niby szmer ro­si­ste­go desz­czu roz­trzą­snął się w ciem­no­ściach, sam Hry­ciuk za­pła­kał i przez łzy szep­tał:

– Prze­trzy­mać jesz­cze ten raz, a już się Pan Je­zus zmi­łu­je.

– Prze­trzy­ma­my! Prze­cier­pi­my! – szem­ra­ły roz­pa­lo­ne usta.

– A jak­by bili? – py­tał.

– Do­sta­li­śmy już nie­raz, a któ­ren pierw­szy raz, jak­by chrzest świę­ty weź­mie.

– A jak­by za­mknę­li do kre­mi­na­łu?

– Sie­dzie­lim!

– A jak­by wy­sła­li na kraj świa­ta, na całe ży­cie?

– To pój­dziem, nie boli cier­pieć la Pana Je­zu­sa.

– Przy­się­gnij­cie na ten krzyż świę­ty, że nie od­stą­pi­cie wia­ry i swo­je­go na­ro­du!

Zło­ty krzyż za­mi­go­tał mu w ręku, a tłum ru­nął jed­nym ru­chem na ko­la­na, set­ki rąk wy­cią­gnę­ło się w górę, roz­pa­lo­ne oczy za­wi­sły na krzy­żu i je­den głę­bo­ki, po­tęż­ny, z dna serc wy­rwa­ny okrzyk, buch­nął słu­pem ogni­stym:

– Przy­się­ga­my!

W świę­tej ci­cho­ści za­czął zno­wu mó­wić Hry­ciuk:

– A któ­ry zła­mał przy­się­gę, na tego mór, na tego cho­ro­by, na tego prze­kleń­stwa ca­łe­go na­ro­du. Temu ni da­chu, ni wody, ni ognia, ni chle­ba! Amen!

– Amen! – od­rze­kli, chó­rem po­wta­rza­jąc.

– A jak­by mnie zbra­kło – szep­tał Hry­ciuk – to słu­chaj­cie we wszyst­kiem Ma­te­usza, a jak­by i jego, to niech naj­pew­niej­szy bie­rze ten świę­ty krzyż i pro­wa­dzi…

Roz­war­ły się na­raz wiel­kie drzwi re­fek­ta­rza, świa­tło chlu­snę­ło aż na gro­ma­dę, a w głę­bi pod niz­kie­mi skle­pie­nia­mi, za sto­łem, sie­dział na­czel­nik i pi­sa­rze, zło­ty krzyż wzno­sił się przed nimi i ce­sar­skie por­tre­ty, zaś z boku błysz­cza­ły ba­gne­ty i sta­li straż­ni­cy. Chło­pi za­czę­li się go­rącz­ko­wo bić w pier­si, że­gnać i szep­tać pa­cie­rze.

Ktoś sta­nął we drzwiach re­fek­ta­rza i za­wo­łał do­no­śnie:

– Hry­ciuk! Ław­ren­tij Fio­do­ro­wicz Hry­ciuk!

– Jest! – od­krzyk­nął, prze­że­gnał się i od­wra­ca­jąc się do swo­ich, za­in­to­no­wał: „Kto się w opie­kę odda Panu swe­mu“.

Po­wtó­rzy­li zra­zu ci­cho, nie­śmia­ło, płacz­li­wie, ale wnet roz­pa­li­ły się ser­ca, gło­sy spo­tęż­nia­ły, du­sze się wznio­sły, że śpiew za­hu­czał i zwol­na uno­sił się ku nie­bu, niby wi­cher pa­lą­cy.

– „I ca­łem ser­cem szcze­rze ufa Jemu” – śpie­wał ze wszyst­kiej mocy wia­ry Hry­ciuk i szedł śmia­ło sze­ro­kim pa­sem świa­tła ku drzwiom. Twarz miał bla­dą, oczy roz­go­rza­łe, usta uśmie­cha­ły się­mę­czeń­sko, sze­dłw eks­ta­zie, na skrzy­dłach tej pie­śni moc­niej­szej od śmier­ci.

Za­czę­ło się ba­da­nie; ale na wszyst­kie py­ta­nia i tłu­ma­cze­nia, na wszyst­kie proś­by i obiet­ni­ce, Hry­ciuk od­po­wia­dał bar­dzo gło­śno i nie­zmien­nie:

– „Po­lak je­stem i ka­to­lik!“

I stał, szep­cząc sło­wa pie­śni, brzmią­cej na dwo­rze i pa­trzał spo­koj­nie na sę­dziów, go­to­wy na wszyst­ko, nie­ulę­kły.

– Kak? Kak? – za­krzy­czał tuż przed nim głos zdu­szo­ny, ja­kieś pię­ście za­mi­go­ta­ły przed jego ocza­mi, a strasz­na, sina z gnie­wu twarz zbli­ża­ła się z sy­kiem.

– Po­lak i ka­to­lik – po­wie­dział, ci­snąc do pier­si ró­ża­niec.

Do­stał pię­ścią w oczy tak po­tęż­nie, że jeno roz­warł ręce i zwa­lił się na zie­mię; rzu­ci­li się na nie­go, sko­pa­li, zbi­li kol­ba­mi i po­wle­kli do ciem­ni­cy. Nie wy­dał jęku, nie bro­nił się, uśmie­chał się jeno eks­ta­tycz­nie… We­zwa­no na­stęp­ne­go i roz­po­czę­ło się to samo, ale i ten dru­gi tak samo od­po­wia­dał spo­koj­nie i nie­ulę­kle.

– Po­lak je­stem i ka­to­lik!

Drzwi się na­raz za­war­ły, tłum zmilk­nął w trwo­dze, a z re­fek­ta­rza roz­legł się ogrom­ny krzyk i głu­che mo­no­ton­ne ło­mo­ty. Lud się za­kłę­bił gwał­tow­nie i zno­wu ze wszyst­kich gar­dzie­li wy­dar­ła się pieśń prze­rwa­na na krót­ką chwi­lę, śpe­wa­li ją już co­raz żar­li­wiej, co­raz gło­śniej, co­raz ser­decz­niej, że otwie­ra­ły się okna na pię­trze i wy­glą­da­ły zdu­mio­ne twa­rze, a ta pieśń duf­na, ocie­ka­ją­ca łza­mi, pieśń mat­ka tu­lą­ca, pieśń broń je­dy­na, prze­po­jo­na wia­rą i na­dzie­ją ostat­nią, pły­nę­ła stru­mie­niem łkań i nio­sła się żal­nym ję­kiem nad całą zie­mię chat niz­kich, serc cier­pią­cych i krzywd wiecz­nych. Gdzieś w mia­stecz­ku ude­rzy­ły dzwo­ny i biły dłu­go, sze­ro­ko, smut­nie, jak­by do wtó­ru tej ża­ło­śli­wej pie­śni gi­ną­cych…

Śpie­wa­li wciąż, bez prze­rwy, cho­ciaż co chwi­la ko­goś od­ry­wa­no z gro­ma­dy, i czy to był chłop, ko­bie­ta czy dziec­ko, szli jed­na­ko nie­ustra­sze­nie, tyl­ko oczy go­rza­ły po­tęż­niej, twa­rze bla­dły i roz­trzę­sio­ne ręce go­rącz­ko­wo kła­dły znak krzy­ża… Szli jed­no za dru­giem, zwol­na, nie­po­wstrzy­ma­nie, łań­cu­chem nie­skoń­czo­nym, szli ochot­nie, nio­sąc ser­decz­ną dań krwi ofiar­nej za wia­rę i na­ród. Że ta pieśń śpie­wa­na przez po­zo­sta­łych była już pa­cie­rzem ko­na­ją­cych, była pła­czem, była ję­kiem, i była za­ra­zem zwy­cię­skim hym­nem boju…

Noc już była póź­na, deszcz ustał, nie­bo się prze – tar­ło, gdzie­nieg­dzie za­mi­go­ta­ła gwiaz­da, okna w miesz­ka­niach po­ga­sły i w bia­łych tu­ma­nach opa­rów pod­no­szą­cych się z zie­mi, roz­włó­czy­ła się głu­cha ci­sza…

Noc ogar­ną­ła świat w ko­ją­ce ra­mio­na za­po­mnie­nia, tyl­ko w tej nie­zgłę­bio­nej ci­cho­ści, ję­cza­ła cięż­ko jak dzwon, wiecz­nie bi­ją­cy prze­bo­le­sną pieśń stra­ceń­ców, a z pod niz­kich skle­pień re­fek­ta­rza wy­dzie­ra­ły się co­raz sroż­sze jęki, pła­cze, krzy­ki i sza­mo­ta­nie.

Ale nikt przy­się­gi nie zła­mał.ZA­BI­ŁEM!

– Czy to ro­bo­ta maj­chrem, na ci­cho?

W od­po­wie­dzi, Ję­druś po­ka­zał mu dłu­gi, wąz­ki szty­let z sze­ro­ką rę­ko­je­ścią, stal za­mi­go­ta­ła ką­śli­wem ostrzem, niby bły­ska­wi­ca.

– By­ko­wi by ser­ce na­ma­cał… wy­star­czy po­ło­wa… – szep­nął Mi­chał.

Ję­druś uśmiech­nął się dziw­nie, nóż wpu­ścił w kie­szeń na pier­siach, wy­jął z ku­fer­ka har­mo­nij­kę, przy­siadł na łóż­ku pod ścia­ną i grać za­czął. – Zda­wał się być zu­peł­nie spo­koj­ny i cały za­to­pio­ny w mu­zy­ce, gło­wę po­chy­lił nad mie­cha­mi, z lu­bo­ścią na­słu­chu­jąc dźwię­ków.

Szta­jer roz­lał się brzę­kli­wą stru­gą po cia­snej iz­deb­ce pod­da­sza i za­krę­cał ta­necz­nym, roz­ko­ły­sa­nym wi­rem, aż dzie­ci sie­dzą­ce na pod­ło­dze, za­czę­ły kla­skać, po­dry­gi­wać i śpie­wa­ją­co wo­łać:

– „Ko­siu, ko­siu w rącz­ki, po­je­dziem na łącz­ki” „Ko­siu, ko­siu w łap­ki, po­je­dziem do bab­ki”…

A z klat­ki, za­wie­szo­nej w oknie, kos za­gwiz­dał.

Mi­chał wy­chy­lił gło­wę z za niz­kiej za­sło­ny, od­dzie­la­ją­cej ich bar­ło­gi od resz­ty izby, i ze szcze­gól­ną cie­ka­wo­ścią przy­glą­dał się przy­ja­cie­lo­wi.

– Mle­czak, z pan­na­mi cho­dzi do ko­ścio­ła, w knaj­pie nie po­stoi, szta­my z ni­kim nie trzy­ma i do maj­chra się bie­rze! No, no… – mru­czał pół­gło­sem.

Ale Ję­druś nie do­sły­szał, jak­by o ca­łym świe­cie za­po­mniaw­szy, ko­ły­sał się kor­pu­sem, gło­wą przy­ta­ki­wał, nogą bił do wtó­ru i grał za­pa­mię­ta­le. Dziew­czyn­ka za­czę­ła się krę­cić w miej­scu, jak wrze­cio­no, a chło­piec prze­ba­ły­ko­wał do nie­go i cze­pia­jąc się łóż­ka, to jego ko­lan, chciał po­wstać na po­gię­te, ra­chi­tycz­ne nó­żę­ta i pa­dał co chwi­la, ale, do­sły­szaw­szy kosa, któ­ry się już roz­gwiz­dał na do­bre, po­czoł­gał się ku nie­mu, beł­ko­cąc ra­do­śnie:

– Ptap­ta… piu, piu… Cacy ptap­ta…

Mi­chał, już znie­cier­pli­wio­ny mu­zy­ką, ode­zwał się wy­zy­wa­ją­co:

– Chwa­ta uda­jesz, a ser­ce ci w pię­ty za­glą­da… – I… nic, my­ślę tyl­ko, jak­by to zro­bić na fest, bez po­praw­ki! – od­parł pod­no­sząc gło­wę; nie­bie­skie oczy strze­li­ły mu sta­lo­wym bły­skiem.

– Po­ra­dzę ci! – pod­szedł i szep­tał mu do ucha. – Zajdź mu od mor­dy, do­puść go zbliz­ka i niby to przy­pad­kiem na­tknij się na nie­go, a do­pie­ro wte­dy wal go w be­bech z ca­łej siły… pod włos. trza­śnie ci pod ręką, jak­byś maj­chrem bę­ben prze­bił…

– Maj­ster z cie­bie! – rzekł, wzdry­ga­jąc się nie­co.

– Niech ci Bo­lek po­wie, nie­raz wi­dział mnie przy ro­bo­cie… – Wy­pro­sto­wał się, dum­nie to­cząc za­wa­djac­ko ocza­mi.

– To już mię­dzy wami zgo­da?

– Daw­no! Zra­cho­wał mi no­żem że­bra, ja mu po­tem wy­pu­ści­łem tro­chę ki­szek i ju­że­śmy te­raz na kwit, w przy­jaź­ni…

– Trzy mie­sią­ce szpi­ta­la, tyle bólu i te­raz w przy­jaź­ni?

– Fra­jer, wła­śnie dla­te­go szta­mę z nim trzy­mam, za psa miał­bym tego, coby mi nie chciał od­dać. Ude­rzysz, do­sta­niesz, wy­li­żesz się i masz czy­ste su­mie­nie. Nie je­stem prze­cież zbó­jem! – za­wo­łał wy­nio­śle.

– Mo­żesz ty jesz­cze paść na ta­kie­go, że…

– Że mnie od ręki przy­rych­tu­je do trum­ny! Mała stra­ta, krót­ki żal, nikt po mnie nie za­pła­cze, ale pó­kim żyw, nie po­zwo­lę ni­ko­mu grać so­bie na no­sie, i ze stra­chu przed maj­stra­mi nie przy­sta­nę do so­cja­li­stów, jak Fe­lek… Nie głu­pim, wolę cięż­ką ro­bo­tę przez cały ty­dzień, a we­so­łą za­ba­wę po fer­cen­ta­gu, niź­li Pa­wia­ka i na­haj­ki…

– Za spra­wę go prze­cież scho­wa­li…

– Po­cie­cha! kie­dy mu i tak mor­dę prze­fa­so­no­wa­li kol­ba­mi, że go ro­dzo­na mat­ka po­znać nie mo­gła. Wy­kli­na te­raz tych, co go wcią­gnę­li. – Ję­druś od­wró­cił gło­wę, coś pil­nie maj­stru­jąc koło kla­wi­szów. Mi­chał ro­ze­śmiał się do­myśl­nie i ude­rza­jąc go w ra­mię, spy­tał przy­ja­ciel­sko:

– Czy to za pan­nę Jó­zię chcesz pła­cić? Ję­druś po­czer­wie­niał, ale za­prze­czył sta­now­czo.

– A może to ten lan­cuś cy­lin­dro­wy, co za mat­ką książ­ki nosi do ko­ścio­ła?

– Prze­cież to ka­wa­ler Mani…

– Pysk ma, że tyl­ko wa­lić! Nie lu­bię ta­kiej fa­cja­ty! Któ­ryż to?… Nie po­wiesz, do­bra, two­ja spra­wa, do­wiem się po­tem, ale pa­mię­taj, com ci ra­dził: rżnij zbli­ska i pod włos! Kie­dy my­ślisz?…

– Kie­dy się zda­rzy oka­zja…

– A nie ucie­kaj po­tem jak głu­pi, każ­dy fra­jer za­raz buch w nogi, pro­sto w pa­zu­ry sal­ce­so­nów. Ude­rzysz i od­chodź jak­by nig­dy nic, przy­sta­waj na­wet i do­pie­ro kie­dy się zro­bi wrzask, dra­łuj… Daj mi har­mo­nij­kę, obie­ca­łem za­grać wę­glar­ce, chrzci­ny dzi­siaj wy­pra­wia, przyjdź, bę­dzie nie­zgor­sza wy­że­ra…

– Przyj­dę, mu­szę tyl­ko za­cze­kać na Igna­co­wą, żeby dzie­ci za­bra­ła…

– Mam­ra! – Za­śmiał się po­gar­dli­wie, wy­krę­cił wą­si­ki przed lu­ster­kiem, na­sa­dził ka­pe­lusz, ko­so­wi za­nu­cił pio­sen­kę, wy­huś­tał chłop­ca aż pod su­fit, dziew­czyn­kę wy­łech­tał, że śmie­chem się za­nio­sła, i wziąw­szy in­stru­ment pod pa­chę wy­biegł po­gwiz­du­jąc.

– Mi­chał! – za­wo­łał za nim Ję­druś – a uwa­żaj na har­mo­nij­kę, le­wem skrzy­dłem rób ostroż­nie, bo tam się już skó­ra prze­cie­ra i dol­ne łap­ki wy­la­tu­ją!

Ci­cho się sta­ło w iz­deb­ce, dzie­ci ba­wi­ły się pod ko­mi­nem, wy­grze­bu­jąc ka­ra­lu­chy, a Ję­druś, przy­siadł­szy pod oknem, wo­dził nie­wi­dzą­ce­mi ocza­mi po fa­cja­tach, ota­cza­ją­cych całe po­dwó­rze.

Dzień był sza­ry i dziw­nie smut­ny, li­sto­pa­do­wy dzień, nad spię­trzo­ny­mi da­cha­mi, nad czar­ny­mi pnia­mi ko­mi­nów wi­sia­ło sza­re, pu­ste nie­bo, okna błysz­cza­ły, niby oczy za­le­d­we z łez obe­schłe, ze środ­ka po­dwó­rza trza­skał kasz­tan po­krę­co­ne­mi, czar­ne­mi ga­łę­zia­mi, reszt­ki li­ści trzę­sły się ru­dy­mi łach­ma­na­mi, ja­kieś dzie­ci go­ni­ły się z wrza­skiem po mo­krym, za­bło­co­nym bru­ku; pies szcze­kał w bra­mie, tur­ko­ta­ły wozy gdzieś, a nie­kie­dy bił głu­chy, beł­ko­tli­wy szum ulic nie­wi­dzial­nych i nuda nie­dziel­ne­go dnia wlo­kła się po świe­cie i sen­ną, roz­zie­wa­ną ci­cho­ścią prze­peł­nia­ła pod­da­sze.

– Klo­wa! – za­krzy­czał na­raz chło­piec, ba­ły­ka­jąc za ucie­ka­ją­cym ka­ra­lu­chem.

Ję­druś ock­nął się z za­my­śle­nia i szep­nął po­błaż­li­wie:

– Fra­jer, my­śli, że tu o pan­nę Jó­zię cho­dzi… Niech so­bie tak my­śli, bez­piecz­niej dla mnie, nie wie, to się nie wy­ga­da – roz­wa­żał.

Znie­ru­cho­miał zno­wu, przed ocza­mi sta­nę­ła mu ta nie­daw­na sce­na, tam na Sol­cu… Sze­ściu ich cią­gnę­ło, a że na nie­go padł los. zro­bi świę­cie… za­bi­je jak psa… nie za­wa­ha się… taki drań… tylu lu­dzi wy­dał… giną po wię­zie­niach… a i Fe­lek, też pew­nie przez nie­go sie­dzi… Musi być kara na ta­kich… musi… My­ślał i ty­sią­ce szcze­gó­łów, twa­rze prze­bra­nych to­wa­rzy­szów, ta­jem­ne schadz­ki, ze­bra­nia po róż­nych no­rach, roz­le­pia­nie pro­kla­ma­cji no­ca­mi, mowy, wspól­ne czy­ta­nia, uciecz­ki przed po­ści­giem – cała treść ostat­nich paru mie­się­cy, tłum­nym a zgieł­kli­wym stru­mie­niem prze­wi­ja­ła mu się przez mózg.

– Za­pła­cę za wszyst­kich! – Ze­rwał się roz­ognio­ny, ręka już zno­wu chwy­ci­ła za nóż i przy­siadł na­gle, twarz mu się dziw­nie skur­czy­ła, oczy za­pa­dły w głąb, ser­ce za­mar­ło, i dzi­kie, sza­lo­ne prze­ra­że­nie ści­snę­ło za gar­dło… ale tyl­ko na chwi­lę, na jed­no mgnie­nie, bo się bły­ska­wicz­nie otrzą­snął z tego, twarz mu za­gra­ła unie­sie­niem, oczy roz­go­rza­ły, a świę­ty, bo­jo­wy pło­mień za­wrzał w pier­siach.

– Ano, to po­dyn­dam!… Lep­si ode­mnie się nie zlę­kli… prze­cież to za spra­wę… za wol­ność… za Pol­skę… – szep­tał ze drże­niem unie­sie­nia i za­pa­łu, i zno­wu owład­nął nim dziw­ny spo­kój, spo­kój bez tro­ski, głę­bo­kiej wia­ry i nie­ustra­szo­no­ści.

– Za­bi­ję go, mnie po­wie­sząi bę­dzie­my na kwit! – za­śmiał się ta­kim ra­do­snym, sze­ro­kim śmie­chem, że dzie­ci się prze­su­nę­ły.

– Haj­ty! Haj­ty! – na­pra­szał się chło­piec, chwy­ta­jąc go za but, a dziew­czyn­ka za­czę­ła mu pa­lusz­ka­mi przy­gła­dzać wzbu­rzo­ne wło­sy…

Nie bro­nił się i chło­pa­ka ko­ły­sał na no­dze.

– Hop, hop, hop, je­dzie chłop.. A tak pan, a tak pan! – przy­śpie­wy­wał, pod­rzu­ca­jąc go wy­so­ko, a po­tem dziew­czy­na, ścią­gnąw­szy bra­ta na zie­mię, ka­za­ła so­bie pod­cze­sać wło­sy i za­pleść nie­bie­ską wstą­żecz­kę, „jak ma Fra­nia ma­glar­ki”. Zro­bił i to, ale już miał dość, bo krzyk­nął:

– Siedź­cie ci­cho, bęb­ny, za­raz przyj­dę.

Owład­nę­ła nim sza­lo­na chęć, aby zo­ba­czyć zna­jo­mych, aby po­le­cieć na mia­sto i ską­pać się we wrza­wie i ru­chu, wy­stro­ił się śpiesz­nie i już przed drzwia­mi sta­nął, jak ska­mie­nia­ły.

– Gdzie iść? Do kogo? Prze­cież­nie będę się włó­czył po uli­cach, jak pies! – my­ślał z przy­kro­ścią nie­zmier­ną. – Do­pie­ro trze­cia, do ósmej strasz­nie da­le­ko. – Bez­wied­nie po­ma­cał kie­szeń, nóż był na swo­jem miej­scu… Przy­po­mnie­nie zim­ną bły­ska­wi­cą prze­wi­nę­ło się przez ser­ce.

– A zbliz­ka wal… trza­śnie jak bę­ben. – Za­brzmia­ły Mi­cha­ło­we rady, tak gło­śno, że się trwoż­nie roz­glą­dał.

Sam był w po­ko­ju. Dzie­ci ba­wi­ły się pod oknem, szum mia­sta hu­czał mo­no­ton­nie, nie­kie­dy za­brzę­cza­ły szy­by, dym z pa­pie­ro­sów snuł się nie­bie­ska­wą przę­dzą pod niz­kim su­fi­tem, a w rogu, przed zło­ci­stym ob­ra­zem Czę­sto­chow­skiej, tli­ła się lam­pa.

Roz­dział się z pal­ta i zno­wu siadł, dzie­ci go za­raz obie­gły z wrza­skiem.

– Daj­cie mi spo­kój; Mań­ka, nie właź na łóż­ko!– krzyk­nął ze zło­ścią, za­bie­ra­jąc się do czy­ta­nia ja­kiejś ksią­żecz­ki, ale ją wnet od­rzu­cił. Nu­dzi­ło go wszyst­ko i wsta­wa­ła w nim ja­kaś głu­cha, bez­przy­czy­no­wa tę­sk­no­ta, la­tał gło­śny­mi kro­ka­mi po stan­cji, nie ma­jąc się tu do ni­cze­go przy­cze­pić…

– Żeby cię cho­ro­ba! – za­klął sam na sie­bie i po­le­ciał do są­sia­dów, ale, jak­by na złość, wszyst­kie drzwi były po­za­my­ka­ne, tyl­ko z ostat­niej fa­cjat­ki roz­le­gał się stuk młot­ka i wrza­ski ba­cho­rów. Miesz­kał tam zna­jo­my żyd, szewc, wszedł więc do nie­go bez na­my­słu.

– Wi­dzę, pil­na ro­bo­ta? – rzu­cił, przy­sia­da­jąc obok.

– Jak pan re­wi­ro­wy przy­sy­ła do ze­lo­wa­nia, musi być pil­no. Sza! sza! – za­wo­łał na dzie­ci, bęb­nią­ce łyż­ka­mi w pu­sty, bla­sza­ny ron­del.

– Po­dob­no syn pi­sał z Ame­ry­ki? – za­py­tał, aby coś po­wie­dzieć.

– Pi­sał! Pan wie, on przy­śle szif­kar­ty… i może za mie­siąc wszy­scy po­je­dzie­my do nie­go! Po­je­dzie­my! – do­dał prze­cią­gle, z bło­go­ścią.

– Do­brze mu idzie?

– Do­brze! – uśmie­chał się po­błaż­li­wie. – Jemu tam, jak w raju! Przy­słał swo­ją fo­to­gra­fję, sy­no­wa ją wzię­ła dla krew­nych, zo­ba­czy pan, jak on tam ubra­ny… ma sur­dut, co tak na oko wart ze trzy­dzie­ści ru­bli… cały ja­śnie pan, nie taki kap­can, jak my wszy­scy! nie…

Ję­druś uśmiech­nął się iro­nicz­nie.

– Pan się śmiać nie po­trze­bu­je, pa­nie Ko­wal­ski! Praw­dę mó­wię, on na ty­dzień wię­cej za­ra­bia, niż my na cały rok! Jemu jest bar­dzo do­brze, w Ame­ry­ce jest wszyst­kim bar­dzo do­brze! To tyl­ko u nas tak cięż­ko czło­wie­ko­wi. Komu jest u nas do­brze? Może panu jest do­brze za tego ru­bla na dzień? Może mnie jest do­brze? Może pani Igna­co­wej jest do­brze? Pa­nie Ko­wal­ski, komu jest z nas do­brze? – wo­łał krzy­kli­wie, co­raz moc­niej tłu­kąc młot­kiem w skó­rę.

– Bo­ga­czom jest do­brze, nie pasą się to na­szą krwią?…

– Ta­kie sło­wo to jest ten wiatr, pa­nie Ko­wal­ski. Pan Bóg im po­szczę­ścił i do­ro­bi­li się, ja nie o nich mó­wi­łem.

– Na­szą krzyw­dą się do­ro­bi­li! – rzekł nie­na­wist­nie.

– To jest bar­dzo ład­ne sło­wo, ale to nie­praw­da! Prze­cież każ­dy czło­wiek chciał­by być bo­ga­czem! Czy pan byś nie chciał mieć ka­mie­ni­cę, zdro­we dzie­ci i ład­ną żonę, co?

Ję­druś mil­czał, przy­po­mnia­ły mu się ma­rze­nia o Józi i za­ło­że­niu wła­sne­go warsz­ta­tu.

– Pa­nie Ko­wal­ski, wszy­scy chcą jed­ne­go – upew­niał z mocą żyd.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: