Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Michał Kopeć; W lesie; Z Krakowa do Medyolanu: nowele - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Michał Kopeć; W lesie; Z Krakowa do Medyolanu: nowele - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 396 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Opo­wieść.

Na sza­rym świ­cie mgły otu­la­ły zie­mię, ci­cho było, jak­by ma­kiem siał, ani jed­na nie za­drża­ła ga­łąz­ka wierz­bi­ny. Mrocz­nie, sen­nie i cie­pło, opa­ry le­ni­wie szły w las. Bia­łe chmu­ry sta­nę­ły na za­cho­dzie, słoń­ce ob­la­ło je ró­żo­wą jutrz­nią. I świat nie za­drżał na przy­wi­ta­nie słoń­ca, zie­mia z ra­do­ści nie jęk­nę­ła, za­le­d­wie opa­ry, co­raz szyb­ciej kłę­biąc się, ucie­ka­ły w las. Po­wo­li bia­łe chmu­ry roz­to­pi­ły się, zrze­dły, słoń­ce je piło i na nie­bie­skim skło­nie spły­nę­ło bia­łe, obej­mu­jąc pro­mie­nia­mi zie­mię.

W górę strze­lił skow­ro­nek i za­śpie­wał. Je­dy­ne Bo­skie stwo­rze­nie na zie­mi – i ni­ko­go… Było i dru­gie – Mi­chał Ko­peć… Wy­szedł ci­cho z cha­ty, za­parł de­li­kat­nie drzwi za sobą, ło­pa­tę za­rzu­cił na ra­mię, po­pa­trzał na wła­sną cha­łu­pę, na gi­ną­ce w nie­bie­skim wid­no­krę­gu zie­lo­ne bło­nia, mach­nął ręką i po­szedł.

Skow­ro­nek rwał się w nie­bo, wi­dać go nie było – i śpie­wał, śpie­wał.

– Cóż mój ptasz­ku wy­śpie­wasz? so­bie zimę, a lu­dziom dolę… Śpie­wasz mi już ośm­na­stą wio­snę, od kiej się z Jagą po­bra­łem, wy­śpie­wa­łeś pię­cio­ro dzie­cek i co­raz cięż­szą dolę. Pię­cio­ro – po­wta­rzał, pa­trzał smut­nie do­ko­ła, skow­ro­nek śpie­wał, słoń­ce grza­ło. Ani jed­ne­go list­ka na drze­wie, za­le­d­wo że pęki na wierz­bi­nach i mło­dziut­ka traw­ka, zie­lo­na jak ruta na sze­ro­kich bło­niach.

– Bój­cie się Boga! – szep­nął i przy­sta­nął – co­sik mnie chy­ta za gar­dło i lęk zbie­ra, jak gdy­by śmierć za­glą­da­ła mi w oczy. Dzie­cek pię­cio­ro, jed­na ło­pa­ta, sze­ścio­ro rąk: moje, Ja­dzy­ne i Kaś­ki!… Bój­cie się Boga, ziem­nia­ków nie wy­star­czy na bez­ty­dzień – i z gro­sza żyj, a do żniw da­le­ko.

Sta­nął, pa­trzał przed sie­bie.

– Ja, trzy szó­stek, Kaś­ka dwie. Pięć szó­stek na sied­mio­ro gąb – rety!…

Zdjął ka­pe­lusz z gło­wy, prze­że­gnał się,

– A tu ci słon­ko we­so­lut­ko świe­ci i świat się śmie­je do ra­do­ści, a ra­dość do nie­go… traw­ka ci ro­śnie, aż mru­czy i zbo­ża się dźwi­ga­ją, woda sre­brzy się od słoń­ca, drze­wi­na pęka, a tu pięć szó­stek na sied­mio­ro gąb.

Wiel­ki żal ści­skał mu ser­ce.

– Traw­ka od ro­śnię­cia mru­czy, a by­dląt­ka ani jed­ne­go, ani jed­ne­go! Wy­żyw­że pię­cio­ro dzie­cek bez odro­bi­ny mle­ka!… Jaga ci cu­dów do­ka­zu­je, że do­tąd z gło­du nie po­mar­ły.

My­śli tło­czy­ły się do gło­wy bie­da­ka i szar­pa­ły mu bó­lem ser­ce, a świat śmiał się do ra­do­ści, a ra­dość do świa­ta. Na la­zu­ro­wem nie­bie bez chmur­ki słoń­ce się ką­pa­ło. Ci­cho, żad­na psz­czół­ka nie za­brzę­cza­ła, ko­mar nie bzyk­nął – ci­chut­ko… Za­le­d­wo gdzieś z da­le­ka w gó­rze, skow­ro­nek nad ora­cza­mi za­wo­dził, co szklą­cą od wil­go­ci ski­bę świę­tej zie­mi na ski­bę kła­dli.

– Wszy­scy na swo­jem, ja nie mam ani skraw­ka tej świę­tej! Mój grunt, moje wszyst­ko, to ta jed­na ło­pa­ta.Żal go sparł, wszedł mu pod że­bra, że iść nie mógł, a skow­ro­nek bił w górę nad ora­cza­mi i za­wo­dził, a czar­ne ski­by, szklą­ce od wil­go­ci, kła­dły się za płu­ga­mi jed­ne na dru­gie.

– Mnie skow­ro­nek nie za­śpie­wa przy mo­jej ro­bo­cie.

Stał, roz­glą­dał się i pa­trzał dłu­go na wodę z poza tar­ta­ku i si­to­wia, od­bi­ja­ją­cą w so­bie nie­bo. Rap­tow­nie bły­ska­wi­ca my­śli wpa­dła mu do mó­zgu.

– Ucie­kać – za­wo­łał – ucie­kać na ko­niec świa­ta. Ucie­kać, ucie­kać – po­wta­rzał, i po­mknął na­przód ner­wo­wo. – Mło­dym, siły mam, za­ro­bię!

– I od­le­cisz od baby, dzie­cek, od tej świę­tej zie­mi i tego słon­ka?…

Roz­śmiał się.

– Jed­no słon­ko na cały świat i tam go prze­cie uj­rzę!… Będę pa­trzał na dziec­ka i cóż im śle­pia­mi po­mo­gę? One chcą chle­ba. Więk­sza bę­dzie ucie­cha, gdy z pocz­ty pie­nią­dze od­bio­rą, jak z mo­ich śle­piów. Jadę, i już, choć­bym się miał za­paść.

Szedł we­se­lej, raź­niej, więk­sze kro­ki sta­wiał.

– Jesz­czem mło­dy, siły są! – Ło­pa­tę pod­niósł i świ­snął nią w po­wie­trze. – Cze­kać aż sta­rość przyj­dzie? Nie­do­cze­ka­nie! Ha… ha… mnie w ro­bo­cie nikt na całą oko­licz­ność nie prze­ści­gnie – to i tam dam so­bie radę!… Jadę!…

Przed dę­bo­wym krzy­żem, sto­ją­cym sa­mot­nie na roz­ło­gach, zdjął ka­pe­lusz i ja­koś nie my­śląc, prze­że­gnał się, wes­tchnął, po­szedł da­lej, obej­rzał się za nim raz i dru­gi.

– I cze­go się oglą­dasz? krzyż i już. Wi­dzia­łem go mało sto razy, a może i wię­cej, kto ta wie?

Set­ka w umy­śle Mi­cha­ła była ilo­ścią trud­ną do ob­ję­cia.

I zno­wu się obej­rzał. Przy bia­łej dro­dze na zie­lo­nym po­kła­dzie mchów i traw, krzyż wciąż stał, zda­ło się Mi­cha­ło­wi, że smut­ny i ra­mio­na da­le­ko, da­le­ko, na dwie stro­ny świa­ta roz­cią­gał. Strach go ogar­nął… Gdzie one lecą w nie­bie­skiej po­mro­ce? Na kraj świa­ta! To i mnie może na­wie­dzą, bo pono "tam" krzy­ży nie­ma, na­szym się bez nich mar­ko­ci i cną… Niech se sami sta­wia­ją, to będą mie­li. Jak się do­ro­bię, po­sta­wię im i so­bie…

Zno­wu się obej­rzał. Nie­bie­ska­wy mrok obej­mo­wał krzyż, tu­lił i chło­nął.

– Okrut­nie ja­koś cią­gnie śle­pia do sie­bie. Nie dzi­wo­ta, że tę­sk­ni­ca może za nim iść. Ale nie­chta, więk­sza idzie tę­sk­ni­ca za chle­bem, gdy się jeść chce. Dziec­ka, nie bój­cie się, nie bę­dzie­cie cier­pieć gło­du.

Ma­rząc o tym bło­gim sta­nie, w któ­rym "dziec­ka" har­do sta­ną do gło­du, do­szedł do miej­sca, gdzie nowa dro­ga, ro­bio­na przez nie­go, wy­cią­ga­ła się z lasu przez za­ga­je na bło­nia. Ło­pa­tę wbił w zie­mię, zdjął ka­ta­nę, z krza­ków wy­cią­gnął tacz­ki i za­brał się do ro­bo­ty. Zie­mię z prze­ko­py kładł na tacz­ki i roz­wo­ził ją po no­wej dro­dze, za­sy­pu­jąc sta­re bruz­dy i wy­bo­je.

Pra­ca spro­wa­dzi­ła we­so­łe my­śli, pro­sto­wał się i po­gwiz­dy­wał, cza­sem i za­śpie­wał:

Ja­guś moja, Ja­guś

Nię… bój­że się bie­dy…

Śnia­da­nie przy­nio­sła Jaga w dwo­ja­kach: omasz­czo­ny żur i ziem­nia­ki. Mle­ka nie było.

Mi­chał siadł, nogi wsu­nął do prze­ko­py, zdjął ka­pe­lusz, prze­że­gnał się i za­czął jeść. Jaga kuc­nę­ła przy nim.

– Jaga, po­wiem ci co­sik – ode­zwał się.

– No to ga­daj – od­par­ła cie­ka­wie Jaga.

– A nie prze­wró­cisz się, jak usły­szysz?

– A choć się prze­wró­cę, to co mi się sta­nie?…

– No, to uwa­żaj!

Ja­dze cie­ka­wość od­dech za­par­ła. Otwo­rzy­ła usta i swe wiel­kie, siwe oczy wle­pi­ła w męża.

– Jadę do Ha­me­ry­ki! Ze­rwa­ła się.

– Ty? Bój się Boga – a za co?…

– Nie two­ja w tem gło­wa.

– Wiem, że nie moja, to mów­że. Nie­ma pra­wie co do gęby wło­żyć, wójt woła na po­da­tek, a ty chcesz je­chać, mnie i dziec­ka sie­ro­ta­mi osta­wić?

Ko­peć od­sta­wił dwo­ja­ki, otarł rę­ka­wem ko­szu­li wąsy, spoj­rzał na żonę i rzekł to­nem wyż­szo­ści i wiel­kie­go ro­zu­mu.

– Sia­daj! Tych czter­dzie­ści pa­pier­ków co mi się na­le­żą za tę oto ro­bo­tę…

– Roz­le­cą się w jed­nym dniu – prze­rwa­ła Jaga. – Po­da­tek, to­bie zy­lów­kę, bo prze­cie boso nie pój­dziesz do ko­ścio­ła. Trza ku­pić pę­ca­ku, ziar­na, przed­nó­wek sro­gi.

– To­bie je dam – za­wo­łał – że­byś mia­ła za co cze­kać, póki nie zdo­lę po­je­chać, za­ro­bić i po­słać wam.

– To za ja­kie pie­nią­dze u li­cha po­je­dziesz?

– Nie two­ja w tem gło­wa – rzekł z mocą i wiel­ką god­no­ścią.

– Wiem – od­par­ła znie­cier­pli­wio­na – ale kiej ty tak wy­jeż­dżasz ze swo­ją gło­wą, to hyż­niej ga­daj, nie ma­rudź…

– Słu­chaj.

Kuc­nę­ła przy nim i za­słu­cha­na cze­ka­ła.

– Waw­rzek Dud­ka ma sif­kar­tę, a je­chać nie może i rad­by się jej po­zbyć – we­zmę od nie­go. Za­kre­dy­tu­je mi, bo mnie lubi i wie­rzy. A na ko­lej do Bre­my do­sta­nę od lu­dzi.

– Mi­chał, bój się Boga, babę i dzie­ci od­le­cisz?

– Od­le­cę – rzekł z uśmie­chem dumy i sil­ne­go po­sta­no­wie­nia – od­le­cę, bo trza, nie­ma na to rady. Cha­łu­pa się wali – i za co nową po­sta­wić? A musi ci być wiel­gą, o dwóch oknach i z ko­mo­rą! Cha­łu­pa po­rząd­na, a do niej kro­wa, do kro­wy grunt…

Jaga z ra­do­ści pchnę­ła go, po­kra­śnia­ła, oczy jej się lśni­ły, nie śmia­ła gło­śno się cie­szyć.

– Tyle od razu, nie baj głu­pi! – za­wo­ła­ła.

– Do­tąd będę tam sie­dział, póki tyla nie za­ro­bię. Fela od razu przy­niósł ośm stó­wek, to i ja mogę!… Ośm stó­wek wy­star­czy…

– Ci­cho, bo mi się w śle­piach mro­czy od wiel­gie­go szczę­ścia, nie mogę tchu zła­pać…

Po­smut­nia­ła.

– Bie­da­ku! po­je­dziesz sam bez wiel­gą wodę, z ob­cy­mi ludź­mi, ja­kąż so­bie dasz radę we świe­cie? I osta­wisz mnie i dziec­ka sie­ro­ta­mi. – Za­czę­ła ci­cho za­wo­dzić…

– Ci­cho – prze­rwał Mi­chał – inni se dają radę, to i ja nie zgi­nę, będę z dru­gi­mi i już. Nie mar­koć mi ser­ca, nie za­wodź, ino wra­caj do cha­łu­py, wdzio­nie rych­tuj na dro­gę, buty za­nieś do szew­ca…

– Już to je­dziesz?…

– A na co będę cze­kał? Dziś od­dam ro­bo­tę, dziś od­bio­rę pie­nią­dze, z Dud­ką po­ga­dam o sif­kar­tę i gdy się ino do­wiem, kto kiej od nas je­dzie, jadę z nim!

– Mi­chał, skąd taka moc idzie od cie­bie, do dziś nie by­łeś taki.

– Bo by­łem głu­pi, mar­łem głód z tobą i dziec­ka­mi i nie umia­łem zna­leźć na to po­ra­to­wa­nia. Ale od­kąd wiem, że u Dud­ki sif­kar­ta leży, ino po nią rękę wy­cią­gnąć, nie mogę sy­piać, a dzi­siak coś mnie szarp­nę­ło i po­wie­dzia­ło: jedź! To i jadę!…

– A jak zmar­nie­jesz!?…

– Raz trza umie­rać. Ty się wy­dasz!…

– Ci­cho! – krzyk­nę­ła i wol­no za­my­śla­jąc się, do­da­ła: – Kto­by mnie chciał ste­ra­ną, bied­ną z pię­cior­giem dzie­cek…

– Może jaki gdo­wiec bo­ga­ty. Mało ich to? – za­śmiał się ser­decz­nie.

Jaga za­la­ła się łza­mi.

– Mi­chał, nie pleć­że głupstw.

– To i ty nie pleć.

Ob­ję­ła go za szy­ję i, pła­cząc, tu­li­ła się do nie­go.

– Taka już na­sza dola chu­dzia­ków – mó­wił wzru­szo­ny, głasz­cząc żonę po ple­cach – i co ro­bić, trza se ra­dzić, jak moż­na. Tak mi już do­ja­dła na­sza bie­da, że se rady dać nie mo­głem, a nie było ni­ja­kie­go spo­so­bu. Cho­dzi­łem jak głu­pi, Bóg się uli­to­wał i przy­słał do Dud­ki sif­kar­tę, a dziś, ja­kem ci spoj­rzał na ten świat, na słon­ko, co grze­je – tak mi strze­li­ło do gło­wy: bierz kar­tę i leć i ra­tuj babę i dzie­ci od gło­du. Ziem­nia­ków ino garst­ka, a po­tem co? Ro­bo­ta się skoń­czy­ła po­tem? Jaga, nie trap­że się, wró­cę i bę­dzie nam do­brze. Żeby choć jed­no by­dląt­ko i z mor­gę wła­snej świę­tej zie­mi.

Mi­chał, tyś do­bry, tylo się okrut­nie boję.

– Boś głu­pia: wie­luż to po­je­cha­ło! Ani je­den nie zmar­niał, wszy­scy wró­ci­li, chy­ba sami nie chcie­li.

– A nie­chta, ale się boję i już..,

– A to się bój, tylo wdzio­nie na dro­gę rych­tuj, a buty za­nieś do szew­ca.

Jaga się ze­rwa­ła, ocie­ra­jąc oczy, pod­ję­ła dwo­ja­ki, pod­cią­gnę­ła spód­ni­cę, ognie ra­do­ści szły od niej…

– Kie­dy skoń­czysz? – spy­ta­ła.

– Na od­wie­czerz.

– Ostań z Bo­giem.

– Cóż? – za­py­tał.

– Kiej je­chać, to je­chać! – i nie pa­trząc na męża, po­le­cia­ła. Mło­da, lat trzy­dzie­ści, zdro­wa, sil­na, spód­ni­cę pod­cią­gnę­ła do ko­lan, za­ło­ży­ła za pas i po – my­ka­ła, jak kula. Mi­chał opar­ty o ło­pa­tę pa­trzał za nią i szep­tał:

– Cięż­ko jej tchu zła­pać, tak ci ją ra­dość pę­dzi. Bie­da do­syć ją na­gry­zła i nie dzi­wo­ta, że bab­sko ra­de­by od­po­cząć i od by­dląt­ka choć­by kwar­tę mle­ka dla dzie­cek udo­ić.

Pa­trzał przed sie­bie. Bło­nie mknę­ło aż po brze­gi wsi, do­la­ty­wa­ło do sza­rych chat, nie­bie­ską po­mro­ką okry­tych. Po jed­nej stro­nie smu­ga ciem­ne­go lasu, po dru­giej woda wy­glą­da­ją­ca z trzę­sa­wisk, bio­rą­ca w sie­bie sre­bro słoń­ca… Cie­pło było i ci­chut­ko, skow­ro­nek zo­stał przy ora­czach… Wy­tę­żył wzrok, dę­bo­wy krzyż za­ma­ja­czył i zno­wu zda­ło się Mi­cha­ło­wi, że ra­mio­na roz­cią­ga da­le­ko nad zie­mię…

Prze­że­gnał się, coś mu za­cię­ży­ło na ser­cu, lecz nie wie­dział co, mar­kot­ny, stę­sk­nio­ny, ujął ło­pa­tę i w mil­cze­niu zie­mię kładł na tacz­ki i roz­wo­ził ją po dro­dze…

Kaś­ka, siedm­na­sto­let­nia dziew­czy­na, cór­ka Mi­cha­ła i Jagi, pra­so­wa­ła bie­li­znę w gar­de­ro­bie dwor­skiej. Za­dy­sza­na Jaga wpa­dła, ni­ko­go nie było.

– Kaś­ka, wiesz co? – szep­nę­ła, ła­piąc w płu­ca po­wie­trze.

Mów­cie pręd­ko!

– Nie zgad­niesz.

– Skąd­że? co? co ta­kie­go?…

– Oj­ciec je­dzie do Ha­me­ry­ki.

Ka­sia po­ło­ży­ła że­laz­ko, obie pa­trza­ły na sie­bie dłu­gą chwi­lę, na­resz­cie dziew­czę w mil­cze­niu uję­ło że­laz­ko i pra­so­wa­ło da­lej, za­wzię­cie.

– Cóż, nic nie rzek­niesz? – spy­ta­ła Jaga.

– Za co ma­tu­siu po­je­dzie? za co?

– Dut­ka mu od­stą­pi swo­ją sif­kar­tę i skre­dy­tu­je, resz­tę do­da­dzą lu­dzie.

– Dut­ka? – na twarz dziew­czę­cia wy­stą­pi­ły ru­mień­ce.

– Tak, Dut­ka – po­wtó­rzy­ła Jaga. – W domu bie­da, że jej sie­kie­rą nie utniesz, ziem­nia­ki się koń­czą, ja od dzie­cek i cha­łu­py od­le­cieć nie mogę, ty i oj­ciec ta­kiej chma­ry nie wy­ży­wi­cie. Jadą inni i wra­ca­ją, to i on niech je­dzie, ro­bot­ny i zdrów. Cóż tu wy­sie­dzi?

Za­la­ła się łza­mi.

– Osta­nie­my we dwie – mó­wi­ła da­lej – bę­dzie­my pra­co­wać i cze­kać. Bła­żek Czar­nik w trzy mie­sią­ce przy­słał swej ba­bie stów­kę. Kaś­ka, stów­ka la nas wiel­gie pie­nią­dze.

Po­pa­trza­ła na pra­su­ją­cą w mil­cze­niu cór­kę i za­wo­ła­ła:

– Ska­mie­nia­łaś, czy co? Sło­wa nie rzek­niesz.

– Bo mnie omro­czy­ło, że trud­no my­śli ze­brać – od­rze­kła. – Na po­łu­dnie przy­le­cę do cha­łu­py i obiad za­nio­sę ta­tu­sio­wi…

– Przy­chodź, ja­koś mi mar­kot­na je­steś!

– Omro­czo­nam tyl­ko. Po­wiem ino, że by­ło­by to wiel­gie la nas szczę­ście.

– Wi­dzisz!…

– Może za wiel­gie?!

– I nie bo­isz się o "sta­re­go"?

– Lu­dzie set­ka­mi jadą i wra­ca­ją…

– Przy­chodź, mam tro­chę mąki, klu­sek za­gnio­tę.

Mi­chał zmę­czo­ny ocie­rał rę­ka­wem ko­szu­li pot z czo­ła, od­po­czy­wał i pa­trzał. Zda­ło mu się, że wio­sna co tyl­ko przy­le­cia­ła na świat i wita się z nim. Cie­pły, po­łu­dnio­wy wie­trzyk mu­skał mu twarz, chło­dził i pie­ścił. Mło­dziut­kie ga­łąz­ki brzóz­ki z zie­lo­ny­mi pącz­ka­mi po­chy­la­ły się.

– Że­gna­ją ci mnie – rzekł Mi­chał we­so­ło, lecz jed­no­cze­śnie co­sik ści­snę­ło mu gar­dło i żal ob­jął mu ser­ce.

Ze­rwał się.

– I cze­go? – za­wo­łał – kiej prze­cie wró­cę. Rok, a naj­wy­żej dwa lata i się­dę se na wła­snym za­go­nie i wła­sne kro­wi­sko bę­dzie mi li­zać ręce.

Roz­śmiał się, wie­trzyk mu­skał mu twarz, ga­łąz­ki brzó­zek trzesz­cza­ły, nie­bie­ska­wy mrok roz­stę­po­wał się, woda w szu­wa­rach za zie­lo­nem bło­niem świe­ci­ła ja­sno­ścią… Cie­pło zstę­po­wa­ło z góry i szło na świat, jak zba­wie­nie… Mi­chał pa­trzał i lgnął do cie­pła, do brzó­zek trą­ca­ją­cych się ga­łąz­ka­mi, do zie­lo­ne­go bło­nia i wody w szu­wa­rach. Nie śmiał spoj­rzeć na krzyż, na wy­cią­gnię­te jego ra­mio­na, bał się, strach go obej­mo­wał, a jed­nak rad był, że stoi, że czu­wa nad nim i wy­dłu­żo­ne­mi ra­mio­na­mi obej­mu­je go…

– Ra­mio­na jego prze­le­cą przez mo­rze i przyj­dą do mnie – po­my­ślał i rad był z tej my­śli, lecz bał się pa­trzeć, czuł, że lęk i żal zno­wu go "chy­cą" i gar­dło mu ści­sną… I zno­wu zsu­nął się do prze­ko­py i zie­mię ło­pa­tą od­wa­lał. Za­sze­le­ścia­ło, od­wró­cił się, pa­trzy – Kaś­ka do­bie­ga­ła z dwo­ja­ka­mi.

Umyśl­nie prze­le­cia­łaś? – za­py­tał.

– Umyśl­nie, ja­kem się do­wie­dzia­ła, że je­dzie­cie do Ha­me­ry­ki…

– I po­ja­dę! – za­wo­łał.

– La cze­go nie? – Po­ca­ło­wa­ła ojca w rękę, po­da­ła mu dwo­ja­ki i sta­ła przed nim. – Wie­cie, co wam po­wiem, to, że i ja od go­dów my­ślę cię­giem o Ha­me­ry­ce, nie mam spo­koj­ne­go dnia i nocy. My­śla­łam, żeby od Dut­ki do­stać sif­kar­tę. Ale kie­dy wy ją bie­rze­cie, to już bierz­cie.

– To i ty – szep­nął Mi­chał, a oczy błysz­cza­ły mu ra­do­ścią.

Sia­dła przy nim.

– Czy tak, czy owak, po­je­dzie­my ra­zem – rze­kła.

– Kaś­ka! miar­kuj się z ro­zu­mem, a za co?

– A ta­tuś za co?

– Ja za kar­tą Dut­ki.

– A do mo­rza?

– We­zmę od lu­dzi.

– To i ja we­zmę, i mnie po­ży­czą, zna­ją mnie, uczci­wam, pil­na w ro­bo­cie…

– Ka­siu! – za­wo­łał Mi­chał zno­wu i łzy mu w oczach za­mi­go­ta­ły.

– Cóż? bę­dzie nam ta­tu­siu we dwo­je raź­niej i prę­dzej się do­ro­bi­my gro­sza.

Mi­chał z na­tu­ry nie­śmia­ły, roz­ra­do­wał się.

– Śmie­lej – po­świad­czył. – To­bie, jako dziew­ce gład­kiej na gę­bie, lu­dzie ustą­pią i łac­niej cię wy­słu­cha­ją…

– Ani so­bie, ani ta­tu­sio­wi… nie dam krzyw­dy zro­bić.

– We dwo­je bę­dzie­my się śmie­lej bro­nić.

– Ja­koś mi łac­niej przyj­dzie o ta­tu­sia dbać!

– A mnie o cie­bie. Uśmiech­nę­ła się po­błaż­li­wie.

– We dwo­je – mó­wił Mi­chał – bę­dzie nam mi­lej na ob­czyź­nie, prę­dzej ro­bo­tę znaj­dzie­my i łac­niej jed­no dru­gie bę­dzie wspie­rać… Kie­dyż cię ta myśl na­wie­dzi­ła?

– Daw­no już, gdy uj­rza­łam lu­dzi ja­dą­cych, żal mnie ści­skał… Ale od kie­dy Dut­ka ma na zby­cie kar­tę, to i sy­piać nie mogę… Tylo sa­mej dziew­ce je­chać – ba­łam się i nie śmia­łam po­wie­dzieć…

– Tak, tak – po­wtó­rzył szep­tem Mi­chał – we dwo­je za­wsze raź­niej i śmie­lej…

– Kon­ten­ta je­stem, że mam ze­zwo­leń­stwo ta­tu­sia, z ma­tu­sią łac­niej…

– Z Jagą fra­cha, je­dziesz i już! – za­wo­łał.

– Za­wsze trza ją po­pro­sić…

– Prze­cie mat­ka. Ale kto po­ży­czy? po­wiedz Ka­sia.

– Jak ta­tuś skoń­czą ro­bo­tę, od­bio­rą pie­nią­dze i wró­cą do cha­łu­py, bę­dzie­my we dwo­je ra­dzić. Te­raz lecę do dwo­ru koń­czyć pra­so­wa­nie, ju­tro nie bę­dzie cza­su…

– Cóż my­ślisz ro­bić ju­tro?

– Spo­so­bić się do dro­gi.

– Ka­siu! – za­wo­łał Mi­chał – ta­kaś chyb­ka, że ser­ce ro­śnie!

– Do­syć już na­mi­trę­ży­li­śmy.

– Do­syć, do­syć – po­wta­rzał Mi­chał, a oczy mu się śmia­ły. – Bogu dzię­ku­ję, że mi cie­bie pierw­szą dał, taką chwac­ką dziew­kę…

Ka­sia po­chwy­ci­ła dwo­ja­ki, po­ca­ło­wa­ła ojca w rękę, on po­gła­skał jej wło­sy, po­le­cia­ła peł­na ra­do­ści i mocy.

Po­ło­wa zro­bio­na – my­śla­ła. Ta­tuś okrut­nie rad. Bie­dak nie ma śmia­ło­ści do lu­dzi! Po­lo­wa już jest, pie­nią­dze znaj­dę. Do­syć się bie­dy naja­dłam – i ja mam pra­wo, jak inne, być grun­to­wą go­spo­dy­nią na swym ka­wa­le zie­mi. Do­bra­ni, uczci­wa, pra­cy się nie boję, zdro­wa. Ta­tuś, ma­tu­sia i lu­dzie mó­wią, żem ład­na, chło­pa­ki, żem okrut­nie smy­śna. Nie chcę mar­no­wać uro­dy w po­nie­wier­ce. Ma­tu­sia moja byli ślicz­no­ści, jak ma­lo­wa­nie, i cóż osta­ło, a prze­cie nie sta­rzy! Że­bym się za­paść mia­ła, nie dam się bie­dzie – jadę!…

Uję­ła się pod bok z fan­ta­zyą.

– Nie boję się ro­bo­ty, to i dy­abła się nie zlęk­nę. So­bek, jak się roz­tę­sk­ni, po­je­dzie za mną. A jak nie, to ja do nie­go wró­cę. Wy­do­być się z bie­dy, abo paść!

Dwo­ja­ki pod­nio­sła w górę.

– Kto na­tchnął ta­tu­sia? Spoj­rza­ła na krzyż.

– Pan Je­zus, abo Naj­święt­sza Pa­nien­ka, i uli­to­wa­li się nade mną, nad nami!… Żeby kole już du­żej dzie­wu­chy nie było ani jed­ne­go by­dląt­ka!… Nie­do­cze­ka­nie wa­sze!…

Za­ci­snę­ła pięść.

– Po­ka­żę lu­dziom, że będą mnie jesz­cze w rękę ca­ło­wać, jak wró­cę i się­dę na trzech mor­gach grun­tu pod rze­ką!…

Ta­kie mia­ła pra­gnie­nia i taką am­bi­cyę Ka­sia.

– So­bek bę­dzie mój! – szep­ta­ła. Ta­kie mia­ła ma­rze­nia…

Wpa­dła do cha­łu­py.

– Ma­tu­siu! – wo­ła­ła za­dy­sza­na – jadę i ja, je­dzie­my obo­je z ta­tu­siem we dwo­je!

Jaga opar­ła się ple­ca­mi o ścia­nę, aby nie upaść.

– Ty, ty?… i mnie samą z dziec­ka­mi osta­wisz? A toś chy­ba suka, nie cór­ka…

Ryk­nę­ła gło­śno – dzie­ci wpa­dły do izby i tu­ląc się do mat­ki, pła­ka­ły.

I szedł płacz gło­śny, ser­decz­ny przez otwar­te okna, na wieś da­le­ko, że są­siad­ki pra­nia bie­li­zny u stru­my­ka ode­szły i wpa­dły do izby.

Ka­sia, rów­nież pła­cząc, opo­wia­da­ła po­śród la­men­tu mat­ki.

– Jaga, nie bądź głu­pia – rze­kła su­ro­wo sta­ra Gaw­licz­ka. – Z chło­pem ha­ru­jesz ośm­na­ście lat i coś wy­ha­ro­wa­ła?! Kiej się dziec­ku tra­fia los i z oj­cem może je­chać, to dzię­kuj Bogu.

– A ja tu sama z dziec­ka­mi z gło­du zdech­nę – za­wo­dzi­ła Jaga.

– Nie zde­chłaś do­tąd – za­czę­ła So­bo­ci­na – to i da­lej nie zdech­niesz.

– Abo to na dłu­go? – prze­rwa­ła Kaś­ka. – Pierw­sze uciu­ła­ne trzy­dzie­ści pa­pier­ków po­sy­łam. Bar­ty­zel­ka swo­im przy­sła­ła tyle w mie­siąc. Prze­cie i ta­tuś nie osta­wi ma­tu­si bez graj­ca­ra, jesz­cze i po­da­tek za­pła­cą i za­ra­zicz­ko przy­szłe, co ino za­ro­bi…

Dzię­kuj Bogu Jaga, że dziec­ku tra­fia się los – po­wtó­rzy­ła Gaw­licz­ka i po­gła­ska­ła Ka­się, ta ją w rękę po­ca­ło­wa­ła.

– Chodź­my, ro­bo­ty huk, ju­tro świę­to.

Ko­bie­ty, roz­pra­wia­jąc za Gaw­licz­ką o lo­sie dzie­wu­chy, po­szły; dzie­ci wy­le­cia­ły na bło­nia, zo­sta­ły w izbie mat­ka z cór­ką.

Jaga otar­ła łzy i szep­nę­ła:

– Okrut­nie mnie ża­łość wzie­na i z pier­si wy­dar­ła ryk…

– Ma­tu­siu, klnę się na Naj­święt­szą Pa­nien­kę, że was sa­mych nie osta­wię. Prze­cież mi wie­rzy­cie!

Za­czę­ła się tu­lić do mat­ki i ca­ło­wać ją po twa­rzy. I do­tąd ca­ło­wa­ła, do­pó­ki roz­bro­jo­na Jaga ręki nie za­rzu­ci­ła jej na szy­ję i nie uści­ska­ła.

– Obie­śmy bied­ne, to się ko­chaj­my. Od­cho­wa­łam cię, odej­mu­jąc so­bie od gęby, to te­raz ty nie rzu­cisz mat­ki i dzie­cek.

– Nie! – za­wo­ła­ła z mocą dziew­czy­na – od­dam wam po­ło­wę za­rob­ku w Ha­me­ry­ce!… Pół la was, pół la mnie, że­bym ju­tra nie do­cze­ka­ła.

Jaga ob­ję­ła ją wpół i przy­ci­snę­ła do ser­ca. Obie mia­ły łzy w oczach.

Bo i o ta­tu­sia idzie – rze­kła Ka­sia. – Okrut­nie ro­bot­ny, ale wie­cie, że śród lu­dzi nie­po­rad­ny. Trze­ba za nim ba­czyć, boby się mógł gdzie w dro­dze nie­świa­dom za­wie­ru­szyć.

– A tyś świa­do­ma? głu­pia!….,

– Ja świa­do­ma, mam ję­zyk w gę­bie i lu­dzi się nie boję!…

– Tak, tak – szep­nę­ła Jaga – mój Mi­chał lę­kli­wy i nie­uga­da­ny z ludź­mi! Może cię Bóg na­tchnął, że je­dziesz z nim!…

– Pew­no, bo cóż in­ne­go?

Usia­dły na ła­wie pod ścia­ną i ukła­da­ły pla­ny. Przed nie­mi w ra­mach otwar­te­go okna, cią­gnę­ło się zie­lo­ne bło­nie, grun­ta ob­sia­ne ozi­mi­ną, wał od rze­ki, wy­so­kie ol­sze i ka­wał nie­bie­skie­go nie­ba, za­mknię­te­go si­nie­ją­ce­mi gó­ra­mi..

– Moje dziec­ko ga­dasz, że je­dziesz, a nie masz, jeno trzy pa­pier­ki we dwo­rze za ro­bo­tę.

– To też trze­ba ra­dzić, póki nie ura­dzi­my, skąd wziąć. My­śla­łam, że Dut­ka od­stą­pi mi swo­ją sif­kar­tę, ale ją ta­tuś bie­rze. Nie­ma co, tyło po­ży­czyć od lu­dzi.

– Ale kto po­ży­czy bie­da­ko­wi? Na two­ją gład­ką gębę prze­cie nie da­dzą?

– A może i da­dzą!

– Na czem­że cię będą pa­trzeć? Weź­miesz i szu­kaj wia­tru w polu.

– Abo to nie wró­cę, kiej wszy­scy wra­ca­ją? Na całe ży­cie le­cieć, to­bym się za­gu­bi­ła z tę­sk­no­ty. Wie­dzą, że wró­cę, to i po­ży­czą.

– Kto?

– Za­raz moja ma­tu­siu, trza se do­brze gło­wę na­psuć, żeby zgad­nąć kto?…

– Psuj i ga­daj.

– My­ślę za­cząć od tych, co byli w Ha­me­ry­ce. Świa­do­mi są i ja­koś wię­cej ludz­cy. Wi­dzia­ła ma­tu­sia, że Gaw­licz­ka po­gła­ska­ła mnie, a ma­tu­si po­wie­dzia­ła, że­by­ście mi losu nie za­gra­dza­li. Zięć jej wró­cił te­raz z Ha­me­ry­ki z pie­niędz­mi. Bo­gac­two Gaw­li­ka szło z Ha­me­ry­ki. Jeź­dził ci do niej coś czte­ry razy. Spró­bu­ję – nie da, to mnie prze­cie nie za­bi­je…

– Spró­buj, ale cięż­ko – ko­bie­ta ści­śli­wa.

– Ale do­bra. A nie da, to da żyd na pre­cent! Mło­dam, zdro­wa, za­pra­cu­ję la ma­tu­si, la żyda, na pre­cent i la sie­bie!…

Ze­rwa­ła się.

– Lecę do dwo­ru koń­czyć pra­so­wa­nie, ode­brać pie­nią­dze i mię­dzy lu­dzi. Jak za­cznę szu­kać, to i znaj­dę…

Mat­ka za­prze­czy­ła gło­wą.

– Mu­szę ma­tu­siu! Nie wie­cie co to zna­czy, jak so­bie dzie­wu­cha po­wie, choć­by się świat za­wa­lił – mu­szę!

Uca­ło­wa­ła mat­kę i wy­bie­gła z izby.

– I ja tak samo – szep­nę­ła Jaga – po­wie­dzia­łam se, że choć­by się świat za­wa­lił mu­szę mieć Mi­cha­ła – i mam go!…

Za­my­śli­ła się.

– I cóż? bie­da, jak była, tak jest. Ale za­wdy le­piej z nim, jak bez nie­go! Ha, niech jadą raz i wra­ca­ją. Co wy­sie­dzi­my na ku­pie? Dziew­ka na gę­bie gład­ka, śle­pia ma moje… Ale je­dzie z oj­cem i jest mu oczkiem w gło­wie. Ko­cha ci ją okrut­nie. Jak­że bie­da­czy­sko musi być rad, że ra­zem po­ja­dą…

Mi­chał skoń­czył ro­bo­tę. Sta­nął, wsparł się na ło­pa­cie i pa­trzał na dro­gę. Le­cia­ła pro­ściut­ko przez ka­wał pa­stwi­ska, wy­cię­te le­si­sko, mło­dzi­znę i wpa­da­ła w sta­ry las. Tyle pra­cy on je­den. Ofo­so­wał, wy­stru­gał, wy­rów­nał…

– Bę­dzie po mnie pa­miąt­ka – rzekł. – "Mi – cha­ło­wa dro­ga", tak lu­dzie ją na­zy­wa­ją, i już osta­nie Mi­cha­ło­wą na wiecz­ność.

Roz­śmiał się, lecz ja­koś smut­no.

– I cóż mi, kiej nie moja! Ale czter­dzie­ści pa­pier­ków moje – za­wo­łał. – Gdy­by nie to, że ba­bie trza osta­wić, wy­star­czy­ło­by do Bre­my, la mnie i la Kaś­ki…

Wes­tchnął.

– W inny świat, do in­nych lu­dzi, do in­ak­szej mowy!

Po­pa­trzał na dro­gę, na zie­lo­ne bło­nie, mło­dziut­kie cho­in­ki. Ciem­ny las stał, jak mur, za­słu­cha­ny i za­pa­trzo­ny w błę­kit.

– Tu prze­cie miło – szep­nął – żeby ino mieć skra­wek wła­snej zie­mi, mor­gę, dwie! Po mor­gi za mo­rze – jaz­da!…Ło­pa­tę wło­żył w tacz­ki, ujął je i po­mknął sze­ro­kiem bło­niem ku wsi.

Ko­tło­wa­ło mu w gło­wie: jaz­da, pra­ca, za­ro­bek, Jaga, dzie­ci. Zmę­czo­ny za­trzy­mał się przed dę­bo­wym krzy­żem, sto­ją­cym na roz­ło­gu. Pa­trzał na nie­go mi­ło­sier­nie i tę­sk­no.

– La cze­go tam krzy­ży nie­ma? Mi­lej oku spo­cząć i po­my­śleć se, że jest nie­bie­ska opie­ka nad nami…

Pa­trzał i pa­trzał.

– Ja­koś tę­skli­wie po­zie­ra na mnie, choć jadę na cięż­ką pra­cę dla baby i dzie­cek. I bez cóż tak mar­ko­cisz? – spy­tał się krzy­ża.

Ujął tacz­ki i po­mknął da­lej przez wieś do dwo­ru. Od­dał dro­gę i do­stał za nią czter­dzie­ści dwa pa­pier­ki.

Pie­nią­dze scho­wał, ka­pe­lusz na­cią­gnął z fan­ta­zyą na ucho, ło­pa­tę za­ło­żył na ra­mię i po­szedł do cha­łu­py.

Baba wy­szła na­prze­ciw nie­mu… i

– Masz? – za­py­ta­ła cie­ka­wie.

– Całe czter­dzie­ści dwa. Nie umrzesz z gło­du, choć­by czte­ry mie­sią­ce.

– Kaś­ka je­dzie!

– Ze mną – rze­ki. – We dwo­je, to nie jed­no, jak pa­lec, sie­ro­ta…

– Kon­tent­nyś?

– Ba, prze­cie to wła­sne dziec­ko.

– I do­bre – do­da­ła Jaga.

– Wy tu w pię­cio­ro, a my tam we dwo­je, roz­dzie­li­wa się i po­tem zno­wu do kupy, in­ak­si już – nie dzia­dy!…

– Mi­chał, okrut­nieś spa­no­szał – do­da­ła Jaga. We­szli do izby.

Wy­jął z kie­sze­ni peł­ną garść srebr­nych pie­nię­dzy i pa­pie­ro­wą dzie­siąt­kę.

– Wi­dzisz Mi­chał i tu moż­na za­ro­bić.

– Ale nie za­wsze, i bez ten czas i za taką ro­bo­tę tam do­sta­nę stów­kę, tu czter­dzie­ści!…

Jaga nic nie po­wie­dzia­ła.

– Daję ci wszyst­ko, abyś gło­du nie cier­pia­ła, bio­rę tyl­ko dwa śry­bła na po­czę­stu­nek, aby się ob­ró­cić mię­dzy ludź­mi…

– No i cóż?

– Ro­bo­ty nie­ma i nie bę­dzie aż do sa­mej koś­by. Ubę­dzie ci dwie gąb – je­dzie­my. Na ku­raś przy­nieś piwa, na­pi­je­my się.

– Za­cze­kaj­my na Kaś­kę – rze­kła Jaga.

– Do­brze. Mar­kot­no rai bę­dzie za tobą, za dzie­ciar­ni, ale mar­kot­ność nie da chle­ba.

– Mi­chał, czyś okrut­nie kon­tent­ny, że Kaś­ka je­dzie z tobą?!

– Okrut­nie!

– I mnie sar­ną osta­wi­cie…

– Abyś graj­ca­ry przy­sła­ne zgar­nia­ła i cho­wa­ła. Cho­waj, żeby choć ze dwie mor­gi ku­pić na sta­rość.

Jaga mia­ła ocho­tę la­men­to­wać, ale wo­bec ra­do­ści chło­pa nie śmia­ła.

Wpa­dła Kaś­ka, rzu­ci­ła się mat­ce na szy­ję, do ojca się przy­tu­li­ła.

– Pad­nę z ukon­ten­to­wa­nia, ser­ce mi ko­ła­cze, jak w mły­nie, słu­chaj­cie.

Usia­dła, cięż­ko ro­biąc pier­sia­mi.

– Gaw­licz­ka, jak­by już dała… Jesz­cze ociu­pi­nę mo­le­stów i da na sif do Bre­my, na wszyst­ko…

– Bój się Boga – szep­nę­li ra­zem Mi­chał z Jagą. Wra­cam od niej. Jesz­cze ra­dzi, gło­wą kiwa, ale ze śle­pi wy­cho­dzi jej ocho­ta dać – i da. Kumy jej ra­dzą, szwa­gier mnie chwa­li. Da! co za ra­dość. Naj­święt­sza Pa­nien­ko, co za ra­dość! Je­dzie­my – ju­tro jar­mark w Szczu­to­wej, trze­ba se spra­wić parę per­ka­lo­wych ko­szul, ciż­my sznu­ro­wa­ne, poń­czo­chy… Na myśl poń­czoch po­kra­śnia­ła.

– Poń­czo­chy, jak pani – rze­kła Jaga.

– Musi – po­part cór­kę Mi­chał – pono do Ha­me­ry­ki bez poń­czoch nie pusz­cza­ją…

– Nie pusz­cza­ją – po­wtó­rzy­ła Ka­sia. – Nie­ma cze­go świe­cie go­li­zną przed śle­pia­mi ludz­kie­mi. To nie Do­łę­ga. Tyl­ko żeby Gaw­licz­ka rano dala.

– Jak nie da, mam czter­dzie­ści śry­bla, bierz, ku­puj i wra­caj.

Ka­sia zwró­ci­ła się do mat­ki.

– Pój­dzie­my ra­zem.

– Jesz­czem ci nig­dy ci­żem i poń­czoch nie ku­po­wa­ła – szep­nę­ła Jaga rada i za­ra­zem prze­stra­szo­na.

– Po­ra­dzi­my się lu­dzi. Spód­ni­cę mam, gor­set mam, chu­s­tecz­kę mam. Ta­tuś mu­szą mieć nowe buty…

– W Ha­me­ry­ce spra­wię za ha­me­ryc­kie pie­nią­dze, te­raz zy­lów­ka wy­star­czy.

– Za­nio­słam do szew­ca – do­da­ła Jaga.

– I cóż nam brak? – za­wo­ła­ła Ka­sia, roz­two­rzy­ła ra­mio­na i z roz­war­te­mi przy­sko­czy­ła do ojca, ob­ję­ła go za szy­ję i po­ca­ło­wa­ła. – Ta­kam rada – szep­nę­ła – że­bym wszyst­kich lu­dzi w Do­łę­dze ści­ska­ła.

– Czy i Sob­ka? – spy­ta­ła we­so­ło Jaga.

– Jego naj­bar­dziej – do­da­ło dziew­czę i całe ró­żo­we od­wró­ci­ło się do okna…

– I nie bę­dzie ci bez nie­go mar­kot­no?

– Przy­le­ci za mną – po­wie­dzia­ła z po­wa­gą pew­no­ści.

– Za co?

– A ja za co jadę?

– Te­raz na mnie ko­lej – rzekł Mi­chał. – Idę do Dut­ki.

– Ja z ta­tu­siem, po­wiem swo­je.

_ I cóż mu po­wiesz?

– Żeby się nie bał, bo je­śli­by przy­szło ja­kie nie­szczę­ście, to ja za ta­tu­sia od­dam.

Za­mil­kli we tro­je. Mi­chał wdział ka­pe­lusz, Ka­sia za­rzu­ci­ła chust­kę – wy­szli.

Dut­ka przy­jął ich z otwar­te­mi rę­ko­ma, Mi­chał po­słał Ka­się po piwo. Pili, roz­pra­wia­jąc o Ha­me­ry­ce. Dut­ka nie mógł wra­cać, miał pro­ces o ka­wa­łek grun­tu – "i cho­ciaż to nie­wie­le war­te, ale za­wdy grunt jest grun­tem, a pre­ces pre­ce­sem". A że sif­kar­ta tyl­ko na pół roku słu­ży, musi ją sprze­dać.

Tu Ka­sia, po­ca­ło­waw­szy Dut­kę, w rękę spró­bo­wa­ła swej wy­mo­wy, a mó­wiąc o tu­tej­szej bie­dzie, i na­dzie­jach w Ha­me­ry­ce, roz­pła­ka­ła się, Dut­ko­wa ją po­cie­sza­ła. Dut­ka wy­jął ze skrzy­ni kar­tę i rzekł:

– Bierz­cie ją, ale pa­mię­taj­cie, że pierw­sze przy­sła­ne pie­nią­dze to la wa­szej baby, dru­gie la mnie!…

Ko­peć wzru­szo­ny pod­niósł w górę rękę na znak przy­się­gi.

– A te­raz da­waj­cie choć tro­chę na za­da­tek. Pro­sia­ki za bez­cen, a tu po­trze­ba na sól i po­dat­ki.

Ka­sia przy­rze­kła przy­nieść. Wy­pi­li resz­tę piwa i Mi­chał z kar­tą w za­na­drzu, przy nim Ka­sia, sta­nę­li na dro­dze. Obej­mo­wa­ła ich noc cie­pła, wio­sen­na, ga­da­ją­ca szme­rem pły­ną­cej wody i ude­rze­nia­mi prę­ci­ków wierzb, noc gwiaź­dzi­sta na ciem­nem nie­bie, ze skraw­kiem na da­le­kiem po­łu­dniu księ­ży­ca. Nie sły­sze­li tego gra­nia nocy, za­le­d­wo cie­pło ich ogar­nia­ło…

– Ka­siu – rzekł Mi­chał kar­ta pali mi skó­rę na pier­siach.

– Mnie pali i bez kar­ty. Po­mo­głam ta­tu­sio­wi.

– To daj py­ska. Po­ca­ło­wa­li się ra­dzi okrut­nie.

– Kiej jest kar­ta, resz­ta fra­cha.

– Fra­cha, ale tę fra­chę trza przy­du­sić, żeby dała tę resz­tę…

– Kaś­ka, skąd ty masz tyle ro­zu­mu, bo ja na to głu­pi?…

– Wiem­ci? Tak Bóg dał i już…

– Szu­kaj­że tej "fra­chy" i duś ją niech da resz­tę, bo to już nie moja gło­wa.

– Do­brze, Gaw­licz­ka mnie da, a la ta­tu­sia znaj­dę na jar­mar­ku, choć­by wziąć od żyda.

Wró­ci­li do cha­łu­py. W izbie przy za­pa­lo­nym "ga­sie" (1) oglą­da­li "sif­kar­tę" z wy­ma­lo­wa­nym okrę­tem. Ra­dość za­pie­ra­ła im od­dech w pier­siach, żale, smut­ki, tę­sk­no­ty skry­ły się w las, po­le­cia­ły za góry…

Ka­sia z za­dat­kiem po­szła do Dut­ki. Wra­ca­jąc, zdy­ba­ła Sob­ka; szu­kał jej, był smut­ny, zla­men­to­wa­ny.

– Je­dziesz do Ha­me­ry­ki? – szep­nął.

– Jadę.

– I nie wró­cisz?

– Bez co? Cóż to nie je­stem wsio­wa, nie je­stem chrzczo­na, nie je­stem cór­ka? Całe ży­cie sie­dzieć i ha­ro­wać po próż­ni­cy? Czy ty masz Boga w ser­cu?!

– A la cze­go mnie sie­ro­tę osta­wiasz?

– A cóż tu wy­sie­dzę? Bie­da z bie­dą jak się po­bio­rą, to bę­dzie nę­dza. Ja­kiś ty głu­pi! Je­śli jadę to nie tyl­ko la sie­bie, ale i la cie­bie! Wiesz co se my­ślę?

–- (1) "Gas" tak lud na­zy­wa naf­tę.

_ Prze­cie – szep­nął chło­pak.

__ Jak tyl­ko Gaw­licz­ce od­dam, a ma­tu­si tro­chę gro­sza wy­pra­wię, to za­ra­zicz­ko sif­kar­tę to­bie po­sy­łam i na dro­gę do Bre­my.

– Ka­siu, co ty nie wy­plą­tu­jesz.

– A ko­muż? ko­goż in­ne­go w ca­łej wsi mam?

– Ja do Ha­me­ry­ki – za­wo­łał i za­śmiał się tak ser­decz­nie, że aż zbu­dzo­ne psy za­szcze­ka­ły. – Ty mnie ścią­gniesz do Ha­me­ry­ki, Ka­siu zło­ci­sta, ty mnie!… Jak ci się chy­cę ro­bo­ty, to mi się w gar­ści bę­dzie pa­lić. Ka­sień­ko, wró­ci­my ra­zem na swo­je śmie­cia!

Nie śmiąc jej po­ca­ło­wać w twarz, tu­lił się do niej, ona go ręką gła­ska­ła. Szli wol­no, szczę­ście za­pie­ra­ło im od­dech, woda we­so­ło plu­ska­ła, gwiaz­dy mru­ga­ły. Pod­pro­wa­dził ją do prze­ła­zu na wo­dzie, ujął wpół i po­sa­dził na po­rę­czy. Zrów­na­li się twa­rza­mi, Ka­sia po­ło­ży­ła mu ręce na ra­mio­nach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: