Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Oko za oko - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oko za oko - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 256 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OKO ZA OKO

– Li­to­ści god­na oso­bo: sie­ro­ta bez­względ­ny – ojca mat­ki nie zna­łem, ciot­ka…

Dok­tor przy­sta­nął.

Za­in­te­re­so­wał go nie­zwy­kle pięk­ny głos dzia­da pro­szal­ne­go, któ­ry, sie­dząc na ka­mien­nych wscho­dach ko­ścio­ła, wpraw­dzie w okrop­nym ryt­mie ję­kli­wym, lecz istot­nie nie­zwy­kle dźwięcz­nym ba­ry­to­nem żale swo­je ku po­ru­sze­niu li­to­ści prze­chod­niów wy­wo­dził:

– Ciot­ka mnie z li­to­sier­dzia ko­ziem mle­kiem wy­kar­mi­ła – cią­gnął dziad z cha­rak­te­ry­stycz­ną że­bra­czą afek­ta­cją.

– Cor­po di Bac­co – za­wo­łał dok­tór, był on bo­wiem za­wo­ła­nym me­lo­ma­nem, tedy za­chwy­ty swo­je mu­zyc­kie z wło­ska miał zwy­czaj wy­ra­żać.

– Cor­po di Bac­co, cóż za cu­dow­ny me­tal dźwię­czy w gło­sie tego łap­ser­da­ka!

Dok­tor miał w tej mie­rze pew­ną ru­ty­nę. Wia­do­mo, jak po­waż­nie zaj­mo­wał się kar­je­rą śpie­wa­czą pan­ny Pa­jąk, tan­cer­ki z pod „Bo­ha­ter­skie­go Me­do­ra”, więc już nie­tyl­ko po ama­tor­sku, ale jako znaw­ca rze­czy­wi­sty, pięk­ny głos umiał oce­nić.

– Per dio: pierw­szo­rzęd­ny ma­ter­jał ope­ro­wy.

– Uli­tuj się, ser­decz­na oso­bo, – ję­czał dziad–ka­le­ka od uro­dze­nia, do­tknię­ty nie­ule­czal­ną śle­po­tą…

Dok­tor, poza za­ję­ciem się kar­je­rą owej tan­cer­ki, zaj­mo­wał się rów­nie po­waż­nie oku­li­sty­ką, było to na­wet jego spe­cjal­no­ścią ofi­cjal­ną, da­ją­cą mu wy­bit­ne sta­no­wi­sko spo­łecz­ne, sła­wę, za­szczy­ty i fun­du­sze do zaj­mo­wa­nia się kar­je­rą śpie­wa­czą tan­cer­ki od­po­wied­nie a ko­niecz­ne. Jako oku­li­sta tedy, wy­wnio­sko­wał kon­se­kwent­nie, że dziad do­tknię­ty ka­lec­twem oczu, nie­wąt­pli­wie na­le­żeć mu­siał do nie­zli­czo­nych jego pa­cjen­tów. Zresz­tą wy­da­ło mu się, ja­ko­by głos ten był zna­jo­my i że mu przy­po­mi­na pe­wien dość zna­mien­ny mo­ment w jego kar­je­rze le­kar­skiej. Je­że­li wów­czas nie zwró­cił uwa­gi na prze­dziw­ne war­to­ści ar­ty­stycz­ne nie­zwy­kłe­go ba­ry­to­nu, to tyl­ko dla­te­go je­dy­nie, że było to przed za­ję­ciem się kar­je­rą tan­cer­ki, więc ucho pod tym wzglę­dem miał znacz­nie mniej wy­czu­lo­ne. W każ­dym ra­zie, aże­by nie po­zo­sta­wać w nie­pew­no­ści, jako czło­wiek szyb­kiej de­cy­zji, skrę­cił na pię­cie i sta­nął przed że­bra­kiem.

Nie było wąt­pli­wo­ści.

Tak, to ten sam bie­dak, któ­re­mu przed laty, przez ową wła­ści­wą so­bie szyb­kość de­cy­zji, za­miast cho­re­go, zu­peł­nie zdro­we oko zo­pe­ro­wał. Tak, istot­nie. Ta sama twarz, jak pro­ro­cza, jak na­tchnio­na, peł­na ła­god­ne­go smut­ku i re­zy­gna­cji.

– Dok­to­rze, mi­strzu nie­prze­pła­co­ny, pa­nie wznio­słe­go ser­ca, miej li­tość nad sie­ro­tą opusz­czo­nym, ka­le­ką bez­rad­nym, ślep­cem ab­so­lut­nym.

Tu ge­stem zna­mien­nym pod­niósł sta­re pu­deł­ko od sar­dy­nek nie­mal do wy­so­ko­ści ja­snej, wa­chla­rzo­wo spa­da­ją­cej na pier­si, bro­dy pana kon­syl­ja­rza.

Dok­tor się ob­ru­szył.

– Ło­trze, cze­muż to łżesz, żeś śle­piec ab­so­lut­ny, sko­ro mnie po­zna­jesz?

Tam­ten krzyk­nął ra­do­śnie.

– Ach, ach na­resz­cie! Na­resz­cie do­cze­ka­łem się. Nie za­wiódł mnie mój nowy zmysł cu­dow­ny:

– Mam przed sobą słyn­ne­go dok­to­ra Huga, zna­ko­mi­te­go le­ka­rza, wiel­kie­go uczo­ne­go, oby­wa­te­la za­sług nie­zmie­rzo­nych, a mo­je­go do­bro­dzie­ja oso­bli­we­go, mo­je­go zbaw­cę, twór­cę mego szczę­ścia, ca­łej mo­jej kar­je­ry, ca­łej mo­jej eg­zy­sten­cji. Po­zna­łem cię, dok­to­rze nie­oce­nio­ny, moim no­wym prze­po­tęż­nym zmy­słem, bo że śle­py je­stem cał­ko­wi­cie, o tem chy­ba pan naj­le­piej wie­dzieć po­wi­nien, ja­koś mi sam wła­sno­ręcz­nie je­dy­ne zdro­we oko z czasz­ki wy­łu­sk­nął.

Nie lu­bił słyn­ny le­karz wspo­mnień po­dob­nej na­tu­ry, to też chciał już ci­cha­czem dzia­do­wi znik­nąć z przed owe­go zmy­słu nie­po­ję­te­go, ale ten go ręką za połę świet­nych skunk­sów uchwy­cił.

– Słów­ko jed­no. Chcia­łem ci, do­bro­czyń­co mój nie­oce­nio­ny, zło­żyć do­wód wdzięcz­no­ści. Jest to po­pro­stu moim obo­wiąz­kiem.

– Głu­pie żar­ty – mruk­nął le­karz z god­no­ścią.

– By­najm­niej. Szcze­ra, naj­szczer­sza praw­da. Wdzięcz­ność roz­pie­ra mi pier­si, roz­sa­dza całe je­ste­stwo. Już wte­dy, w mo­men­cie, kie­dy ten fa­tal­ny dla was błąd po­peł­ni­li­ście na mo­jej nędz­nej oso­bie, po­rwa­ła mię ra­dość nie­wy­sło­wio­na – był­bym ska­kał, ta­czał się po zie­mi, wył, ry­czał, pę­kał ze śmie­chu…

– My­ślę, że nie było słusz­nych po­wo­dów do ra­do­ści–za­uwa­żył le­karz z wła­ści­wą so­bie ści­sło­ścią ro­zu­mo­wa­nia.

– Wprost prze­ciw­nie – wiel­kie, bar­dzo wiel­kie.

– A jed­nak… Że­brak schy­lił gło­wę.

– Przy­zna­ję, pa­nie dok­to­rze, ży­wi­łem pew­ne wy­ra­cho­wa­nia dość ma­łost­ko­we. Co pan chcesz? By­łem wte­dy ostat­nim nę­dza­rzem. Nę­dza lu­dzi znik­czem­nia. Ule­głem wła­ści­wej bie­da­kom me­ski­ner­ji. Przy­pusz­cza­łem, że słyn­ny spe­cja­li­sta za swój mały lap­sus manu… no, poj­mu­je pan, pa­nie dok­to­rze… ja­kieś skrom­ne wy­na­gro­dze­nie… ja­kąś bo­ni­fi­ka­cję… W każ­dym ra­zie utra­ta or­ga­nu, bądź co bądź…

– O ile so­bie przy­po­mi­nam, da­łem ci coś tam.

– Dwa zło­te – pa­mię­tam do­sko­na­le.

– Hm… wy­bacz… istot­nie nie mia­łem wię­cej drob­nych przy so­bie…

– Ale ja żalu by­najm­niej nie ży­wię. Owszem, kwo­ta była naj­zu­peł­niej wy­star­cza­ją­ca. Ku­pi­łem za nią sar­dy­nek, od któ­rych pu­deł­ko oto trzy­mam w ręku.

Uka­zał ów przed­miot, a wraz me­lan­cho­lij­nie uśmiech­nąw­szy się, do­dał:

– Prze­su­nę­ło się przez nie gro­sza­ków nie­ma­ło – mam już do­mek w śród­mie­ściu… wca­le, wca­le…

– Ach ro­zu­miem…

– Nic jesz­cze, dok­to­rze sza­now­ny, nie ro­zu­miesz. Pu­deł­ko od sar­dy­nek – to re­kwi­zyt zbyt do­stęp­ny i, gdy­by po­wo­dze­nie że­brac­twa od nie­go wy­łącz­nie za­le­żeć mia­ło, sło­wo daję, kon­ku­ren­cja dzia­dow­ska by­ła­by po­pro­stu nie do wy­trzy­ma­nia.

Racz pan ła­ska­wie zwa­żyć, – cią­gnął – że osta­tecz­nie nie ko­niecz­nie po­trze­ba wy­ja­dać sar­dyn­ki oso­bi­ście, lecz owszem po­dob­ną bla­szan­kę, z za­war­to­ści wła­ści­wej już opróż­nio­ną, ła­two zna­leźć na każ­dym śmiet­ni­ku miej­skim, że tem sa­mem ła­two prze­nik­nął­by do pro­ce­de­ru dzia­dow­skie­go ów dy­le­tan­tyzm fa­tal­ny, któ­ry tak zgub­nie za­cię­żył na wszyst­kich dzie­dzi­nach na­sze­go ży­cia eko­no­micz­ne­go, in­te­lek­tu­al­ne­go, ar­ty­stycz­ne­go, ba, sen­ty­men­tal­ne­go, czy ero­tycz­ne­go, je­śli pan woli.

Tu ko­niecz­na jest za­wo­do­wość zu­peł­na, nie­wąt­pli­wa, nie­pod­ra­bia­na. Tu ko­niecz­ny jest zmysł swo­isty.

– Wiem już: – prze­rwie dok­tor – cięż­kie ka­lec­two rze­czy­wi­ste daje ci, bie­da­ku, że tak po­wiem, ro­dzaj mi­strzow­stwa za­wo­do­we­go w ce­chu.

Że­brak uśmiech­nął się po­błaż­li­wie i lek­ce­wa­żą­co mach­nął ręką.

– Hej, hej, da­le­ki pan jest od isto­ty rze­czy. Jest tu mię­dzy nami wie­lu ślep­ców rze­czy­wi­stych, nie­wąt­pli­wych, ka­le­kich w ca­łem, naj­ko­rzyst­niej­szem sło­wa tego, zna­cze­niu. A co mają? Głód, chłód, nie­wy­go­dy, za­tar­gi z po­li­cją, lek­ce­wa­że­nie pu­blicz­no­ści – nę­dza, nę­dza naj­czar­niej­sza! Zresz­tą wie­lu nie­wi­do­mych pra­cu­je i to, pro­szę mi wie­rzyć, pra­cu­je nie­raz bar­dzo cięż­ko.

Za­tem, jak pan wi­dzi, prze­ni­kli­wość pań­ska, pa­nie kon­syl­ja­rzu, nie się­ga zbyt głę­bo­ko w isto­tę wie­lu zja­wisk, tak po­spo­li­tych jed­nak i co­dzien­nych. Nie o ka­lec­two samo tu cho­dzi, ale o pew­ne, wy­pły­wa­ją­ce z nie­go po­śred­nio lub bez­po­śred­nio, prze­obra­że­nia psy­chicz­ne, nor­mu­ją­ce sto­su­nek nasz do ży­cia. Ja, oso­bi­ście, prze­obra­że­niom tym ule­głem bez­po­śred­nio po pań­skim lap­su­sie, to jest po kom­plet­nem przez pana, pa­nie kon­syl­ja­rzu, ośle­pie­niu. W tej chwi­li od­czu­łem, że sto­su­nek mój do ży­cia, czy, ści­ślej mó­wiąc, do ru­bla zmie­nił się ra­dy­kal­nie, to jest unor­mal­nił się na­gle, uzdro­wot­nił, wy­pro­sto­wał.

– To cie­ka­we.

– I po­ucza­ją­ce – do­dał że­brak. Ale pan nie sia­da…

Wska­zał miej­sce na wscho­dach obok sie­bie.

– Ha, mruk­nął dok­tor, nie­co tą pro­po­zy­cją stro­pio­ny – dzię­ku­ję, po­sto­ję.

– Opo­wieść moja bę­dzie dłu­ga.

– Nic nie szko­dzi, mam cie­płe fu­tro.

– Tedy za­czy­nam, – pra­wi dziad, wy­cho­dząc już zgo­ła z wła­ści­we­go dzia­dow­skie­go tonu – za­czy­nam od po­cząt­ku.

– Sto­su­nek mój do ży­cia, czy ści­ślej, jak to zresz­tą już za­zna­czy­łem, do ru­bla był za­wsze obrzy­dli­wie nie­nor­mal­ny, fał­szy­wy, po­pro­stu ka­le­ki. Dro­gą ana­lo­gji i wy­łą­czeń, zresz­tą dro­gą wszel­kich in­nych me­tod po­znaw­czych, do­sze­dłem osta­tecz­nie do zdja­gno­zo­wa­nia swe­go sta­nu i stwier­dze­nia, że cho­ro­ba jest dzie­dzicz­na, więc nie­ule­czal­na.

Istot­nie, sto­su­nek już ojca mo­je­go do ru­bla był fa­tal­ny i szło to wi­docz­nie, jako obar­cze­nie fa­mi­lij­ne, jako spa­dek nie­szczę­sny po przod­kach, jako styg­mat czy ka­lec­two ro­do­we, któ­re­go, mimo naj­he­ro­icz­niej­szych za­bie­gów lecz­ni­czych, po­zbyć się nie by­łem w moż­no­ści. Nie po­mo­gło sta­ran­ne, bar­dzo re­al­ne wy­cho­wa­nie, nie po­mo­gły naj­wy­mow­niej­sze przy­kła­dy z naj­bliż­sze­go oto­cze­nia, nie po­mo­gły wzo­ro­wo sto­so­wa­ne hy­gje­na i pro­fi­lak­ty­ka.

Zło tkwi­ło strasz­nie głę­bo­ko.

Wy­ra­ża­ło się ono w spo­sób dwo­ja­ki. Przedew­szyst­kiem nie umia­łem wzbu­dzić w so­bie na­le­ży­cie świę­te­go sza­cun­ku dla ru­bla, dla ta­kie­go zwy­kłe­go po­je­dyń­cze­go ru­bla, nie mó­wiąc już o ko­piej­kach i gro­szach, a po­wtó­re, bio­rąc ru­bla, choć­by ta­kie­go, któ­ry mi się naj­świę­ciej na­le­żał, ru­mie­ni­łem się, jak­bym po­peł­niał coś kom­pro­mi­tu­ją­ce­go.

Co pan chce? – wes­tchnął cięż­ko – mo­że­my ro­zu­mo­wać lo­gicz­nie, tym­cza­sem w prak­tycz­nem za­sto­so­wa­niu, przez je­den taki głu­pi od­ruch, całe ro­zu­mo­wa­nie fika nie­moż­li­we­go ko­zła i, za­miast usiąść wy­god­nie, sta­je­my na gło­wie wbrew wszel­kiej lo­gi­ce i ko­rzy­ści re­al­nej.

Zro­zu­mia­łem, że je­stem ska­za­ny bez­na­dziej­nie, je­że­li mnie ja­kieś wy­da­rze­nie nie­zwy­kłe nie wy­trą­ci z fa­tal­nej or­bi­ty, po któ­rej krą­żyć mu­sia­łem z na­ka­zu mego psy­chicz­ne­go upo­śle­dze­nia. Zdaw­na prze­sta­łem wie­rzyć w sku­tecz­ność wszel­kich pal­ja­ty­wów, mo­gła to uczy­nić ja­kaś nie­sły­cha­nie śmia­ła ope­ra­cja.

Ma­rzy­łem o spad­ku po wuju w Ame­ry­ce, o wy­gra­niu na lo­ter­ji, o roz­bi­ciu ban­ku w Mon­te-Car­lo.

Sta­ło się in­a­czej…

Za­nim przy­pro­wa­dzo­no mnie do szpi­ta­la w sta­nie, w ja­kim ci się, sza­now­ny kon­syl­ja­rzu, przed­sta­wi­łem, nie z jed­ne­go pie­ca chleb ja­da­łem. To jest, do­kład­niej rzecz okre­śla­jąc, jeść pró­bo­wa­łem, bo­wiem, nie­ste­ty, sta­le mię­dzy ape­ty­tem a chle­bem kła­dło się w po­przek prze­klę­te ka­lec­two. Oto by­wa­łem śpie­wa­kiem, in­ży­nie­rem, bu­dow­ni­czym, na­uczy­cie­lem ję­zy­ków sta­ro­żyt­nych i ma­te­ma­ty­ki, pa­la­czem przy sa­mo­cho­dach, dzien­ni­ka­rzem, kup­cem, fa­bry­kan­tem, rol­ni­kiem, ban­kie­rem. Mogę so­bie od­dać spra­wie­dli­wość, że na każ­dem sta­no­wi­sku sta­wa­łem pew­ną, moc­ną sto­pą, in­te­res zaś każ­dy bu­do­wa­łem na tę­gich, nie­za­chwia­nych, zda się, pod­wa­li­nach fi­nan­so­wych; cóż, kie­dy za­wsze zno­wu, czy to na sta­no­wi­sku spo­łecz­nem, czy w in­te­re­sie fi­nan­so­wym, zna­lazł się ktoś, kto, da­jąc mi ru­bla, sta­rał się mnie przy tem ha­nieb­nie na­cią­gnąć. Wte­dy wzrok mój spo­ty­kał się z wzro­kiem ta­kie­go spryt­ne­go pana i, rzecz dziw­na, po­mi­mo, iż uzna­wa­łem sto­su­nek jego do tych rze­czy za naj­zu­peł­niej nor­mal­ny, za je­dy­nie słusz­ny i ko­niecz­ny, za­czy­na­łem się za ta­kie­go pana ru­mie­nić.

Na­tu­ral­nie w pry­zma­cie mo­je­go ka­lec­twa za­ła­mać się to mu­sia­ło w spo­sób pa­ta­lo­gicz­ny, wy­wo­ły­wa­ło to mia­no­wi­cie od­ruch nie­po­cha­mo­wa­ne­go za­że­no­wa­nia. Nie wiem już osta­tecz­nie, czym się wsty­dził za kogo, czy za sie­bie, to pew­na, żem się w chwi­lach po­dob­nych mie­szał strasz­li­wie, spusz­czał oczy i owe­go ru­bla wsty­dli­we­go wy­rze­kał od­ru­cho­wo.

Tak się za­czy­na­ła ru­ina.

Po­tem, spła­ca­jąc sta­re zo­bo­wią­za­nia kosz­tem naj­ko­niecz­niej­szych po­trzeb ży­cio­wych, spa­da­łem co­raz ni­żej, aż na samo dno nę­dzy. Toż wów­czas, kie­dy mię przy­nie­sio­no do szpi­ta­la, by­łem ob­dar­tym, bez­dom­nym włó­czę­gą, żar­tym przez ja­kieś cho­rób­sko, któ­re mi za­pró­szył przy­pad­ko­wo to­wa­rzysz przy­tuł­ku noc­le­go­we­go.

Pro­szę mi wie­rzyć – cią­gnął, za­pa­la­jąc się – nie bar­dzo trosz­czy­łem się o re­zul­tat ope­ra­cji cho­re­go oka. Było mi wszyst­ko ganc­po­ma­da. Na­gle… trach! Dru­gie oko dja­bli wzię­li…

W tej chwi­li przy­szło jak­by uczu­cie nie­wy­po­wie­dzia­nej ulgi, w świa­do­mo­ści, że gdy­by mnie kto naj­bez­czel­niej chciał na­cią­gnąć, nie spusz­czał­bym oczu z tej pro­stej przy­czy­ny, że ich nie mam.

Ba, te­raz, te­raz roz­po­cząć in­te­res ja­ki­kol­wiek!

Nie­cier­pli­wie ocze­ki­wa­łem chwi­li opusz­cze­nia szpi­ta­la. Na­tych­miast też po wyj­ściu ku­pi­łem sar­dy­nek, któ­re, na­wia­sem mó­wiąc, sma­ko­wa­ły mi nie­wy­po­wie­dzia­nie, z pu­stem zaś pu­deł­kiem za­sia­dłem na wscho­dach ja­kie­goś ko­ścio­ła. Już dnia pierw­sze­go, po opa­trze­niu po­trzeb naj­ko­niecz­niej­szych, któ­re, jak zgad­nąć ła­two, zbyt wy­gó­ro­wa­ne nie były, uda­ło mi się część do­cho­du, przez wiel­ki dla gro­sza­ków tych sza­cu­nek, ska­pi­ta­li­zo­wać. Po roku na­by­łem nie­wiel­ką cha­łup­kę na Pra­dze. Nie­ba­wem cha­łup­kę za­mie­ni­łem na małą ko­lo­nij­kę pod­miej­ską, któ­rą wszak­że na­tych­miast z pew­nym zy­skiem od­prze­da­łem i za pie­nią­dze stąd otrzy­ma­ne przy­sze­dłem do wca­le ład­nej ka­mie­nicz­ki na jed­nej z ru­chli­wych ulic mia­sta. Ma się ro­zu­mieć w te pędy nad­bu­do­wa­łem trzy pię­tra, mach­ną­łem win­dy, elek­trycz­ność, cen­tral­ne ogrze­wa­nie, pod­no­sząc oczy­wi­ście ko­mor­ne…

– Pro­por­cjo­nal­nie…

– Nie, pa­nie, bez wszel­kiej pro­por­cji.

– Po­win­szo­wać.

– Panu to za­wdzię­czam. Pa­nie, po­my­śleć, że gdy­by mi pan był za swój lap­sus za­pła­cił w sto­sun­ku do istot­nej war­to­ści mo­je­go bied­ne­go włó­czę­gow­skie­go oka… no, sto, dwie­ście, trzy­sta ru­bli… Mi­zer­ja – prze­jadł­bym pie­nią­dze i trwał w nę­dzy bez­na­dziej­nej do koń­ca. Ale uczu­cie, że ja pana wi­dzieć nie mo­głem, kie­dy mi pan dwa zło­te wsu­nął w łapę, że nie mu­sia­łem spusz­czać oczu…

– Oh, do­praw­dy, – prze­rwie ten skrom­nie – czyż war­to o tem mó­wić?

– War­to, war­to. Bo­wiem dzię­ki mo­men­to­wi temu na­stą­pił we mnie ów prze­łom upra­gnio­ny, ów zwrot ko­niecz­ny, owo unor­mal­nie­nie sto­sun­ku mego do wie­lu spraw ży­cia. Dzię­ki mo­men­to­wi temu, po­zby­łem się cho­ro­bli­wych od­ru­chów i uod­por­ni­łem w wal­ce o ru­bla.

To pań­ska za­słu­ga.

– No, nie prze­sa­dzaj pan.

– Nie prze­sa­dzam i chcę być wdzięcz­ny. Nie­wdzięcz­ność jest naj­obrzy­dliw­szą z przy­war ludz­kich. Szu­ka­łem pana. Od­daw­na na każ­de­go w le­piej skrzy­pią­cych bu­tach prze­chod­nia wo­ła­łem: dok­to­rze. Wie­dzia­łem, że mi kie­dyś na wo­ła­nie to od­po­wie pan swo­im głę­bo­kim ba­sem i że ja będę mógł z dłu­gu za­cią­gnię­te­go na­resz­cie się wy­pła­cić.

– No, no, pro­szę niech pan o tem nie my­śli.

– Już po­my­śla­łem. Bo wła­śnie pan­na Pa­jąk…

– Co?

– Bo wła­śnie pan­na Pa­jąk zwie­rzy­ła mi się, że pro­te­go­wa­nie jej jest po­nad siły pań­skie, że pan mie­wa z tego po­wo­du kło­po­ty… pew­ne trud­no­ści płat­ni­cze, to też po­sta­no­wi­łem ulżyć panu cię­ża­ru.

– Jak­to?

– Za­jąć się lo­sem tej wdzięcz­nej osób­ki cał­ko­wi­cie.

– Łaj­dak! Ja­kiem pra­wem?

– O, mój Boże… No, roz­po­rzą­dzam znacz­niej­szy­mi fun­du­sza­mi. Pro­szę pana, nie­zrów­na­na ta ar­tyst­ka, po­su­wa­jąc się w hie­rar­chji spo­łecz­nej, dzię­ki kul­tu­rze, jaką jej da­je­my, uczę ją bo­wiem śpie­wu… w wol­nych chwi­lach.

– Pan?

– Ja. Otóż, po­wia­dam, po­su­wa­jąc się w hie­rar­chji, pod­no­si w od­po­wied­nim sto­sun­ku sto­pę wy­ma­gań ży­cio­wych i sta­nę­ła osta­tecz­nie na szcze­blu… na któ­rym… któ­re­go… Ha, cóż, wszyst­ko ma swo­je gra­ni­ce… i czło­wiek, ży­ją­cy wy­łącz­nie z pra­cy rąk wła­snych, choć­by przy naj­roz­le­glej­szej prak­ty­ce…

– Jak śmiesz mó­wić mi coś po­dob­ne­go?

– Pro­szę pana, ot już w tym roku nie mo­głeś pan przy­ja­ciół­ce na­szej spra­wić pe­le­ryn­ki so­bo­lo­wej… mu­sia­łem ja…

– Pan? Nie­praw­da, do­sta­ła od bab­ki sta­rusz­ki.

– Od dziad­ka, pa­nie sza­now­ny, od dziad­ka.

– Po co mi pan otwie­rasz oczy na tę ohy­dę? Za­ci­snął pię­ści.

– Ach, jacy lu­dzie są okrut­ni i mści­wi: oko za oko!OD­PO­CZY­NEK

Dnia tego już od rana Ma­te­uszo­wa wie­dzia­ła, iże ze sta­rym bę­dzie ko­niec.

Tako ono i ciot­ka Na­sta­zja mó­wi­ła, któ­ra, wia­do­mo, baba była na cho­ro­bach się zna­ją­ca, boć prze­cie bez mała od pół wie­ku cał­ką wieś w po­trze­bie ku­ro­wa­ła.

Ku­ro­wa­ła ona i Ma­te­usza, jako módz, naj­le­piej, ile że sio­strza­no­wi ro­dzo­ne­mu sta­ra­nia, choć i bez wiel­kiej na­gro­dy, nie ską­pi­ła. Za­ma­wia­ła sta­ra, oka­dza­ła, bor­su­czą tłu­sto­ścią w doł­ku ma­za­ła, zie­le świę­co­ne, co naj­sku­tecz­niej­sze, a in­sze, oso­bli­wie na no­wiu pod mo­gił­ka­mi zbie­ra­ne, dała pić, aże wraz mach­nę­ła ręką.

– Dziś, ju­tro – mówi – bo­le­nie pod ser­ce po­dej­dzie i… "Moc­ny Boże" nie po­mo­że.

Ludz­ka rzecz: jak­by sta­ry – mówi – na si­łach opadł, a z bar­ło­gu się ru­szyć nie chciał, już mu jeno po księ­dza ślij­cie, bo ostat­nia jego go­dzi­na wy­bi­ła.

Po­praw­dzie pró­bo­wał Ma­te­usz do dnia z łóż­ka się zwlec, bo­daj cie­lu­chy ob­rzą­dzić, toż do onej strze­chy na sto­do­le by naj­pil­niej się brać, ile że je­sień była za pa­sem i, nie daj Bóg, desz­cze ry­chło lać za­czną, ale ni­jak nie zdo­łał. Okrut­ne kol­ki w boki go spar­ły, że od­dech za­bi­ja­ło. Le­żał na po­ście­li, jako kło­da i jeno ję­czał nie­ludz­kim gło­sem a mam­ro­tał.

– Jak­że to – my­śli – dziec­kam a ba­bie taką ro­bo­tę osta­wić mam, któ­rej i chłop nie każ­dy ura­dzić po­tra­fi. Jak­że to bez po­szy­cia sto­do­ła pod zimę bę­dzie i całą chu­do­bę mało nie go­rzej na za­tra­ce­nie wy­dać przyj­dzie.

Mar­ko­cił się oną sto­do­łą nie­ma­ło, ale wi­dzi co mu za­pi­sa­no, tedy przez ści­śnię­te od bólu zęby krzyk­nie:

– Księ­dza!

Po­rwa­ła się Ma­te­uszo­wa od ko­mi­na, kędy świ­niom w sa­ga­nie kar­to­fle wa­rzy­ła, i ja­ko­by oto na one wo­ła­nie cze­ka­ła, trza­śnie w kark Kaz­ka.

– Chy­baj, bąku, a żwa­wo do Nie­chcic na ple­ban­ję, po­ca­łuj do­bro­dzie­ja w rękę, i proś, żeby z ole­ja­mi świę­ty­mi do nas du­chem je­chał, bo ta­tuś umie­ra­ją.

Wy­sła­ła jesz­cze Ja­gnę pod las po ciot­kę Na­sta­zję, małe dzie­ci z Mar­cy­sią wy­pra­wi­ła do sadu, a sama sta­nę­ła pod­le łóż­ka i po­glą­da na męża.

On tchnie cięż­ko, pier­sia­mi okrut­nie robi, że, dziw, nie pęk­ną.

– Źle z tobą mę­ży­siu?

– Źle.

– Już, mi chu­dzia­ku, nie po­cią­gniesz?

– Za­mrą.

Dwie wiel­kie łzy wy­to­czy­ły się ko­bie­cie z pod po­wiek i zbie­gły szyb­ko po zwię­dłych po­licz­kach. A po­tem jak­by się prze­rwa­ły upu­sty, pły­nę­ły po tych po­licz­kach zwię­dłych dłu­gie, nie­prze­rwa­ne łez stru­mie­nie.

Ma­te­uszo­wa pła­ka­ła. Ża­ło­sne łka­nie wstrzą­sa­ło jej cia­łem. Szloch gło­śny mie­szał się z bul­go­ta­niem kar­to­fli na ko­mi­nie. Na­gle ko­bie­ta prze­sta­ła pła­kać. Wy­do­by­wa­ją­ce się z oczu łez per­ły pię­ścią wtło­czy­ła z po­wro­tem pod po­wie­ki, nos utar­ła far­tu­chem.

– Żal ża­lem, a świ­nia­kom źreć dać trze­ba.

Splu­nę­ła w ręce, ener­gicz­nym ru­chem dźwi­gnę­ła ogrom­ny, dy­mią­cy się sa­gan i wy­nio­sła go na po­dwó­rze.

Ma­te­usz sam zo­stał w izbie.

* * *

Ka­zek, jak przy­sta­ło, kop­nął się z miej­sca co siły w no­gach. W po­czu­ciu waż­no­ści spra­wy przez wieś pę­dził jak strza­ła, od­krzy­ku­jąc tyl­ko na­wo­ła­ją­cym go chło­pa­kom:

– Ta­tuś mi umie­ra­ją.

Ale wieś dłu­ga była i nim do koń­ca do­bie­żał, tchu mu w pier­siach nie sta­ło, zwol­nił więc kro­ku, ile że dro­ga pod górę szła i do­brze była piasz­czy­sta. Na gór­ce, chłop­cy, co by­dło gro­madz­kie na wy­go­nie pa­śli, ze­bra­li się w kupę pod fi­gu­rą, pso­ty prze­jezd­nym wy­pra­wiać. Kie­dy Kaz­ka uj­rze­li, jęli go ła­pać, żeby z nimi do to­wa­rzy­stwa przy­stał.

– Pusz­czaj – mówi im – po księ­dza na ple­ban­ję do Nie­chcic idę, bo mi ta­tuś umie­ra­ją.

– Głu­piś – od­rzek­ną – księ­dza na ple­ban­ji nie­ma. Wi­dzie­lim jako do­pie­ro co tędy na brycz­ce je­chał – musi do dzie­dzicz­ki z To­po­lo­wa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: