Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sposób na dyabła - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sposób na dyabła - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 269 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SPO­SÓB NA DY­ABŁA.

Chwi­lę już trwa­ła ta go­ni­twa roz­in­dy­czo­nej wdo­wy z ki­jem w ręku za cór­ką po po­dwór­ku, za­la­nem spie­ką lip­ca.

Wśród klątw mat­ki, sy­mu­lo­wa­nych ata­ków i wpę­dza­nia na prze­szko­dy, ucie­ka­ła Zo­sia z ca­łych sił przed wid­mem mat­czy­ne­go kija, prze­ska­ku­jąc jak koza po­dwó­rzo­we gra­ty. W tym sa­mym cza­sie drób do­mo­wy z wrza­skiem i roz­po­star­te­mi skrzy­dły bie­gał na wsze stro­ny w po­pło­chu i wzla­ty­wał wśród tu­ma­nów ku­rzu na wy­nio­słej­sze przed­mio­ty, a bu­rek, pies-stróż, któ­re­mu łań­cuch nie po­zwa­lał brać upra­gnio­ne­go udzia­łu w tej hecy, tar­ga­jąc z nie­cier­pli­wo­ści pęta, szcze­kał za­ja­dle na fru­wa­ją­ce do­ko­ła spód­ni­ce obu ko­biet, dla tem więk­sze­go efek­tu po­dwó­rzo­wej woj­ny, co po­wta­rza­ła się tu parę razy na ty­dzień ku ucie­sze ca­łe­go są­siedz­twa.

Na­gle sta­rej uda­ło się do­się­gnąć Zoś­kę koń­cem kija w ple­cy.

Pod­nie­co­na bó­lem, nie ma­jąc gdzie uciec, pu­ści­ła się dziew­czy­na pro­sto ku wy­so­kiej, tro­chę kosz­la­wej gru­szy, ro­sną­cej w środ­ku po­dwó­rza, i wdar­ła się po po­chy­łym pniu szyb­ko jak wie­wiór­ka po­mię­dzy ko­na­ry. Mat­ka, zna­la­zł­szy się u stóp drze­wa, uj­rza­ła już tyl­ko gole pię­ty zbie­ga, zni­ka­ją­ce w gó­rze po­śród ga­łę­zi, a wy­mie­rzo­ny la­ską raz ude­rzył z tę­pym ło­sko­tem w korę gru­szy. Przez chwi­lę sta­ła pod drze­wem bez­rad­nie, jak pies, ści­ga­ją­cy kota, – za­sy­pu­jąc Zoś­kę groź­ba­mi i wy­ma­chu­jąc wście­kle ki­jem. Na­ko­niec zro­zu­mia­ła bez­ce­lo­wość sztur­mu i po­sta­no­wi­ła wziąć ją ob­lę­że­niem.

W tym celu przy­wlo­kła so­bie pod drze­wo zy­del z pod pro­ga domu. Usta­wiw­szy go w cie­niu, rzu­co­nym przez gru­szę, usia­dła, po­cią­gnę­ła nie­znacz­nie z ma­łej pół­kwa­ter­ko­wej fla­szecz­ki, ukry­tej za­wsze w kie­sze­ni spód­ni­cy, i z ki­jem u boku, ły­piąc nie­kie­dy oczy­ma mię­dzy li­ście, po­czę­ła fleg­ma­tycz­nie ro­bić poń­czo­chę. Bu­rek tym­cza­sem, za­smu­co­ny tak ry­chłym koń­cem za­ba­wy, po­pa­trzył chwi­lę wy­cze­ku­ją­co na czer­wo­ną twarz swej pani, po­tem spu­ścił gło­wę po­sęp­nie, wlazł w bud­kę wśród brzę­ku łań­cu­cha i zdrzem­nął się, mru­cząc pod no­sem. Drób rów­nież po­ze­ska­ki­wał z pło­tów, z par­ka­nu, wy­ła­ził z pod ło­pu­chów i po­czął na nowo skrzęt­ne szu­ka­nie żeru wśród tra­wy, ku­rzu i śmie­ci. Bro­ją­ce w słoń­cu wró­ble na­peł­nia­ły da­lej ra­do­sną wrza­wą swe­go hu­lasz­cze­go świer­go­tu po­dwó­rze, do­ko­ła któ­re­go pa­chły w upa­le li­ście i kwia­ty, oto­czo­ne ro­ja­mi brzę­czą­cych much. Upal­ne słoń­ce po­su­wa­ło się nie­znacz­nie na nie­bie, prze­no­sząc jed­no­cze­śnie cień gru­szy. Ile razy zaś go­rą­cy jego pro­mień wspiął się po ka­fta­ni­ku sta­rej i spiekł ją w szy­ję, po­su­wa­ła się na­tych­miast z zy­dlem o pół kro­ku da­lej w ucie­ka­ją­cy cień, nie za­po­mi­na­jąc za­brać z sobą kija i po­cią­gnąć z fla­szecz­ki.

W za­gro­dzie wdo­wiej wio­dło się ży­wot sie­lan­ko­wy, Nie­bosz­czyk mąż jej Śp. Waw­rzy­niec Ko­re­czek, han­dlu­ją­cy koń­mi w tym je­dy­nym celu, aby mieć za co pić na umór, za­pił się był na śmierć, ona zaś, wier­na wspo­mnie­niu zmar­łe­go, od­cho­wy­wa­ła so­bie rok rocz­nie po kil­ka świń, tak­że nie na co in­ne­go, jak na po­kry­cie kosz­tów opil­stwa. Zresz­tą wszyst­ko w tym domu było dzie­łem przy­pad­ku lub ko­niecz­no­ści. Je­dy­ne dziec­ko z sze­ścior­ga, za­bra­nych przez cho­ro­by, pie­ści­ło się w po­ry­wach do­bre­go hu­mo­ru, a po­nie­wie­ra­ło w gnie­wie. Wsta­wa­ło się na pia­nie ko­gu­ta, a szło spać o zmro­ku. Głód zmu­szał do nie­dba­łych czyn­no­ści go­spo­dar­skich, a wstyd przed są­sia­da­mi do po­słu­gi­wa­nia się od cza­su do cza­su mio­tłą i my­dłem. Resz­tę ro­bi­ło słoń­ce. Ono mno­ży­ło drób na po­dwór­ku, kró­li­ki w staj­ni, ono po­kry­wa­ło łąkę tra­wą, a ogród wa­rzy­wa­mi i owo­cem, któ­re po­tem za­bie­rał za bez­cen pierw­szy lep­szy han­dlarz, do­star­cza­ją­cy na li­chwę pie­nię­dzy dla eg­ze­ku­to­ra po­dat­ko­we­go i drob­nych wie­rzy­cie­li w mia­stecz­ku. Je­że­li zaś cza­sem los nie do­pi­sał lub lu­dzie dali się we zna­ki, klę­ło się lu­dziom i lo­so­wi zja­dli­wie i po­sy­ła­ło na­boż­ne wes­tchnie­nia tam, w górę, ku nie­bu, gdzie kara nie­chyb­na cze­ka każ­dy wy­stę­pek, a so­wi­ta na­gro­da cno­tę.

… Kie­dy po upły­wie pew­ne­go cza­su nie­ru­cho­mość, upał i mo­no­ton­ne śpie­wa­nie ci­szy let­nie­go po­łu­dnia po­czę­ło sta­rą snem mo­rzyć, ode­zwał się na­gle z wy­so­ko­ści gru­szy głos płacz­li­wy i pe­łen skru­chy:

– Mamo!… Da­ruj mi mama… Ja już nie będę…

Zosi było nie­wy­god­nie sie­dzieć na twar­dej ga­łę­zi.

– Zleź z drze­wa! – za­brzmiał krót­ko głos mat­ki, któ­ra otrzą­sła się z drzem­ki i wy­pro­sto­wa­ła, wpra­wia­jąc au­to­ma­tycz­nie w ruch dru­ty poń­czo­chy.

– A da­ru­je mi mama?!…

– Zleź z drze­wa! – po­wtó­rzy­ła sta­ra twar­do. Oschły ton gło­su przy­po­mi­nał, do kogo na­le­ży dyk­to­wa­nie wa­run­ków.

Dziew­czy­na za­skom­li­ła ża­ło­śnie, po­pra­wi­ła się na ga­łę­zi i znów na­sta­ła ci­sza, utka­na z brzę­ku much, gda­ka­nia i pi­sku dro­biu i ech mia­stecz­ka, sple­cio­nych w ci­che, usy­pia­ją­ce nu­ce­nia.

Na­raz prze­bu­dził sta­rą krzep­ki okrzyk:

– Pani Ko­recz­ko­wa?!… A co pani tak pod tą grusz­ką wy­sia­du­je jak na war­cie?!…

Była to wła­ści­ciel­ka dom­ku obok, przy­ja­ciół­ka Ko­recz­ko­wej, wdo­wa po Ja­nie Śle­dziu, po­wroź­ni­ku, co się przed laty ob­wie­sił na wła­sno­ręcz­nie ukrę­co­nym sznu­rze, prze­kła­da­jąc tra­gicz­ny zgon sa­mo­bój­cy nad dłuż­sze po­ży­cie z ko­bie­tą nie­zdol­ną po­go­dzić się z tym fak­tem smut­nym lecz co­dzien­nym, że po la­tach go­rą­cej mi­ło­ści prę­dzej czy póź­niej w każ­dem mał­żeń­stwie na­dejść mu­szą lata wza­jem­ne­go chło­du.

Ko­recz­ko­wa prze­tar­ła oczy i wska­zu­jąc gło­wą na drze­wo, wy­rze­kła dla ob­ja­śnie­nia:

– Nie wi­dzi to tam pani tej szel­my?

– Kogo?

– Zoś­ki.

– Gdzie?

– Na grusz­ce.

– I onej pani tak pil­nu­je pod drze­wem?! Ha! ha! ha!…

Od­jąw­szy od koł­ków gołe po ło­kieć, zbie­la­łe od pra­nia, sil­ne ręce, któ­re­mi wspie­ra­ła się na pło­cie gra­nicz­nym, wzię­ła się nie­mi pod boki i wy­buch­nę­ła na cale gar­dło tak po­tęż­nym śmie­chem, aż bu­rek wy­padł z budy i po­czął gwał­tow­nie szcze­kać.

Nie­pręd­ko uko­iły się roz­ocho­co­ne fale buj­ne­go biu­stu, po­rzu­co­ne­go przez nie­bosz­czy­ka Śle­dzia tak przed­wcze­śnie. Na­ko­niec są­siad­ka Ko­recz­ko­wej opa­no­wa­ła śmiech i wy­du­si­ła przez łzy z tru­dem:

– Ady Zoś­ki tam daw­no nie ma!… Wie­sza­łam bie­li­znę na strysz­ku temu ze dwa pa­cie­rze, jak ze­ska­ki­wa­ła z ga­łę­zi. Jesz­cze mi na myśl przy­szło: W imię ojca i syna!… a ta dzie­wu­cha za­czem po drze­wach łazi?!…

– Ucie­kła przed ki­jem na gru­szę. Chcia­łam jej ko­ści po­ła­mać.

– O Paw­ła?…

– Ju­ści o tego hyc­la Paw­ła.

– Wcią­gle za nim goni?!… Gał­gan dziew­ka.

– Już mi też i ręce na­praw­dę usta­ją… Pie­rę i pie­rę, a ta nic. Co po­win­na być lep­sza, to jest gor­sza.

– Bo tu kij nie po­ra­dzi, moja pani!… Tu z dy­abłem spra­wa… Pa­weł ją mu­siał urzec. Na ta­kie rze­czy jest in­k­szy spo­sób i że­byś pani tyl­ko chcia­ła…

– A któ­ra by też mat­ka nie chcia­ła, moja pani!…

Za­mie­ni­ły kil­ka głę­bo­kich uwag o świę­to­ści uczuć i praw ro­dzi­ciel­skich, oraz o wie­czy­stej nie­wdzięcz­no­ści dzie­ci, Ko­recz­ko­wa z prak­ty­ki, są­siad­ka, jako bez­dziet­na, z teo­ryi, – po­czem wdo­wa po Śle­dziu przy­zwa­ła tam­tę kiw­nię­ciem pal­ca do sie­bie, pod płot, w ob­ra­sta­ją­ce go po­krzy­wy, z któ­rych w tej sa­mej chwi­li czar­no-żół­to-bia­ły kot pstro­ka­ty, po­dob­ny do pęku róż­no­ko­lo­ro­wych szmat, dał susa. Ci­cho i uro­czy­ście, jak się wy­gła­sza nie­bez­piecz­ne for­muł­ki czar­nej ma­gii, po­czę­ła stro­ska­nej mat­ce wy – kła­dąc spo­sób ra­to­wa­nia od zgu­by zbłą­ka­ne­go dziec­ka.

– … Roz­bierz ją pani do go­łe­go cia­ła, żeby na niej nie było ani ni­tecz­ki… Po­tem trze­ba ją za­pę­dzić z wie­czo­ra, nim spać pój­dzie, świę­co­ną ró­zga" do chle­wa i za­nik­nąć na całą noc ze świ­nia­mi. Je­że­li do rana nie wy­wie­trze­ją dzie­wu­sze z gło­wy na za­wsze wszyst­kie głup­stwa, to ja nie je­stem war­ta tyle, co o! to czar­ne za pa­znok­ciem.

Ko­recz­ko­wa po­grą­ży­ła się w za­du­mie. Miny i gie­sta mó­wią­cej po­dzia­ła­ły na jej ima­gi­na­cyę. Spo­sób sam w so­bie po­do­bał się jej tak­że. Miał woń cza­rów, a cza­ry prze­cież skut­ku­ją na wszyst­ko. Czyż nie dla­te­go wła­śnie są cza­ra­mi?….

Tym­cza­sem wdo­wa po Śle­dziu, nie po­prze­sta­jąc na wzbu­dzo­nej wie­rze, ob­ja­śnia­ła rzecz ro­zu­mo­wo.

Do grze­chu, jak wia­do­mo, kusi dy­abeł. Za­miesz­ku­je on w tym celu du­sze ze­psu­te, gdyż jemu tyl­ko tam do­brze, gdzie pa­skud­nie. Lecz pa­skud­niej­szem od naj­grzesz­niej­szej du­szy ludz­kiej jest cia­ło świ­ni. Więc tedy dy­abeł, ma­jąc do wy­bo­ru po­mię­dzy zbłą­ka­nym czło­wie­kiem a jesz­cze gor­szą od te­goż świ­nią – prze­no­si za­wsze tę ostat­nią. Są to rze­czy zna­ne od daw­na i wie­lo­krot­nie stwier­dzo­ne. Na­le­ży więc tyl­ko pod­su­nąć złe­mu ulu­bio­ne miesz­ka­nie. Grzesz­ni­cę zaś ro­ze­brać trze­ba do naga dla­te­go, gdyż sza­ty prze­szka­dza­ją wyjść dy­abłu, któ­ry jako zły, jest tem sa­mem upar­ty i le­ni­wy. Po ta­kiej trans­fu­zyi sił nie­czy­stych bies po­zo­sta­nie na­za­jutrz w chle­wie, Zoś­ka zaś opu­ści go wy­le­czo­na grun­tow­nie z wszel­kich za­chceń, ja­kie jej mat­ka i tej­że przy­ja­ciół­ki prze­cho­dzić mia­ły przy­jem­ność lat temu dwa­dzie­ścia.

I teo­rya tra­fi­ła do prze­ko­na­nia Ko­recz­ko­wej. Było to pro­ste, ła­twe i zu­peł­nie praw­do­po­dob­ne. Nie­po­ko­ił ją jed­nak nie­co los no­we­go me­dy­um dy­abła.

– A nie zdech­nie świ­nia od tego broń Boże?… – spy­ta­ła nie­spo­koj­nie.

– Coby mia­ła zdy­chać!… Czy Zo­ś­ce się to co sta­ło?!

Praw­da, że nie. Zdro­wiem cie­szy­ła się wy­śmie­ni­tem, choć mia­ła dy­abła w so­bie. Dla­cze­góż­by świ­nia ni­żej stać mia­ła od Zoś­ki pod tym wzglę­dem?…

– Zresz­tą – co pani szko­dzi spró­bo­wać, moja pani zło­ciut­ka?!… Za to rę­czę, że świ­ni nic nie bę­dzie. Prze­cież­bym pani nie na­ra­ża­ła na szko­dę.

Za­pew­nie­nie to zde­cy­do­wa­ło Ko­recz­ko­wę. Zna­ła ona są­siad­kę nie od wczo­raj i na jej in­te­li­gen­cyi i przy­chyl­no­ści po­le­ga­ła zu­peł­nie. Po­nie­waż Zoś­ka nie po­ka­zy­wa­ła się z po­wro­tem, – sta­ra, po obie­dzie, sa­mot­nie spo­ży­tym, sku­piw­szy się w so­bie, prze­tra­wia­ła i przy­go­to­wy­wa­ła rzecz całe po­po­łu­dnie.

Sko­ro przy­szedł wie­czór, z doj­rza­łym pla­nem dzia­ła­nia w gło­wie, po­sprzą­ta­ła ku­chen­kę, za­mknę­ła na kłód­kę wro­ta w par­ka­nie, spu­ści­ła psa z uwię­zi, a drzwi do­mo­stwa po­zo­sta­wiw­szy nie­za­par­te, prze­nio­sła oko­ło go­dzi­ny dzie­wią­tej osten­ta­cyj­nie pło­ną­cą lam­pę z kuch­ni do sy­pial­ni i tu­taj zga­si­ła ją na znak, że uda­je się na spo­czy­nek. ' Za­le­d­wie jed­nak dom za­le­gła ciem­ność, po­wró­ci­ła na pal­cach boso do sion­ki i z świę­co­ną, ró­zgą w dło­ni usiadł­szy na becz­ce z ka­pu­stą – cze­ka­ła.

Po upły­wie kwa­dran­sa ode­zwa­ło się na po­dwór­ku ra­do­sne szczek­nię­cie bur­ka, któ­ry na­tych­miast umilkł, i w drzwiach do sie­ni, ostroż­ną ręką roz­war­tych, na tle ma­łe­go pro­sto­ką­ta bla­do­gra­na­to­wych nie­bios, mi­go­cą­cych zło­ci­ste­mi punk­ci­ka­mi gwiazd, uka­za­ła się Zoś­ka, na pal­cach stą­pa­jąc.

Sta­ra, za­cza­jo­na w ką­cie, nic ru­szy­ła się. Aby so­bie oszczę­dzić pra­cy, po­zwo­li­ła cór­ce wejść do kuch­ni, ro­ze­brać się, wieść do łóż­ka, któ­re tam sta­ło. Do­pie­ro, gdy łóż­ko skrzyp­nę­ło, za­su­nąw­szy ry­giel w drzwiach od sie­ni wpa­dła do kuch­ni, za­pa­li­ła lam­pę i zwró­ci­ła się do prze­lę­kłej dziew­czy­ny, któ­ra wy­trzesz­czy­ła na mat­kę po­więk­szo­ne stra­chem źre­ni­ce.

– Chodź tu! – za­wo­ła­ła roz­ka­zu­ją­co.

– Gdzie?

– Tu! do umie!… Nie bierz spód­ni­cy… no ru­szaj siej!

Zoś­ka wy­sko­czy­ła bo­se­mi sto­pa­mi na de­ski pod­ło­gi i szła ku sta­rej, wle­pia­jąc w nią ba­daw­cze spoj­rze­nie i pod­no­sząc na ra­mie, opa­dły rę­ka­wek ko­szu­li.

– Zdejm ko­szu­lę. Dziew­czy­na sta­nę­ła jak wry­ta.

– Na co?…… – szep­nę­ła płacz­li­wie, drżąc z prze­ra­że­nia.

– Zdej­muj za­raz! – wrza­snę­ła sta­ra i pod­nio­sła w górę ró­zgę.

Zoś­ka po­czę­ła bła­gal­nie skom­lić, wi­jąc się na­przód na myśl o cze­ka­ją­cych ją pla­gach. Lecz wi­dok wznie­sio­nej ró­zgi po­zba­wił ją sił do opo­ru.

Zdję­ła więc ko­szu­lę na pół nie­przy­tom­nie, a bia­łe, krą­głe cia­ło za­bły­sło w świe­tle lam­py.

Wte­dy mat­ka po­stą­pi­ła ku niej i chwy­ta­jąc ją z nie­nac­ka za na­sa­dę war­ko­cza, pro­wa­dzi­ła ku drzwiom jak ko­nia za grzy­wę, wo­ła­jąc:

– Ru­szaj do chle­wa…. Bę­dziesz spać ze świ­nia­mi… ty świ­nio prze­brzy­dła!

Dziew­czy­na po­sta­wi­ła się w pierw­szej chwi­li, wrzesz­cząc: – "Co się mamy zno­wu chwy­ta?!"… Lecz ró­zga jak pęk cien­kich no­ży­ków po­czę­ła ją ką­sać raz za ra­zem po ra­mie­niu, boku i bio­drze. Syk­nąw­szy z bólu zwi­nę­ła się pod tym pie­ką­cym desz­czem stru­chla­ła, onie­mia­ła, i po­zwo­li­ła się pchać mat­ce za wło­sy z ule­gło­ścią, pew­na, że sta­ra zwa­ry­owa­ła.

Na dwo­rze pa­no­wa­ło ła­god­ne cie­pło let­niej nocy i na­gość ni­czem nie dała się jej uczuć, tyl­ko oczy jej ude­rzył od­ry­so­wa­ny na zie­mi księ­ży­co­wem świa­tłem pro­fil jej pier­si i ręka mat­ki, wlo­ką­ca ją jak by­dlę.

Na­raz zna­la­zła się przed niz­kie-mi drzwicz­ka­mi chle­wa, po­czu­ła smród gno­ju i usły­sza­ła twar­de chrzą­ka­nie świń i chrzęst sło­my pod ich cięż­kie­mi, opa­słe­mi ciel­ska­mi.

Prze­ra­żo­na my­ślą spę­dze­nia tu nocy, zło­ży­ła ręce i uklęk­nąw­szy, po­czę­ła bła­gać z łka­niem:

– Mar­no!… zli­tuj się mama!…

Ale mat­ka, wy­rwaw­szy tym­cza­sem ko­łek, otwar­ła drzwicz­ki i we­pchnę­ła ją prze­mo­cą, po­czem drzwi się za­trza­sły a Zoś­ka zna­la­zła się w cia­sno­cie i za­du­chu chle­wa. Za­nim zdo­ła­ła ode­zwać się, trzask drzwi od domu ode­brał jej wszel­ką, na­dzie­ję. Mat­ka nie mo­gła już na­wet sły­szeć jej wo­ła­nia.

Dziew­czy­nę ogar­nę­ła roz­pacz, zmie­sza­na z trwo­gą, i wstrę­tem. Prze­pę­dze­nie nocy w gno­ju, wśród tych obrzy­dłych, po­kwi­ku­ją­cych i sa­pią­cych zwie­rząt, wy­da­ło się jej czemś bez gra­nic strasz­nem i obrzy­dli­wem. Są­dzi­ła, że w ża­den spo­sób nie zdo­ła tu­taj żywa do rana wy­trzy­mać, że się udu­si. Po­tem jed­nak przy­szło jej na myśl coś strasz­niej­sze­go, coś da­le­ko strasz­niej­sze­go: że ją świ­nie zje­dzą.

W na­głym po­ry­wie bun­tu po­czę­ła wrzesz­czeć na cały głos i bić pię­ścia­mi w drzwicz­ki. Wnet jed­nak zro­zu­mia­ła swą bez­sil­ność. Zwy­cię­żo­na wci­snę­ła się w ką­cik, i ła­miąc ręce, po­czę­ła szlo­chać ża­ło­śnie, pew­na, że ostat­nia jej go­dzi­na na­dej­dzie lada chwi­lę.

Na­raz za­ła­sko­ta­ło ją coś w łyd­kę po­ni­żej ko­la­na, coś cie­płe­go i wil­got­ne­go. Był to ryj świ­ni, znę­co­nej wo­nią jej cia­ła. Wzdry­gnąw­szy się, od­sko­czy­ła w bok i na­dep­ta­ła na dru­gą świ­nię, roz­wa­lo­ną na bar­ło­gu, któ­ra, prze­bu­dzo­na, gniew­nym kwi­kiem za­pro­te­sto­wa­ła prze­ciw­ko za­kłó­ca­niu swe­go spo­czyn­ku. Wów­czas ma­ca­jąc w ciem­no­ściach rę­ko­ma na chy­bił tra­fił, na­po­tka­ła w ką­cie utkwio­ną po­mię­dzy bel­ko­wa­niem obu ścia­nek żerd­kę, na któ­rej kury sia­da­ły, gdy chle­wik stał próż­no. Wsko­czy­ła na nią i usia­dła, Uspo­ko­jo­na co­kol­wiek, czu­jąc się tu bez­piecz­niej­szą, po­czę­ła my­śleć.

Z pierw­sze­go, nie­ro­zu­mu­ją­ce­go prze­ra­że­nia, ja­kiem ją prze­jął po­stę­pek mat­ki, wy­do­by­wa­ło się co­raz ja­śniej po­czu­cie do­zna­nej krzyw­dy. Co­raz sil­niej ją­trzy­ła ją znie­wa­ga, któ­rej nie była zdol­ną cał­ko­wi­cie po­jąć, lecz któ­rej okru­cień­stwo i ohy­dę od­czu­wa­ła tem ży­wiej. Cóż uczy­ni­ła tak złe­go?… Że się scho­dzi­ła z Paw­łem, z tyra do­brym i ślicz­nym chłop­cem, któ­ry ca­ło­wał ją i pie­ścił, na­zy­wa­jąc naj­czu­lej, pod­czas kie­dy mat­ka w domu po­sztur­ki­wa­ła ją tyl – ko, prze­kli­na­ła od rana do nocy i lży­ła?…. To prze­cież nie jest nic złe­go. Wszyst­kie dziew­czę­ta mają na­rze­czo­nych i ko­chan­ków. Mają ich na­wet mę­żat­ki. Te ostat­nie źle ro­bią, po­win­ny pil­no­wać mę­żów. Ale dziew­czy­na? Czyż ma ucie­kać od tego, któ­ry do niej wy­cią­ga ręce z sło­necz­nym uśmie­chem mi­ło­ści i do któ­re­go rwie się jej ser­ce?…

Wspo­mnia­ła te­raz całą roz­kosz, całą bez­gra­nicz­ną sło­dycz scha­dzek z Paw­łem w gąsz­czach krze­wów nad rze­ką, wśród buj­nych traw, ubar­wio­nych po­lne­mi kwia­ta­mi, gdzie pa­chły zio­ła, ko­ły­sa­ły się zło­ci­ste ba­dy­le, woda sze­le­ści­ła po­ły­sku­jąc jak sre­bro, ptak skrzy­dłem ło­po­tał, gdzie tyl­ko mo­tyl uka­zy­wał się cza­sem nad ich gło­wa­mi, zja­da­ją­ce­mi so­bie wza­jem roz­ko­cha­ne usta, albo bro­da­ty łe­bek kozy, żu­ją­cej w wą­skim pyszcz­ku mło­de li­ście, zaj­rzał cie­ka­we­mi oczy­ma, co ro­bią, od stro­ny ścież­ki i co­fał się dys­kret­nie. Dla­cze­go ucie­ka­ła tam z domu tak chęt­nie?… Bo jej w nim było źle, a tam było tak do­brze!…

Pra­gnę­ła te­raz uciec gdzieś na za­wsze. Ża­ło­wa­ła, że nie uczy­ni­ła tego daw­no. Znie­na­wi­dzi­ła mat­kę za jej sro­gość, za jej zu­peł­ny, nie­po­ję­ty brak ser­ca, za to nie­ustan­ne pie­kło, kłót­ni i bó­jek, ja­kiem było od daw­na jej po­ży­cie z mat­ką.

Wtem usły­sza­ła dziw­ny głos – pisk, ro­bią­cy wra­że­nie mu­zy­ki.

Była to w rze­czy sa­mej mu­zy­ka. Są­siad' z dru­giej stro­ny domu, or­ga­ni­sta Ku­kuł­ka, wy­gry­wał księ­ży­co­wi wie­czor­ną se­re­na­dę na klar­ne­cie. Sta­ry hu­la­ka co wie­czór, sko­ro zwie­rzę­ta i lu­dzie po­śpi­li się, ob­ra­żał uro­czy­stość nocy bul­go­tem swe­go in­stru­men­tu, na któ­rym z nie­słab­ną­cem za­mi­ło­wa­niem ka­le­czył za­wsze tę samą po ty­siąc razy me­lo­dye ja­kiejś sen­ty­men­tal­nej piosn­ki, na któ­rej od­głos, jak na dany sy­gnał, zła­zi­ły się do jego domu błą­dzą­ce za za­rob­kiem hul­taj­ki.

Zo­sia te­raz do­pie­ro przy­po­mnia­ła so­bie, że chle­wik ma okien­ko, otwór wiel­ko­ści dło­ni w ścia­nie vis-à-vis Ku­kuł­ki. Zbli­ży­ła twarz do otwo­ru i wyj­rza­ła. Roz­war­te okno or­ga­ni­sty ob­la­ne było peł­nem świa­tłem księ­ży­ca, na oknie sie­dział w spodniach i w ka­mi­zel­ce, z no­ga­mi wy­wie­szo­ne­mi na ze­wnątrz, Ku­kuł­ka i na­dy­ma­jąc po­twor­nie po­licz­ki, drę­czył i ra­nił bez li­to­ści cza­ro­dziej­ską ci­szę, za­le­ga­ją­cą po­wie­trze, fał­szy­wie wy­cią­ga­ne­mi wy­so­kie­mi nu­ta­mi re­fre­nu.

Ku­kuł­ka umi­zgał się do niej od daw­na, jak zresz­tą do każ­dej ko­bie­ty. Mru­gał na nią i za­cze­piał ją wy­pró­bo­wa­ne­mi dwu­znacz­ni­ka­mi, stro­jąc przy tem miny za­ko­cha­ne­go sa­ty­ra. Wie­dział wpraw­dzie, że Zoś­ka jest ką­skiem nie na jego sta­re zęby, ale ra­cho­wał na spo­sob­ność! Dla­te­go też pro­te­go­wał po­tro­szę jej mi­łost­kę z Paw­łem, wie­dząc z do­świad­cze­nia, że pierw­szy ko­cha­nek to­ru­je dro­gę na­stęp­nym.

A gdy­by go za­wo­łać – po­my­śla­ła – wy­pu­ścił­by ją!

Lecz była naga.

Brrr. za­czy­na­ła to czuć co­raz ży­wiej. Ro­bi­ło się chłod­no. Lek­kie i zim­ne skrzy­dło dresz­czu mu­snę­ło parę razy jej cia­ło nie­mi­le.

Mimo oba­wy i wsty­du, któ­re ją wstrzy­my­wa­ły – lę­ka­jąc się, aby

Ku­kuł­ka nie prze­stał wresz­cie grac i nie znik­nął – za­wo­ła­ła nań po na­zwi­sku.

Wy­jął ko­niec klar­ne­tu z… pod wą­sów i obej­rzał się zdzi­wio­ny. Po­wtó­rzy­ła wo­ła­nie.

– Kto tam? – ode­zwał się, nie mo­gąc się zo­ry­en­to­wać, skąd i czyj głos go do­cho­dzi.

– To ja, Zoś­ka…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: