Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jaskółki: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jaskółki: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 311 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Niech na żad­nej kar­cie geo­gra­ficz­nej nikt nie po­szu­ku­je miej­sco­wo­ści, któ­re w opo­wia­da­niu ni­niej­szem ozna­czo­ne będą.

Od cza­su, gdy geo­gra­fia zo­sta­ła na­uką rze­tel­ną, nie zaś, jak było daw­niej, zbio­rem wia­do­mo­ści, któ­rych dzie­więć dzie­sią­tych z gło­wy wie­trza­ły, od cza­su tego ostroż­nie z nią być po­trze­ba. W ni­niej­szem prze­to opo­wia­da­niu, kry­ty­ka, je­że­li­by na nie uwa­gę zwró­ci­ła, niech zwra­ca uwa­gę na wszyst­ko, z wy­jąt­kiem da­nych geo­gra­ficz­nych. Rzecz dzia­ła się – nie u nas za­pew­ne, ale gdzie? – nie w Azyi chy­ba, tem­bar­dziej nie w Afry­ce; w Azyi i Afry­ce mnó­stwo cie­ka­wych znaj­du­je się rze­czy, nie­ma jed­nak uni­wer­sy­te­tu ani jed­ne­go. W Au­stra­lii uni­wer­sy­tet mógł­by być; nie sły­chać wsze­la­ko o nim. Po­zo­sta­je prze­to albo Eu­ro­pa, albo Ame­ry­ka. W jed­nej więc z tych dwóch czę­ści świa­ta dziać się mo­gła rzecz, ma­ją­ca ze świą­ty­nia­mi nauk stycz­ność bez­po­śred­nią. Eu­ro­pa albo Ame­ry­ka. Nie wia­do­mo też do­kład­nie, w któ­rych mia­no­wi­cie kra­jach znaj­do­wa­ły się al­mae ma­tres, da­ją­ce do sie­bie przy­stęp mło­dzie­ży płci obo­jej i na­ro­do­wo­ści róż­nych.

Znaj­do­wa­ły się one w mia­stach, no­szą­cych na­zwy sta­ro­żyt­ne, le­żą­cych nad rze­ka­mi, no­szą­ce­mi na­zwy mi­to­lo­gicz­ne. Jed­no z miast zwa­ło się Pal­my­ra – le­ża­ło nad rze­ką Styk­sem; dru­gie mia­no­wa­ło się Mem­phis i le­ża­ło nad rze­ką, na­zwa­ną Letą, dla­te­go za­pew­ne, że prze­pły­wa­ła przez oko­li­ce prze­ślicz­ne, śród któ­rych lu­dzie, zwłasz­cza świe­żo przy­by­wa­ją­cy, za­po­mi­na­li o ży­wo­ta po­wsze­dnie­go tro­skach i kło­po­tach.

Prze­cud­na to była oko­li­ca, nie pła­ska, ani gó­rzy­sta, ale tak ukształ­to­wa­na, że się mia­ło wi­do­ki roz­le­głe i uroz­ma­ico­ne, z któ­rych każ­dy nada­wał się na mo­del dla ma­la­rzy. Tło ogól­ne sta­no­wi­ło pa­smo gór, pod­pie­ra­ją­ce wid­no­krąg i za­trzy­mu­ją­ce ob­ło­ki, któ­re w pew­nych dnia po­rach, oświe­tlo­ne uko­śnie pa­da­ją­ce­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca, two­rzy­ły pysz­ne ramy dla roz­wi­ja­ją­cych się na wsze stro­ny kra­jo­bra­zów. Coś od nich biło raj­skie­go, ul­tra-ro­man­tycz­ne­go, za­chwy­ca­ją­ce­go i za­po­mnie­nie spra­wia­ją­ce­go. Dla­te­go rze­ce dano na­zwę Lety.

Roz­ło­ży­ło się nad nią mia­sto nie wiel­kie, ale szy­kow­ne. Ce­chy mia­ło ono ko­smo­po­li­tycz­ne, to zna­czy, że w niem domy, ka­mie­ni­ce i gma­chy, fi­zy­ogno­mia ulic i wy­gląd pla­ców po­dob­ne­mi były do do­mów, ka­mie­nic, fi­zy­ogno­mii ulic i wy­glą­du pla­ców w pierw­szem lep­szem w ucy­wi­li­zo­wa­nym świe­cie mie­ście. Pod wzglę­dem tym Mem­phis nie róż­ni­ło się od Pal­my­ry, Pal­my­ra nie róż­ni­ła się od Mem­phi­su. To ostat­nie mia­ło po­zór re­duk­cyi tam­tej. Mem­phis było Pal­my­rą w mi­nia­tu­rze, na pierw­szy zwłasz­cza rzut oka, i mi­nia­tu­rą być usi­ło­wa­ło, bio­rąc z niej wzo­ry we wszyst­kiem, co miej­skość sta­no­wi. Na wzór jej urzą­dza­ło się w ca­łym miej­skim apa­ra­cie: w han­dlu i prze­my­śle, w sto­sun­kach pu­blicz­nych, w ży­ciu to­wa­rzy­skiem, w po­rząd­kach po­li­cyj­nych, w za­kre­sie edu­ka­cyj­nym. Nie było to jed­nak na­śla­dow­nic­two śle­pe i nie­wol­ni­cze. O! nie. Była to emu­la­cya – ro­dzaj wy­ści­gów, któ­re z jed­ne­go wy­szły punk­tu i ku jed­nej zmie­rza­ły me­cie, a za­tem jed­nę prze­bie­gać mu­sia­ły dro­gę. Mem­phis mniej­sze, prze­to lżej­sze, po­spie­sza­ło na rów­ni z Pal­my­rą, dzie­sięć razy lud­niej­szą, roz­le­glej­szą, bo­gat­szą i po­tęż­niej­szą. Pierw­sze li­czy­ło miesz­kań­ców parę kroć sto ty­się­cy głów płci obo­jej, sta­łych i na­pły­wo­wych. Miesz­kań­cy na­pły­wo­wi skła­da­li się, na­przód z tu­ry­stów, ścią­ga­ją­cych się dla kli­ma­tu i dla za­spo­ko­je­nia po­trzeb es­te­tycz­nych, któ­re ta­kie­go w cza­sach na­szych sze­ro­kie­go na­bra­ły roz­wo­ju i któ­re w Mem­phi­sie za­spo­ka­ja­ła ta­nim kosz­tem na­tu­ra; na­stęp­nie z przy­by­szów, go­nią­cych dro­gą prze­my­sło­wo-han­dlo­wa… za zy­skiem; wresz­cie z mło­dzie­ży płci obo­jej, za­peł­nia­ją­cej niż­sze, śred­nie i wyż­sze szko­ły, wzno­szą­ce się na każ­dej nie­mal uli­cy.

Szkół nie bra­kło ro­dza­jów wsze­la­kich. Na każ­dej nie­mal uli­cy, wśród na­pi­sów i szyl­dów, gło­szą­cych: "Tu stro­je dam­skie," "Tu mody," wid­niał na bu­dow­li od­osob­nio­nej je­den z na­pi­sów na­stę­pu­ją­cych: "Szko­ła ele­men­tar­na," "Ogró­dek dzie­cię­cy," "Szko­ła gmin­na," "Szko­ła gmin­na wyż­sza," "Ko­le­gium," "Li­ceum," "Szko­ła pa­nień­ska," "Szko­ła pa­nień­ska wyż­sza," "Szko­ła prze­my­sło­wa," "Szko­ła sztuk i rze­miosł," "Szko­ła nie­dziel­na," "Szko­ła wie­czor­na," "Szko­ła han­dlo­wa," etc, etc, etc. Było tego mnó­stwo ogrom­ne, i nie wszyst­kie szko­ły roz­po­znać się da­wa­ły we­dle na­pi­sów. Na­pi­sy zna­mio­no­wa­ły jeno niż­sze i nie­któ­re śred­nie! Na wyż­szych nie fi­gu­ro­wa­ły, ale zato wyż­sze za­le­ca­ła struk­tu­ra, od­zna­cza­ją­ca je wśród in­nych gma­chów pięk­no­ścią i po­wa­gą. Ce­lo­wał tem mia­no­wi­cie uni­wer­sy­tet, wzno­szą­cy się na wy­ży­nie, gó­ru­ją­cej nad mia­stem, osło­nio­ny ko­lum­na­dą, za­opa­trzo­ny w pe­ry­styl sze­ro­ki i nie prze­cią­żo­ny temi ozdo­ba­mi, któ­re­mi ar­chi­tek­ci brak sty­lu ma­sku­ją. Ar­chi­tek­tu­ra wszech­ni­cy, trzy­ma­na w sty­lu po­waż­nym, su­ro­wym, nie go­nią­cym za efek­tem, dla­te­go wła­śnie efekt spra­wia­ła. Uni­wer­sy­tet sta­no­wił niby śro­dek cięż­ko­ści mia­sta; wi­dzieć się da­wał z każ­dej nie­mal uli­cy, jak Ateń­czy­kom Par­the­non, i po­sia­dał fa­sa­dę, ma­ją­cą pra­wo do na­zwy He­ka­tom­pe­do­nu. Wy­glą­dał wspa­nia­le, im­po­nu­ją­co, w ra­mach zie­le­ni, do­ko­ła go ota­cza­ją­cej i wy­osab­nia­ją­cej. Od mia­sta od­dzie­la­ły go ogro­dy i par­ki: – ogro­dy, sta­no­wią­ce na­uko­wą dla bo­ta­ni­ki po­moc; par­ki, w któ­rych sze­re­gi drzew, wy­ty­ka­ją­cych ale­je, two­rzy­ły or­na­ment żywy dla po­są­gów, wy­obra­ża­ją­cych mę­żów, za­słu­żo­nych w na­uce i li­te­ra­tu­rze. W jed­nej alei sze­re­go­wa­li się fi­lo­zo­fo­wie, w dru­giej hi­sto­ry­cy, w trze­ciej po­eci, w czwar­tej ma­te­ma­ty­cy, da­lej na­tu­ra­li­ści, praw­ni­cy, le­ka­rze. Ale­je we­dług nauk się zwa­ły i w pro­mie­niach do­środ­ko­wych szły ku gma­cho­wi, któ­ry dwo­ma fron­ta­mi zwra­cał się w dwie świa­ta stro­ny: jed­nym na wschód, dru­gim na za­chód. Przed fron­ta­mi roz­le­ga­ły się ob­szer­ne dzie­dziń­ce. Na jed­nym, po­środ­ku, stał kom­pas; na dru­gim ogrom­ny mo­del sys­te­mu sło­necz­ne­go, przed­sta­wia­ją­cy słoń­ce i krą­żą­ce do­ko­ła nie­go pla­ne­ty w ru­chu, skró­co­nym pro­por­cy­onal­nie do ru­chu rze­czy­wi­ste­go. Z tym par­kiem, z temi ogro­da­mi, z po­są­ga­mi i mo­de­la­mi, da­lej z bi­blio­te­ką, mu­ze­ami, ga­bi­ne­ta­mi, la­bo­ra­to­ry­ami, uni­wer­sy­tet sta­no­wił ca­łość od­ręb­ną, ci­vi­ta­tem in ci­vi­ta­te, a ra­czej świą­ty­nię, w któ­rej na­ukę czczo­no i upra­wia­no i któ­ra nada­wa­ła ton mia­stu Mem­phis. po­ło­żo­ne­mu nad rze­ką Letą, opły­wa­ją­cą uni­wer­sy­tet od stro­ny pół­noc­nej, za­ję­tej przez ogro­dy bo­ta­nicz­ne. Za rze­ką, przez któ­rą prze­rzu­co­ny był wspa­nia­ły most że­la­zny, wzno­si­ły się dwa gma­chy, do wszech­ni­cy na­le­żą­ce: szko­ła che­micz­na i szko­ła me­dycz­na. Z pierw­szej wy­su­wał się do góry ko­min, ma­ją­cy po­zór ko­lum­ny pa­miąt­ko­wej; dru­gą ce­cho­wał ol­brzy­mi Hip­po­kra­te­sa po­sąg, wy­obra­ża­ją­cy gru­pę, w któ­rej ro­dzic na­uki le­kar­skiej, przed­sta­wio­ny pod po­sta­cią star­ca, opie­rał się na Hy­giei, mło­dej, zdro­wej, sil­nej i we­so­ło na świat spo­glą­da­ją­cej nie­wie­ście. Zda­je się, że po­mysł do gru­py tej, łą­czą­cej le­ka­rza i le­kar­kę, po­wzię­ty był nie bez in­ten­cyi, tłó­ma­czą­cej się pra­wa­mi, któ­re­mi się uni­wer­sy­tet rzą­dził.

Stał on otwo­rem dla płci obo­jej. Po au­dy­to­ry­ach ław­ki zaj­mo­wa­li przed­sta­wi­cie­le i przed­sta­wi­ciel­ki ro­dza­ju czło­wie­cze­go, pierw­si w więk­szej, dru­gie, lu­boć w mniej­szej ilo­ści, ale zato w ja­ko­ści wid­nej, od­bi­ja­ją­cej ja­sno na sza­rem tle męz­kiej mło­dzie­ży. Na tle owem wy­glą­da­ły one, niby kwiat­ki, niby pro­my­ki – kwiat­ki, gdy się je roz­pa­try­wa­ło we­dle po­wierz­chow­no­ści ogól­nej, pro­my­ki, gdy o nich są­dzo­no we­dług oczów.

Ach! oczy – nie­wie­ście, dzie­wi­cze oczy!… Dzie­kan jed­ne­go z fa­kul­te­tów pa­ryz­kich, gdy mu się przed­sta­wi­ła upraw­nio­na do po­bie­ra­nia nauk w uni­wer­sy­te­cie słu­chacz­ka, któ­ra naj­pierw­sza pro­gi sanc­tu­arium "wy­so­kich nauk" (des hau­tes étu­des) prze­kro­czyć mia­ła, wstę­pu­ją­cej od­mó­wić nie mógł, ale się o fa­kul­tet za­trwo­żył:

– Nie wiem i od­gad­nąć nie umiem, jak pa­nią przyj­mą ko­le­dzy… Trze­ba środ­ki ostroż­no­ści przed­się­wziąć… ale.. ja­kie?…

My­ślał czci­god­ny mąż, my­ślał, i tak wresz­cie środ­ki owe sfor­mu­ło­wał:

– Za­sła­niaj pani wo­al­ką oczy.

Sta­ru­szek znał wpływ oczu nie­wie­ścich, wy­pro­mie­nia­ją­cych czar, dzia­ła­ją­cy szcze­gól­niej na tych, dla któ­rych dość w cze­pek ubrać ko­la­no, aże­by się za­ko­cha­li.

Czyż pie­śni mi­ło­sne nie brzmią chwa­łą oczu, skar­ga­mi na oczy?

"Ach oczy, oczy , oczy błę­kit­ne…. wy­ście zgu­bi­ły mo­łoj­ca!"

Dzię­ki oczom, ko­bie­ty prze­zwać­by na­le­ża­ło kwia­ta­mi pro­mien­ne­mi. Po­sia­da­ją one wła­sność nie­tyl­ko po­do­ba­nia się, jak kwia­ty zwy­czaj­ne, nie­tyl­ko za­chwy­ca­nia, jak kwia­ty nad­zwy­czaj­ne, ale oraz spra­wia­nia dys­trak­cyi za po­mo­cą pew­ne­go ro­dza­ju elek­tro­ma­gne­tycz­nych prą­dów, wstrzą­sa­ją­cych ner­wo­wym dwu­dzie­sto­let­nich ko­le­gów sys­te­mem. Czyn­ni­ka­mi prą­dów tych są pro­mie­nie, wy­cho­dzą­ce ze źre­nic nie­wie­ścich i ude­rza­ją­ce o źre­ni­ce męz­kie. Te ostat­nie peł­nią w ra­zie tym funk­cyę pryzm, wy­twa­rza­ją­cych wid­nia spek­tral­ne w wy­obraź­ni mło­dzień­czej. Ztąd dys­trak­cya – psy­cho-fi­zy­olo­sicz­ny fe­no­men, któ­re­go na­uka nie ana­li­zo­wa­ła jesz­cze. Jest to te­mat, cze­ka­ją­cy na roz­pa­trze­nie i zgłę­bie­nie, na­rzu­ca­ją­cy się uczo­nym z po­wo­du po­mie­sza­nia płci na ła­wach uni­wer­sy­tec­kich. Do te­ma­tu tego od­no­si się nie­ma­łej wagi za­py­ta­nie: czy i o ile owe wid­ma spek­tral­ne przy­czy­nia­ją się do po­stę­pu na­uko­we­go i wo­gó­le pod­nie­sie­nia po­zio­mu umy­sło­we­go? Od­po­wiedź na za­py­ta­nie to da do­świad­cze­nie, któ­re­mu pod­da­ły się uni­wer­sy­te­ty roz­licz­ne; a mię­dzy in­ne­mi mem­fi­ski i pal­myr­ski.

W Mem­phi­sie po wa­ka­cy­ach r. 188*-go zje­cha­ło się do uni­wer­sy­te­tu z kra­jów róż­nych mło­dzie­ży huk, pra­wie dwa razy tyle, co w roku po­przed­nim. Ścią­ga­ła ją sła­wa wy­kła­du pro­fe­so­rów, zaj­mu­ją­cych ka­te­dry głów­ne. Każ­dy wy­dział po­sia­dał parę zna­ko­mi­to­ści, przy któ­rych gru­po­wa­li się pro­fe­so­ro­wie nad­zwy­czaj­ni i do­cen­ci, współ­ubie­ga­ją­cy się po­mię­dzy sobą o war­tość tre­ści i po­nęt­ność for­my. Wzię­tość ich ro­sła, roz­gła­sza­ła się i wy­twa­rza­ła ma­gnes, po­cią­ga­ją­cy mło­dzież z bar­dzo da­le­ka. Uni­wer­sy­tet przez to wy­kie­ro­wał się na mię­dzy­na­ro­do­wy. W au­dy­to­ry­ach brzmiał ję­zyk wy­kła­do­wy; na ku­ry­ta­rzach ato­li, na gan­kach, w ale­jach par­ko­wych i uli­cach ogro­do­wych sły­szeć się da­wa­ły mowy wszyst­kich pra­wie na­ro­dów, w któ­rych ło­nie nur­to­wa­ła w więk­szym lub mniej­szym stop­niu żą­dza wie­dzy. Two­rzy­ły się, w prze­rwach po­mię­dzy wy­kła­da­mi, gru­py na­ro­do­wo­ścio­we, za­ży­wa­ją­ce prze­chadz­ki w cie­niu bądź pla­ta­nów, bądź kasz­ta­nów, lub też zaj­mu­ją­ce ław­ki po­dwój­ne, usta­wio­ne po­mię­dzy drze­wa­mi. Tu sły­szeć się da­wał ję­zyk an­giel­ski, tam wło­ski, gdzie­in­dziej fran­cuz­ki, hisz­pań­ski, grec­ki, nie­miec­ki, ru­muń­ski, wę­gier­ski, wresz­cie pol­ski.

Wszy­scy trak­to­wa­ni byli w uni­wer­sy­te­cie mem­fi­skim na rów­nej sto­pie, i, je­że­li, za­cho­dzi­ła róż­ni­ca jaka, to ta jeno, któ­ra lu­dzi wszę­dzie róż­ni: sto­pień za­moż­no­ści. Ist­nia­ła ona jed­nak w mie­ście, w któ – rem na ich uży­tek ma­ga­zy­ny w wi­try­nach wy­sta­wia­ły dro­gie to­wa­ry, cu­kier­nie i ka­wiar­nie szy­ko­wa­ły przy­sma­ki, re­stau­ra­cye przy­spo­sa­bia­ły wy­twor­ne ja­dło i na­po­je, te­atry wy­si­la­ły się na wi­do­wi­ska, roz­ma­ici przed­się­bier­cy wy­szu­ki­wa­li spo­so­bów, ma­ją­cych do­go­dze­nie im na celu. Róż­ni­ca ta ato­li ni­kła w mu­rach uni­wer­sy­te­tu. W ob­li­czu na­uki pa­no­wa­ła rów­ność ab­so­lut­na i bez­względ­na; wo­bec niej nie było bo­ga­tych, nie było ubo­gich, naj­mniej­sze­go zna­cze­nia nie mia­ły: na­ro­do­wość, ród, sta­no­wi­sko spo­łecz­ne, pre­zen­cya, płeć wresz­cie. Dla wszyst­kich bez wy­jąt­ku otwar­ty był przy­stęp do sto­łu, na któ­rym po­da­wa­no re­zul­ta­ty prac, do­świad­czeń i po­glą­dów my­śli­cie­li świa­ta ca­łe­go od cza­sów naj­daw­niej­szych.

W wy­mie­nio­nym po­wy­żej roku mło­dzie­ży płci obo­jej sta­wi­ło się dużo w dniu, po­prze­dza­ją­cym roz­po­czę­cie wy­kła­dów. Byli to nowi re­kru­ci, daw­niej­si bo­wiem słu­cha­cze, wie­dząc, że nie mają po co przy­cho­dzić, ko­rzy­sta­li z ostat­nie­go dnia wa­ka­cyj i jed­ni po­zo­sta­wa­li w mie­ście, inni na pro­win­cyi, inni znów, z dal­szych oko­lic, znaj­do­wa­li się w wa­go­nach ko­lei że­la­znych, w po­cią­gach, któ­re wie­czo­rem do Mem­phi­su przy­cho­dzi­ły. Ci, co ku­ry­ta­rze gma­chu uni­wer­sy­tec­kie­go i park za­peł­nia­li, byli to, je­że­li nie wszy­scy, to po naj­więk­szej czę­ści, nowi, czy­nią­cy re­ko­ne­sans i zbie­ra­ją­cy in­for­ma­cye. Było ich peł­no. Krą­ży­li gru­pa­mi po kil­ku, błą­dzi­li i roz­py­ty­wa­li, zwra­ca­jąc się jed­ni do dru­gich, na chy­bił tra­fił. Naj­czę­ściej ten, któ­ry o ni­czem nie wie­dział, za­cze­piał tego, co nie wie­dział rów­nież o ni­czem.

– Pa­nie, czy kur­sy roz­po­czy­na­ją się ju­tro?…

– Zda­je się…

– Zkąd pan o tem wiesz?…

– W dzien­ni­ku wy­czy­ta­łem…

– I jam czy­tał w dzien­ni­ku…

– A za­tem tak być musi…

– Za­pew­ne, ale… trze­baż się prze­cie przed­sta­wić i na wy­dział za­pi­sać.

– Trze­ba… tak… – brzmia­ła od­po­wiedź.

– Więc pan nie wiesz?…

– Nie wiem…

– Zkąd­by się o tem do­wie­dzieć!…

Ta­kie, jak po­wyż­sza, roz­mo­wy po­wta­rza­ły się co chwi­la na ku­ry­ta­rzach, krzy­żu­ją­cych się po­czwór­nie i po­sia­da­ją­cych drzwi w rów­nej jed­ne od dru­gich od­le­gło­ści, któ­re były za­mknię­te i nad któ­re­mi wid­nia­ły rzym­skie­mi licz­ba­mi wy­pi­sa­ne nu­me­ry, a pod nie­mi na­pi­sy: Fi­lo­zo­fia, Li­te­ra­tu­ra, Hi­sto­rya, Pra­wo, Ma­te­ma­ty­ka, Na­uki przy­rod­ni­cze, Fi­zy­ka i t.d. Gru­py od­czy­ty­wa­ły nu­me­ry i na­pi­sy. Nie mó­wi­ły one nic w ma­te­ryi, któ­ra wszyst­kich in­te­re­so­wa­ła. Wresz­cie tra­fił się na­pis, któ­ry jed­na z grup spo­strze­gła: "Se­kre­ta­ry­at uni­wer­sy­te­tu. "Wia­do­mość o od­kry­ciu tem obie­gła ktry­ta­rze i ścią­gnę­ła grup kil­ka przy drzwiach se­kre­ta­ry­atu. Męż­czyź­ni przy­su­nę­li się bli­żej, ko­bie­ty sta­nę­ły da­lej. Przy­pa­try­wa­no się na­pi­so­wi z wy­ra­zem za­py­ta­nia w oczach. Se­kre­ta­ry­at?… Nie umia­no so­bie zdać spra­wy z atry­bu­cyj tego biu­ra. Aże­by się o tem do­wie­dzieć, na­su­wał się spo­sób je­den pro­sty: wejść i za­py­tać.

– Za­py­tać?…

Każ­de­mu nie­mal i każ­dej wy­raz ten w my­śli za­wi­tał i dłu­go po mó­zgach się wił, aż zna­lazł się je­den śmiel­szej na­tu­ry, któ­ry pa­lec zgiął i we drzwi za­pu­kał.

Ze środ­ka od­po­wie­dzia­ła – ci­sza.

– A no, jesz­cze!… – ktoś się ode­zwał. Po­wtór­ne pu­ka­nie nie spro­wa­dzi­ło re­zul­ta­tu in­ne­go.

– Moc­niej!…

Moc­niej­sze pu­ka­nie prze­ko­na­ło, że w se­kre­ta­ry­acie nie­ma ni­ko­go. Spro­wa­dzi­ło to krę­ce­nie klam­ki. Drzwi na głu­cho były za­mknię­te.

– Otóż w tym Mem­fi­sie po­rząd­ki!… – sły­szeć się dał głos. – U nas in­a­czej… U nas na ty­dzień przed roz­po­czę­ciem kur­sów biu­ra uni­wer­sy­tec­kie funk – cy­onu­ją, stu­den­ci się za­pi­su­ją, roz­pi­su­ją, wpi­su­ją, pła­cą, do­ku­men­ty skła­da­ją… wiesz, cze­go się trzy­mać… Tu zaś?… Ju­tro kur­sy, a my, jak w le­sie… Ta­kie po­rząd­ki!…

Po im­pre­ta­cyi tej, gru­py ode­drzwi se­kre­ta­ry­atu jed­na po, dru­giej od­cho­dzić za­czę­ły. Nie­któ­re po scho­dach we­szły na pię­tro, inne wy­szły do par­ku. Jed­na z tych ostat­nich, zło­żo­na z trzech pa­nien, skie­ro­wa­ła się w ale­ję, pro­wa­dzą­cą ku bra­mie wcho­do­wej, i jed­na z nich ode­zwa­ła się:

– Pę­tlic­ka by nas po­in­for­mo­wa­ła… Przyjść obie­ca­ła i nie przy­szła…

– Jam się jej nie spo­dzie­wa­ła… – rze­kła dru­ga.

– Obie­ca­ła prze­cie…

– Obie­cać to rzecz jed­na, do­trzy­mać, dru­ga… Ro­zu­miem, cze­mu nie do­trzy­ma­ła…

– Cze­mu?… – ode­zwa­ło się za­py­ta­nie.

– Wy­sta­wić się nie chcia­ła…

– A!… otóż ona!… – za­wo­ła­ła jed­na, wska­zu­jąc pa­ra­sol­ką.

Ale­ją od bra­my wcho­do­wej szła ko­bie­ta szy­kow­na, do­brze zbu­do­wa­na, ru­cha­mi mło­dość zdra­dza­ją­ca, za­sło­nio­na po usta wo­al­ką, za­wią­za­ną na gło­wie, okry­tej czar­nym, sło­mia­nym ka­pe­lu­szem.II.

Trzy pa­nien­ki przy­spie­szy­ły kro­ku i wnet zna­la­zły się wo­bec tej, któ­rą na­zwa­ły Pę­tlic­ka i któ­ra się tak w sa­mej rze­czy na­zy­wa­ła.

– Dzień do­bry, dzień do­bry…

– Cóż?… – za­czę­ła no­wo­przy­by­ła. – Po­do­ba wam się tu, moje pa­nie?…

– By­ły­śmy w środ­ku – od­par­ła jed­na – i ni­cze­go­śmy się do­wie­dzieć nie mo­gły…

– A cze­góż wam po­trze­ba?…

– Za­pi­sać się, pa­pie­ry zło­żyć…

– Iii… na to bę­dzie jesz­cze czas. Ma­cie przed sobą mie­siąc cały…

– Ju­tro jed­nak?…

– Co ju­tro?

– Kur­sa się za­czy­na­ją…

– Więc cóż z tego? Pój­dzie­cie na kur­sa i wy­bie­rze­cie so­bie po­trzeb­ne…

– Po­trzeb­ne?… – za­py­ta­ła jed­na.

– Już­ci… Jest dużo nie­po­trzeb­nych… Na nie­po­trzeb­ne cza­su tra­cić nie war­to… Ja to wiem na pal­cach…

– Jak­że to?… – ode­zwa­ła się jed­na.

– Rzecz pro­sta… Uczysz się na to, żeby eg­za­min zdać i sto­pień otrzy­mać. Praw­da?…

– A no… – od­po­wie­dzia­ła za­py­ta­na to­nem, któ­ry zdra­dzał prze­ko­na­nie nie­świa­do­me. A tak…

– Tak… A więc… Ale… – prze­rwa­ła so­bie pan­na Pę­tlic­ka – cze­muż sto­imy?… Sia­daj­my, moje pa­nie…

– My­by­śmy się po­in­for­mo­wać chcia­ły…

– Więc do­brze… Więc in­for­mo­wać będę, ale sie­dzą­cy. Nikt mi nie pła­ci zato… że­bym sta­ła…

Ostat­nie wy­ra­zy rze­kła i za­śmia­ła się gło­śno. Wi­docz­nie mia­ła je za dow­cip, któ­ry się jej sa­mej przedew­szyst­kiem po­do­bał i na któ­rym nie po­prze­sta­ła, al­bo­wiem za­py­ta­ła:

– Może moje pa­nie pła­co­ne są za sta­nie? co?….

– Nie… – od­po­wie­dzia­ła jed­na, blon­dyn­ka, przy­stoj­niut­ka, szy­kow­na, z krót­ko ostrzy­żo­ne­mi wło­sa­mi, w ka­pe­lu­si­ku męz­kim, w ża­kie­ci­ku przy­kro­jo­nym tak, żeby mógł chłop­cu za pal­to słu­żyć, i w spód­nicz­ce gład­kiej, ma­ją­cej zda­le­ka po­zór odzie­ży męz­kiej.

– Je­że­li nie, więc… sia­daj­my, moje pa­nie… Ot – ręką wska­za­ła – ław­ka da­rem­nie stoi… Na co ma stać da­rem­nie!… Chi, chi, chi!… – znów się gło­śno za­śmia­ła. – Sia­daj­my…

Czte­ry pa­nien­ki za­ję­ły ław­kę, za któ­rą stał po – sąg Jus­sieu'go. Pan­na Pę­tlic­ka, sa­do­wiąc się po­środ­ku, obej­rza­ła się i za­wo­ła­ła:

– O! Jus­sieu… Do­brze, że ka­mien­ny…

Znów się za­śmia­ła i tak uwa­gę swo­ją wy­tłó­ma­czy­ła:

– Gdy­by nie był ka­mien­ny, cie­ka­wa rzecz, coby o nas po­wie­dział… Dzi­wił­by się…

– Cze­mu?… – za­py­ta­ła blon­dy­necz­ka.

– Jak­to cze­mu!… Pa­trzył­by na was, moja pani, i nie wie­dział­by, czy to chło­piec, czy dziew­czy­na…

Wy­ra­zom tym to­wa­rzy­szył śmiech gło­śny.

– I dzi­wił­by się, i mo­że­by się przez lupę chciał roz­pa­trzeć, aże­by ga­tu­nek po­znać… Cha… cha, cha!… Jus­sieu, o! ten ka­mien­ny, lupę do oka przy­kła­da i na was, pan­no Za­wil­ska, pa­trzy… By­ło­by to pa­rad­nie… cha, cha, cha!… Czy­by też po­znał?…

Tej, do któ­rej się uwa­gi pan­ny Pę­tlic­kiej zwra­ca­ły, sło­wa te tro­chę nie w smak po­szły. Przy­bra­ła min­kę se­ryo i od­rze­kła:

– Mniej­sza o to… My­by­śmy wie­dzieć chcia­ły,. już się za­pi­sać…

– Jak?… Ot tak: za­pi­sać się i kwi­ta.. To… to nie…

– Kie­dyż wszyst­ko za­mknię­te…

– Wszyst­ko się otwo­rzy ju­tro, i od ju­tra się za­cznie, jak pan Ro­bert po­wia­da, heca.,

– Co za pan Ro­bert?…

– Ko­leż­ka, pro­szę pani, ko­le­żan­ka… a nie, prze­pra­szam, ko­le­ga całą gębą… Na­zy­wa wy­kła­dy pro­fe­so­rów hecą, no – i po­wie­dzieć nie moż­na, żeby nie miał ra­cyi…

– Czy nie Ro­bert Kor­bic­ki?… – za­py­ta­ła jed­na z dwóch sza­ty­nek, wy­smu­kła, po ko­bie­ce­mu skrom­nie ubra­na i wca­le przy­stoj­na dzie­wecz­ka.

– Kor­bic­ki… – od­po­wie­dzia­ła pan­na Pę­tlic­ka. – Zna­cie go, pani moja?

– Tak… tro­chę…

– Sły­sza­łam – pod­chwy­ci­ła dru­ga sza­tyn­ka.

przy­sad­ko­wa­ta i star­sza – że za­da­wał szy­ku w Kra­ko­wie.

– Chy­ba to ten sam… On wła­śnie do szy­ku…

– Chło­piec ma­jęt­ny.

– I nie głu­pi…

– A po­wia­da, że wy­kła­dy pro­fe­so­rów to heca… – za­uwa­ży­ła blon­dyn­ka. – In­a­czej się o uni­wer­sy­te­cie mem­phiń­skim wy­ra­ża­ją pie­nia…

– Pi­sma!… – pod­chwy­ci­ła pan­na Pę­tlic­ka. – Al­boż to pi­smom wie­rzyć moż­na!… Ja im nie wie­rzę na pan­ny Ma­ry­an­ny wło­sek, jak po­wia­da pan Ro­bert.

– Ależ… heca!… – za­pro­te­sto­wa­ła pan­na Za­wil­ska. – Chy­ba, że to prze­sa­da…

– Jest w tem prze­sa­dy tro­chę, to praw­da, ale tro­chę tyl­ko, bod ta cała na­uka by­ła­by war­ta tyle, co nic, gdy­by chle­ba nie da­wa­ła… Aha! Wiem ja, pa­nie moje, gdzie raki zi­mu­ją… Chwy­ta­łam się wszyst­kie­go: szy­cia, pra­nia, ucze­nia dzie­ci, mu­zy­ki, śpie­wów, ma­lar­stwa, i wszyst­ko się, jak po­wia­da pan Ro­bert, psu na budę nie zda­ło… Jed­na zo­sta­je tyl­ko me­dy­cy­na, któ­rą­bym z ocho­tą prak­ty­ko­wa­ła bez na­uki, gdy­by zato lu­dzi po wię­zie­niach i są­dach nie cią­ga­no…

– Bez na­uki me­dy­cy­nę prak­ty­ko­wać?… – ode­rwa­ła przy­sad­ko­wa­ta szta­tyn­ka, któ­ra słu­cha­ła wszyst­kie­go z uwa­gą.

– Owa!… czy to się nie robi?… A jak prak­ty­ko­wa­li le­ka­rze, kie­dy jesz­cze na świe­cie ani uni­wer­sy­te­tów, ani szkół, ani szkó­łek nie było?… Prak­ty­ko­wa­li i le­czy­li… Le­czą i te­raz tacy, któ­rzy nie wie­dzą, jak wy­glą­da­ją pro­gi uni­wer­sy­tec­kie… Ale, uczyć się ka­za­no, więc nie­ma co. Do­pusz­czo­no do uni­wer­sy­te­tów nas, ko­bie­ty, więc cze­muż­by się o dy­plom le­kar­ski nie sta­rać?… Sześć lat przy­sie­dze­nia fał­dów, dla po­zby­cia się eg­za­mi­nów, i ko­me­dya, jak po­wia­da pan Ro­bert, skoń­czo­na…

– To, co pani mó­wisz… – za­czę­ła sza­tyn­ka.

– A cóż ja mó­wię ta­kie­go nad­zwy­czaj­ne­go?…

– Nie nad­zwy­czaj­ne­go, ale mało za­chę­ca­ją­ce­go…

– Ach!… – pod­chwy­ci­ła. – Niby to za­chę­ca­nia ja­kie­go po­trze­ba!… Cią­gnie, moje pa­nie, bez za­chę­ca­nia żad­ne­go… nie­praw­da?… Przy­się­gła­bym, że do żad­nej z was ro­dzi­ce nie mó­wi­li: "Le­osiu, czy Mał­go­siu, idź, moje ży­cie, na uni­wer­sy­tet?… " Co?…

Na za­py­ta­nie to od­po­wie­dzia­ło mil­cze­nie.

– A praw­da!…– rze­kła pan­na Pę­tlic­ka.

– Jak­że pani?…– za­gad­nę­ła jed­na.

– O! ja, moje pa­nie, co in­ne­go… Na­przód, nie mia­łam kogo py­tać: ro­dzi­ce mnie od­umar­li… Ko­ła­ta­łam się… po… świe­cie sama, nie mia­łam szczę­ścia ani do za­rob­ków, ani do lu­dzi… Chcia­łam się wy­dać, my­śląc so­bie, że ja ko­muś, ktoś mnie na coś się przy­da; nikt mnie wziąć nie chciał…

To mó­wiąc, jak­by na uspra­wie­dli­wie­nie sie­bie i lu­dzi we wzglę­dzie swe­go za­mąż­pój­ścia, pod­nio­sła wo­al­kę i po­ka­za­ła ob­li­cze, na­ce­cho­wa­na pięt­nem brzy­do­ty wy­jąt­ko­wej. Nos mia­ła tak przy­płasz­czo­ny, że śro­dek jego scho­dził ni­żej po­licz­ków i for­mo­wał za­głę­bie­nie za­mar­ko­wa­ne gru­be­mi noz­drza­mi i bu­ła­wecz­ko­wa­tym koń­cem nosa; usta sze­ro­kie i mię­si­ste; po­licz­ków owal cof­nię­ty w tył i skrzy­wio­ny; oczy po­dłuż­ne, jed­no od dru­gie­go wię­cej, niż po­trze­ba, od­da­lo­ne; czo­ło pła­skie; wszyst­ko to ob­la­ne wy­ra­zem sło­dy­czy, okra­szo­nej uśmie­chem, któ­re­go wi­dok spra­wiał zdzi­wie­nie i wy­wo­ły­wał za­py­ta­nie: jak taka brzyd­ka isto­ta śmiać się może? Uśmiech ten był do jej ob­li­cza przy­war­ty, wi­siał na niem wiecz­nie, ale niby ma­ska. Nic do za­rzu­ce­nia nie było bu­do­wie jej cia­ła, ani ukształ­to­wa­niu gło­wy, bu­do­wie i ukształ­to­wa­niu, któ­re­by rzeź­bia­rzo­wi za mo­del słu­żyć mo­gły. Nad­to mia­ła wło­sów po­rost buj­ny i zęby wła­sne i zdro­we, ale wiel­kie, jak u ko­nia, na­przód po­da­ne i po­ka­zu­ją­ce się w ca­łej oka­za­ło­ści ra­zem z dzią­sła­mi, ile razy się za­śmia­ła. A śmia­ła się… co mo­ment, czy było cze­go, czy nie było. Ro­ze­śmia­ła się i te­raz, gdy wy­rze­kła: "Nikt mnie wziąć nie chciał. "

– Cha, cha, cha!… "cóż po­cząć mia­łam? – cią­gnę­ła. – Po­słu­cha­łam mo­jej ciot­ki, któ­ra jest saż­fa­mą, i nie­źle jej się wie­dzie… Po­szłam na uni­wer­sy­tet…

– Wszak­że pani na me­dy­cy­nie… – wtrą­ci­ła jed­na z sie­dzą­cych na ław­ce.

– Ba… Bo le­piej być me­dy­cy­nier­ką, ani­że­li aku­szer­ką… wię­cej ho­no­ru… Cha, cha, cha!… Ja­bym się tam bez ho­no­ru obe­szła, gdy­by nie to, że ra­zem z ho­no­rem ho­no­ra­rya pły­ną i, gdy na­pły­ną, to mnie prze­cie ktoś weź­mie…

Za­śmia­ła się, po­wio­dła z po­de­łba po to­wa­rzysz­kach okiem i za­py­ta­ła:

– Cóż moje pa­nie na to?…

Blon­dyn­ka ra­mio­na­mi wzru­szy­ła; jed­na z sza­ty­nek uczy­ni­ła toż samo; dru­ga się ode­zwa­ła:

– Pani-bo się tak wy­ra­żasz…

– Jak?… co?… Wy­ra­żam się tak, bom we­re­dycz­ka, praw­dę mó­wię i o nic nie py­tam. U mnie, co w my­śli, to na ję­zy­ku… Chce mi się za mąż, i ot… A. wam, moje pa­nie?… – za­py­ta­ła znie­nac­ka.

– Hm?… no… nie te­raz jed­nak… – bą­ka­nym spo­so­bem od­po­wie­dzia­ła jed­na.

– A te­raz, co?…

– Uczyć się chce­my.

– Na co?…

– Na to, aże­by… hm…

– No?… – na­le­ga­ła.

– Po­ma­gać cier­pią­cej ludz­ko­ści…

– Ta, ta, ta… cha, cha, cha… Was tak ludz­kość, a do tego cier­pią­ca, ob­cho­dzi, tak, jak pan Ro­bert po­wia­da, psa z prze­pro­sze­niem, pią­ta noga…

– Pani!… – to­nem obu­rze­nia pod­chwy­ci­ła blon­dyn­ka.

– No, a cóż!… Może nie?… Wy, moje pa­nie, nie wie­cie na­wet, co to jest ludz­kość cier­pią­ca…

– Cho­rzy… czyż nie cier­pią?…

– Za­pew­ne, ale cier­pią i nie cho­rzy…

– Wiem!… – pod­chwy­ci­ła blon­dyn­ka. – Czwar­ty stan…

– Hę, hę, hę, hę… – za­śmia­ła się, wszyst­kie na prze­gląd wy­sta­wia­jąc zęby, pan­na Pę­tlic­ka- – ja­kiś moja pani, na­ga­dał ci o tym sła­wet­nym sta­nie stu­dent, albo gim­na­zi­sta sied­mio­kla­śnik i na­wet ci o tem dał bro­szur­kę, z któ­rej prze­czy­ta­łaś dwie stron­ni­ce z po­cząt­ku i siedm wier­szy przy koń­cu… No i wiesz… i ja wiem ty­leż, ale wiem i o tem jesz­cze, że cier­pią­ca ludz­kość to my, ko­bie­ty, a dla­cze­go'?… dla­te­go, że na każ­de sto lu­dzi nas o trzy za wie­le… Trzy na sto, tray­dzie­ści na ty­siąc, trzy­sta na dzie­sięć ty­się­cy, trzy ty­sią­ce na sto ty­się­cy, i tak da­lej, i tak da­lej… Gdy­by­śmy były wszyst­kie pięk­ne, jak We­ne­ra, do­bre, jak anio­ły, ro­zum­ne, jak król Sa­lo­mon, i bo­ga­te, jak cór­ki Rot­szyl­da, to i tak jesz­cze dla trzech na sto za­bra­kło­by na świe­cie miej­sca… Ot, co… Czy jest na to rada jaka?…

– A jest!…

– Eman­cy­pa­cyą?… co?… – za­czę­ła to­nem pół­dr­wią­cym. – Za­wsze­by na sto, trzy eman­cy­pant­ki na lo­dzie zo­sta­ły… Na to ża­den stu­dent, ani na­wet ża­den sied­mio­kla­si­sta nie po­ra­dzi, i nie po­zo­sta­je nic in­ne­go, tyl­ko każ­dej, coby nie chcia­ła być jed­ną z tych trzech, pchać się, aże­by prze­pchać i miej­sce swo­je za­jąć… Otóż ja to wła­śnie ro­bię… Pcham sie… po­mię­dzy tru­py, po­mię­dzy stu­den­tów, po­mi­mo pro­fe­so­rów, przez au­dy­to­rya, la­bo­ra­to­rya, pro­sek­to­rya, ga­bi­ne­ty, kli­ni­ki, ale, gdy­bym ze sto ty­się­cy ru­bli na dro­dze zna­la­zła, albo wiel­ki los na lo­te­ryi wy­gra­ła, na wor­ku­bym so­bie ot tak – pod­nio­sła się nie­co i uno­si­ła – usia­dła, i na są­dzo­ne­go cze­ka­ła…

– Pani-bo całe za­pa­try­wa­nie się swo­je na za­mąż­pój­ściu opie­rasz… – od­par­ła przy­sad­ko­wa­ta sza­tyn­ka.

– Czy to źle?

– Źle… nie; moż­na się jed­nak bez pój­ścia za­mąż obejść…

– Moż­na… za­pew­ne, je­śli nie spo­sób zro­bić in­a­czej…

– Z nas żad­na nie my­śli o tem… – do­rzu­ci­ła blon­dyn­ka.

– I dla­te­goś się, moja pani, za chłop­ca prze­bra­ła…

– Nie dla­te­go…

– Ani w my­śli two­jej po­sta­ło, że ci w tem prze­bra­niu do twa­rzy…

– Nie po­sta­ło… – od­par­ła pan­na Za­wil­ska z przy­ci­skiem. – Mo­gła­bym przy­siądz.

– Mo­gła­byś, temu nie prze­czę, bo was było dwie: jed­na pan­na Emi­lia Za­wil­ska przed zwier­cia­dłem, a dru­ga pan­na Emi­lia Za­wil­ska w zwier­cia­dle… Któ­ra z was my­śla­ła, to rzecz bar­dzo do od­gad­nię­ciu trud­na… Po­mię­dzy wami dwie­ma sie­kier­ka uto­nę­ła i na wierzch wy­pły­nie na… he­cach…

– Na ja­kich…

– Cha, cha!… Ona pyta: na ja­kich?… Na ja­kich­że!… Ju­ści nie w cyr­ku, tyl­ko w uni­wer­sy­te­cie… Bo wy­obraź­cie so­bie jeno, moja pani: sie­dzisz na ław­ce, a przed tobą sie­dzi je­den, dru­gi, dzie­sią­ty mło­kos, za tobą sie­dzi je­den, dru­gi, dzie­sią­ty mło­kos, na pra­wo sie­dzi je­den, dru­gi, dzie­sią­ty mło­kos, na lewo je­den, dru­gi, dzie­sią­ty mło­kos, mło­kos tu, tam, wszę­dzie mło­ko­sów mnó­stwo, pa­trzysz na nich, ocie­rasz się o nich, więc, że­byś nie wiem jak oczy przy­mru­ża­ła i uszy na to, co pro­fe­sor z ka­te­dry trze­pie, na­sta­wia­ła, krew w to­bie, moja pani, za­gra i… sie­kier­ka wy­pły­nie…

– Pani nas prze­ra­żasz… – ode­zwa­ła się szczu­pła sza­tyn­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: