Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pisma Adama Mickiewicza. Tom 3-4 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pisma Adama Mickiewicza. Tom 3-4 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 481 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wy­da­nie nowe, znacz­nie po­więk­szo­ne.

z por­tre­tem au­to­ra.

Tom III.

War­sza­wa.

Na­kła­dem S. H. Merz­ba­cha Księ­ga­rza.

w Po­zna­niu u Lu­dwi­ka Merz­ba­cha.

1858.

nie­ogło­szo­ne do­tąd ustę­py, któ­re na­le­żą, do uzu­peł­nie­nia ca­ło­ści, a nad­to war­jan­ty dość ob­szer­ne. Tak np. Opi­su pusz­czy li­tew­skiej, oprócz te­xtu, są dwa war­jan­ty. Opusz­czo­ne zo­sta­ły w po­przed­nich wy­da­niach tej po­wie­ści albo dla tego, że je au­tor in­ne­mi za­stą­pił, albo że rad był z nie­któ­rych zro­bić ca­ło­pal­ną ofia­rę dla swo­ich przy­ja­ciół, a zwłasz­cza ś… p. Ste­fa­na Wi­twic­kie­go, nie­ubła­ga­ne­go pu­ry­sty. W ni­niej­szem prze­to wy­da­niu, do­peł­nie­nia au­to­ra, któ­re wła­sno­ręcz­nie zo­sta­wił wśród te­xtu – da­je­my w nim, z ozna­cze­niem gwiazd­ka­mi każ­de­go ustę­pu: war­jan­ty zaś, ja­kie były, w koń­cu każ­dej księ­gi umiesz­cza­my.

S. H. Merz­bach.GO­SPO­DAR­STWO.

TREŚĆ.

Po­wrót pa­ni­cza. – Spo­tka­nie się pierw­sze w po­ko­iku, dru­gie u sto­łu. – Waż­na Sę­dzie­go na­uka o grzecz­no­ści. – Pod­ko­mo­rze­go uwa­gi po­li­tycz­ne nad mo­da­mi. – Po­czą­tek spo­ru o Ku­se­go i So­ko­ła. – Żale Woj­skie­go. – Ostat­ni Woź­ny Try­bu­na­łu. – Rzut oka na ów­cze­sny stan po­li­tycz­ny Li­twy i Eu­ro­py.

Li­two! Oj­czy­zno moja! ty je­steś jak zdro­wie;

Ile cię trze­ba ce­nić, ten tyl­ko się do­wie

Kto cię stra­cił. Dziś pięk­ność twą w ca­łej ozdo­bie

Wi­dzę i opi­su­ję, bo tę­sk­nię po to­bie.

Pan­no świę­ta, co ja­snej bro­nisz Czę­sto­cho­wy

I w Ostrej świe­cisz Bra­mie! Ty, co gród zam­ko­wy

No­wo­gródz­ki ochra­niasz z jego wier­nym lu­dem!

Jak mnie dziec­ko do zdro­wia po­wró­ci­łaś cu­dem, (Gdy od pła­czą­cej mat­ki, pod Two­ję opie­kę

Ofia­ro­wa­ny, mar­twa pod­nio­słem po­wie­kę;

I za­raz mo­głem pie­szo, do Twych świą­tyń pro­gu

Iść za wró­co­ne ży­cie po­dzię­ko­wać Bogu;)

Tak nas po­wró­cisz cu­dem na Oj­czy­zny łono.

Tym­cza­sem prze­noś moję du­szę utę­sk­nio­ną

Do tych pa­gór­ków le­śnych, do tych łąk zie­lo­nych,

Sze­ro­ko nad błę­kit­nym Nie­mnem ro­scią­gnio­nych;

Do tych pól ma­lo­wa­nych zbo­żem roz­ma­item,

Wy­zła­ca­nych psze­ni­cą, po­sre­brza­nych ży­tem;

Gdzie bursz­ty­no­wy świe­rzop, gry­ka jak śnieg bia­ła,

Gdzie pa­nień­skim ru­mień­cem dzię­cie­li­na pała,

A wszyst­ko prze­pa­sa­ne, jak­by wstę­gą" mie­dzą.

Zie­lo­ną, na niej zrzad­ka ci­che gru­sze sie­dzą.

Śród ta­kich pól przed laty, nad brze­giem ru­cza­ju,

Na pa­gór­ku nie­wiel­kim, we brzo­zo­wym gaju,

Stał dwór szla­chec­ki, z drze­wa, lecz pod­mu­ro­wa­ny;

Świe­ci­ły się zda­le­ka po­bie­la­ne ścia­ny,

Tem biel­sze że od­bi­te od ciem­nej zie­le­ni

To­po­li, co go bro­nią, od wia­trów je­sie­ni.

Dom miesz­kal­ny nie­wiel­ki, lecz ze­wsząd chę­do­gi,

I sto­do­łę miał wiel­ka i przy niej trzy sto­gi

Użąt­ku, co pod strze­chą zmie­ścić się nie­mo­że;

Wi­dać że oko­li­ca ob­fi­ta we zbo­że,

I wi­dać z licz­by ko­pie, co wzdłuż i wszerz smu­gów

Świe­cą, gę­sto jak gwiaz­dy; wi­dać z licz­by płu­gów

Orzą­cych wcze­śnie łany ogrom­ne ugo­ru

Czar­no­ziem­ne, za­pew­ne na­leż­ne do dwo­ru,

Upraw­ne do­brze na­kształt ogro­do­wych grzą­dek:

Że w tym domu do­sta­tek miesz­ka i po­rzą­dek.

Bra­ma na-wciąż otwar­ta prze­chod­niom ogła­sza,

Że go­ścin­na, i wszyst­kich w go­ści­nę za­pra­sza.

Wła­śnie dwu­kon­ną, bry­ką, wje­chał mło­dy pa­nek

I obie­gł­szy dzie­dzi­niec za­wró­cił przed ga­nek,

Wy­siadł s po­wo­zu; ko­nie po­rzu­co­no same,

Szczy­pać tra­wę cią­gnę­ły po­wo­li pod bra­mę.

We dwo­rze pu­sto: bo drzwi od gan­ku za­mknię­to

Za­szczep­ka­mi, i koł­kiem za­szczep­ki prze­tknię­to.

Po­dróż­ny do fol­war­ku nie biegł sług za­py­tać,

Ode­mknął, wbiegł do domu, pra­gnął go po­wi­tać,

Daw­no domu nie wi­dział; bo w da­le­kiem mie­ście

Koń­czył na­uki, koń­ca do­cze­kał na­resz­cie.

Wbie­ga i okiem chci­wie ścia­ny sta­ro­daw­ne

Oglą­da czu­le, jako swe zna­jo­me daw­ne.

Też same wi­dzi sprzę­ty, też same obi­cia,

S któ­re­mi się za­ba­wiać lu­bił od po­wi­cia;

Lecz mniej wiel­kie, mniej pięk­ne, niż się daw­niej zda­ły.

I też same por­tre­ty na ścia­nach wi­sia­ły.

Tu Ko­ściusz­ko w cza­mar­ce kra­kow­skiej, z oczy­ma

Pod­nie­sio­ne­mi w nie­bo, miecz obu­rącz trzy­ma;

Da­lej w pol­skiej sza­cie

Sie­dzi Rej­tan ża­ło­sny po wol­no­ści stra­cie,

W ręku trzy­ma nóż ostrzem zwró­co­ny do łona,

A przed nim leży Fe­don i ży­wot Ka­to­na.

Da­lej Ja­siń­ski, mło­dzian pięk­ny i po­sęp­ny;

Obok Kor­sak, to­wa­rzysz jego nie­od­stęp­ny.

Na­wet sta­ry sto­ją­cy ze­gar ku­ran­to­wy

W drew­nia­nej sza­fie po­znał, u wni­ścia al­ko­wy;

I z dzie­cin­ną ra­do­ścią po­cią­gnął za sznu­rek,

By sta­ry Dą­brow­skie­go usły­szyć ma­zu­rek.

Bie­gał po ca­łym domu i szu­kał kom­na­ty

Gdzie miesz­kał dziec­kiem bę­dąc, przed dzie­się­ciu laty.

Wcho­dzi, cof­nął się, to­czył zdu­mio­ne źre­ni­ce

Po ścia­nach; w tej kom­na­cie miesz­ka­nie ko­bie­ce?

Któż­by tu miesz­kał? sta­ry stryj nie był żo­na­ty;

A ciot­ka w Pe­ters­bur­gu miesz­ka­ła przed laty.

To nie był och­mi­strzy­ni po­kój? For­te­pia­no?

Na niem noty, i książ­ki; wszyst­ko po­rzu­ca­no

Nie­dba­le i bez­ład­nie; nie­po­rzą­dek miły!

Nie­sta­re były rącz­ki co je tak rzu­ci­ły.

Tuż i su­kien­ka bia­ła, świe­żo s kol­ka zdję­ta

Do ubra­nia, na krze­sła po­rę­czu ro­spię­ta.

A na oknach do­ni­ce s pach­ną­ce­mi zioł­ki,

Gie­ra­nium, lew­ko­nia, astry i fi­joł­ki.

Po­dróż­ny sta­nął w jed­nem z okien: – nowe dzi­wo:

W sa­dzie, na brze­gu nie­gdyś za­ro­słym po­krzy­wy

Był ma­leń­ki ogró­dek, ścież­ka­mi po­rznię­ty,

Pe­łen bu­kie­tów tra­wy an­giel­skiej i mię­ty.

Drew­nia­ny, drob­ny, w cy­frę po­wią­za­ny pło­tek

Po­ły­skał się wstąż­ka­mi ja­skra­wych sto­kro­tek.

Grząd­ki wi­dać że były świe­żo po­le­wa­ne;

Tuż sta­ło wody peł­ne na­czy­nie bla­sza­ne,

Ale nig­dzie nie­wi­dać było ogrod­nicz­ki;

Tyl­ko co wy­szła; jesz­cze ko­ły­szą się drzwicz­ki

Świe­żo trą­co­ne, bli­sko drzwi ślad wi­dać nóż­ki

Na pia­sku bez trze­wi­ka była i poń­czosz­ki,

Na pia­sku, drob­nym, su­chym, bia­łym na­kształt śnie­gu;

Ślad wy­raź­ny lecz lek­ki, od­gad­niesz że w bie­gu

Chyb­kim był zo­sta­wio­ny nóż­ka­mi drob­ne­mi

Od ko­goś, co za­le­d­wie do­ty­kał się zie­mi.

Po­dróż­ny dłu­go w oknie stał pa­trząc, du­ma­jąc,

Won­ne­mi po­wie­wa­mi kwia­tów od­dy­cha­jąc,

Ob­li­cze aż na krza­ki fi­joł­ko­we skło­nił,

Oczy­ma cie­ka­we­mi po dro­ży­nach go­nił,

I zno­wu je na drob­nych śla­dach za­trzy­my­wał,

My­ślał o nich i czy­je były od­ga­dy­wał.

Przy­pad­kiem oczy pod­niósł, i tuż na par­ka­nie

Sta­ła mło­da dziew­czy­na – bia­łe jej ubra­nie

Wy­smu­kłą po­stać tyl­ko aż do pier­si kry­je,

Od­sła­nia­jąc ra­mio­na i ła­bę­dzią szy­ję.

W ta­kiem Li­twin­ka tyl­ko cho­dzić zwy­kła z rana,

W ta­kiem nig­dy nie­by­wa od mę­sczyzn wi­dzia­na;

Więc choć świad­ka nie mia­ła, za­ło­ży­ła ręce

Na pier­siach, przy­da­wa­jąc za­sło­ny su­kien­ce.

Włos w pu­kle nie­roz­wi­ty, lecz w wę­zeł­ki małe

Po­krę­co­ny, scho­wa­ny w drob­ne strącz­ki bia­łe,

Dziw­nie ozda­biał gło­wę, bo od słoń­ca bla­sku

Świe­cił się, jak ko­ro­na na świę­tych ob­ra­sku.

Twa­rzy nie było wi­dać, zwró­co­na na pole

Szu­ka­ła ko­goś okiem, da­le­ko, na dole;

Uj­rza­ła, za­śmia­ła się i kla­snę­ła w dło­nie,

Jak bia­ły ptak zle­cia­ła s par­ka­nu na bło­nie,

I wio­nę­ła ogro­dem, przez płot­ki, przez kwia­ty,

I po de­sce opar­tej o ścia­nę kom­na­ty,

Nim spo­strzegł się, wle­cia­ła przez okno, świe­cą­ca,

Na­gła, ci­cha i lek­ka, jak świa­tłość mie­sią­ca.,

Nó­cąc chwy­ci­ła suk­nie, bie­gła do zwier­cia­dła;

Wtem uj­rza­ła mło­dzień­ca i z rąk jej wy­pa­dła

Suk­nia, a twarz od stra­chu i dzi­wu po­bla­dła.

Twarz po­dróż­ne­go bar­wą spło­nę­ła ru­mia­ną,

Jak ob­łok gdy z ju­trzen­ką na­po­tka się ran­ną;

Skrom­ny mło­dzie­niec oczy zmru­żył i przy­sło­nił,

Chciał coś mó­wić, prze­pra­szać, tyl­ko się ukło­nił

I cof­nął się; dzie­wi­ca krzyk­nę­ła bo­le­śnie,

Nie­wy­raź­nie, jak dziec­ko prze­stra­szo­ne we śnie;

Po­dróż­ny zląkł się, spoj­rzał, lecz już jej nie­by­ło,

Wy­szedł zmie­sza­ny i czuł że mu ser­ce biło

Gło­śno, i sam nie wie­dział, czy go mia­ło śmie­szyć

To dzi­wacz­ne spo­tka­nie, czy wsty­dzić, czy cie­szyć.

Tym­cza­sem na fol­war­ku nie uszło bacz­no­ści,

Że przed ga­nek za­je­chał któ­ryś z no­wych go­ści.

Już ko­nie w staj­nię wzię­to, już im hoj­nie dano

Jako w po­rząd­nym domu i ob­rok i sia­no:

Bo Sę­dzia nig­dy nie­chciał, we­dług no­wej mody,

Od­sy­łać ko­nie go­ści ży­dom do go­spo­dy.

Słu­dzy nie wy­szli wi­tać, ale nie myśl wca­le

Aby w domu Sę­dzie­go słu­żo­no nie­dba­le;

Słu­dzy cze­ka­ją, nim się Pan Woj­ski ubie­rze,

Któ­ry te­raz za do­mem urzą­dzał wie­cze­rzę.

On Pana za­stę­pu­je i on w nie­byt­no­ści

Pana, zwykł sam przyj­mo­wać i za­ba­wiać go­ści;

(Da­le­ki krew­ny pań­ski i przy­ja­ciel domu).

Wi­dząc go­ścia, na fol­wark dą­żył po­kry­jo­mu;

(Bo nie­mógł wyjść spo­ty­kać w tkac­kim pu­der­ma­nie,)

Wdział więc jak mógł naj­prę­dzej nie­dziel­ne ubra­nie

Na­go­to­wa­ne z rana, bo od rana wie­dział,

Że u wie­cze­rzy bę­dzie z mnó­stwem go­ści sie­dział.

Pan Woj­ski po­znał zda­la, ręce ro­skrzy­żo­wał

I s krzy­kiem po­dróż­ne­go ści­skał i ca­ło­wał;

Za­czę­ła się ta pręd­ka, zmie­sza­na roz­mo­wa,

W któ­rej lat kil­ku dzie­je chcia­no za­mknąć w sło­wa

Krót­kie i po­plą­ta­ne, w ciąg po­wie­ści, py­tań,

Wy­krzyk­ni­ków i wes­tchnień i no­wych po­wi­tań.

Gdy się Pan Woj­ski do­syć na­py­tał, na­ba­dał,

Na sa­mym koń­cu dzie­je tego dnia po­wia­dał.

"Do­brze mój Ta­de­uszu," (bo tak na­zy­wa­no

Mło­dzień­ca, któ­ry no­sił Ko­ściusz­kow­skie mia­no

Na pa­miąt­kę, że w cza­sie woj­ny się uro­dził,)

"Do­brze mój Ta­de­uszu, żeś się dziś na­go­dził

Do domu, wła­śnie kie­dy mamy pa­nien wie­le.

Stry­ja­szek my­śli wkrót­ce spra­wić ci we­se­le;

Jest s cze­go wy­brać; u nas to­wa­rzy­stwo licz­ne

Od dni kil­ku zbie­ra się na sądy gra­nicz­ne,

Dla skoń­cze­nia daw­ne­go s Pa­nem Hra­bią spo­ru,

I Pan Hra­bia ma ju­tro sam zje­chać do dwo­ru;

Pod­ko­mo­rzy już zje­chał z żoną i s cór­ka­mi.

Mło­dzież po­szła do lasu ba­wić się strzel­ba­mi,

A sta­rzy i ko­bie­ty żni­wo oglą­da­ją

Pod la­sem, i tam pew­nie na mło­dzież cze­ka­ją.

Pój­dzie­my je­śli ze­chcesz, i wkrót­ce spo­tka­my

Stry­jasz­ka, Pod­ko­mor­stwo i sza­now­ne damy."

Pan Woj­ski s Ta­de­uszem idą pod las dro­ga

I jesz­cze się do­wo­li na­ga­dać nie mogą.

Słoń­ce ostat­nich kre­sów nie­ba do­cho­dzi­ło,

Mniej sil­nie ale sze­rzej niż we dnie świe­ci­ło,

Całe za­czer­wie­nio­ne, jak zdro­we ob­li­cze

Go­spo­da­rza, gdy pra­ce skoń­czyw­szy rol­ni­cze

Na spo­czy­nek po­wra­ca: już krąg pro­mie­ni­sty

Spusz­cza się na wierzch boru, i już pro­myk mgli­sty,

Na­peł­nia­jąc wierz­choł­ki i ga­łę­zie drze­wa,

Cały las wią­że w jed­no i ja­ko­by zle­wa;

I bór czer­nił się na­kształt ogrom­ne­go gma­chu,

Słoń­ce nad nim czer­wo­ne jak po­żar na da­chu;

Wtem za­pa­dło do głę­bi; jesz­cze przez ko­na­ry

Bły­snę­ło, jako świe­ca przez okien­nic szpa­ry,

I zga­sło. I wnet sier­py gro­mad­nie dzwo­nią­ce

We zbo­żach, i gra­bli­ska su­wa­ne po łące,

Uci­chły i sta­nę­ły: tak Pan Sę­dzia każe;

U nie­go ze dniem koń­czą pra­cę go­spo­da­rze.

"Pan świa­ta wie jak dłu­go pra­co­wać po­trze­ba;

Słoń­ce Jego ro­bot­nik kie­dy zni­dzie z nie­ba,

Czas i zie­mia­ni­no­wi ustę­po­wać s pola."

Tak zwykł ma­wiać Pan Sę­dzia; a Sę­dzie­go wola

Była Eko­no­mo­wi po­czci­we­mu świę­tą,

Bo na­wet wozy, w któ­re już skła­dać za­czę­to

Kopę żyta, nie­peł­ne jadą do sto­do­ły;

Cie­szą się z nie­zwy­czaj­nej ich lek­ko­ści woły.

Wła­śnie z lasu wra­ca­ło to­wa­rzy­stwo całe,

We­so­ło lecz w po­rząd­ku; na­przód dzie­ci małe

Z do­zor­cą, po­tem Sę­dzia szedł s Pod­ko­mo­rzy­nie,

Obok pan Pod­ko­mo­rzy Oto­czon ro­dzi­ną;

Pan­ny tuż za star­sze­mi, a mło­dzież na boku;

Pan­ny szły przed mło­dzie­żą o ja­kie pół kro­ku;

(Tak każe przy­zwo­itość) nikt tam nie ro­spra­wiał

O po­rząd­ku, nikt mę­sczyzn i dam nie usta­wiał,

A każ­dy mi­mo­wol­nie po­rząd­ku pil­no­wał.

Bo Sę­dzia w domu daw­ne oby­cza­je cho­wał,

I nig­dy nie do­zwa­lał, by chy­bia­no wzglę­du

Dla wie­ku, uro­dze­nia, ro­zu­mu, urzę­du;

Tym ła­dem, ma­wiał, domy i na­ro­dy sły­ną,

Z jego upad­kiem domy i na­ro­dy giną.

Więc do po­rząd­ku wy­kli do­mo­wi i słu­dzy;

I przy­jezd­ny gość, krew­ny albo czło­wiek cu­dzy

Gdy Sę­dzie­go na­wie­dził, sko­ro po­był mało,

Przej­mo­wał zwy­czaj, któ­rym wszyst­ko od­dy­cha­ło.

Krót­kie były Sę­dzie­go s sy­now­cem wi­ta­nia,

Dał mu po­waż­nie rękę do po­ca­ło­wa­nia

I w skroń uca­ło­waw­szy, uprzej­mie po­zdro­wił;

A choć przez wzgląd na go­ści nie­wie­le z nim mó­wił,

Wi­dać było z łez, któ­re wy­lo­tem kon­tu­sza

Otarł pręd­ko, jak ko­chał Pana Ta­de­usza.

W ślad go­spo­da­rza wszyst­ko ze żni­wa i z boru

I z łąk i s pa­stwisk ra­zem wra­ca­ło do dwo­ru.

Tu owiec trzo­da be­cząc w uli­ce się tło­czy

I wzno­si chmu­rę pyłu; da­lej zwol­na kro­czy

Sta­do cie­lic ty­rol­skich z mo­sięż­ne­mi dzwon­ki.

Tam ko­nie rżą­ce lecą ze sko­szo­nej łąki;

Wszyst­ko bie­ży ku stud­ni, któ­rej ra­mie z drze­wa

Raz wraz skrzy­pi i na­pój w ko­ry­ta roz­le­wa.

Sę­dzia choć utru­dzo­ny, cho­ciaż w gro­nie go­ści,

Nie chy­bił go­spo­dar­skiej, waż­nej po­win­no­ści,

Udał się sam ku stud­ni; naj­le­piej z wie­czo­ra

Go­spo­darz wi­dzi w ja­kim sta­nie jest obo­ra,

Do­zo­ru tego nig­dy słu­gom nie po­ru­czy,

Bo Sę­dzia wić że oko pań­skie ko­nia tu­czy.

Woj­ski z Woź­nym Pro­ta­zym, ze świe­ca­mi w sie­ni

Sta­li i ro­spra­wia­li nie­co po­róż­nie­ni,

Bo w nie­byt­ność Woj­skie­go, Woź­ny po­kry­jo­mu

Ka­zał sto­ły z wie­cze­rzą po­wy­no­sić z domu,

I usta­wić co prę­dzej w po­środ­ku za­mczy­ska,

Któ­re­go wid­ne były pod la­sem zwa­li­ska.

Po cóż te prze­no­si­ny? Pan Woj­ski się krzy­wił

I prze­pra­szał Sę­dzie­go; Sę­dzia się za­dzi­wił,

Lecz sta­ło się; już póź­no i trud­no za­ra­dzić,

Wo­lał go­ści prze­pro­sić i w pust­ki pro­wa­dzić.

Po dro­dze Woź­ny cią­gle Sę­dzie­mu tłu­ma­czył,

Dla cze­go urzą­dze­nie pań­skie prze­ina­czył;

We dwo­rze żad­na izba nie ma ob­szer­no­ści

Do­sta­tecz­nej dla tylu, tak sza­now­nych go­ści;

W zam­ku sień wiel­ka jesz­cze do­brze za­cho­wa­na,

Skle­pie­nie całe – wpraw­dzie pę­kła jed­na ścia­na,

Okna bez szyb, lecz la­tem nic to nie za­wa­dzi;

Bli­skość piw­nic wy­god­na słu­żą­cej cze­la­dzi.

Tak mó­wiąc, na Sę­dzie­go mru­gał; wi­dać z miny,

Że miał i taił inne waż­niej­sze przy­czy­ny.

O dwa ty­sią­ce kro­ków za­mek stał za do­mem,

Oka­za­ły bu­do­wą, po­waż­ny ogro­mem,

Dzie­dzic­two sta­ro­żyt­nej ro­dzi­ny Ho­resz­ków;

Dzie­dzic zgi­nął był w cza­sie kra­jo­wych za­miesz­ków.

Do­bra całe, znisz­czo­ne se­kwe­stra­mi rzą­du,

Bez­ład­no­ścią opie­ki, wy­ro­ka­mi sądu,

W czą­st­ce spa­dły da­le­kim krew­nym po ką­dzie­li,

A resz­tę roz­dzie­lo­no mię­dzy wie­rzy­cie­li.

Za­ni­ku ża­den wziąść nie chciał, bo w szla­chec­kim

Trud­no było wy­ło­żyć koszt na utrzy­ma­nie; [sta­nie

Lecz Hra­bia, są­siad bli­ski, gdy wy­szedł z opie­ki,

Pa­nicz bo­ga­ty, krew­ny Ho­resz­ków da­le­ki,

Przy­je­chaw­szy z wo­ja­żu, upodo­bał mury

Tłu­ma­cząc, że go­tyc­kiej są ar­chi­tek­tu­ry;

Choć Sę­dzia z do­ku­men­tów prze­ko­ny­wał o tem,

Że ar­chi­tekt był maj­strem z Wil­na nie zaś Go­tem.

Dość że Hra­bia chciał zam­ku, wła­śnie i Sę­dzie­mu

Przy­szła na­gle taż chęt­ka, nic wia­do­mo cze­mu.

Za­czę­li pro­ces w ziem­stwie, po­tem w głów­nym są­dzie,

W se­na­cie, zno­wu w ziem­stwie i gu­ber­skim rzą­dzie;

Wresz­cie po wie­lu kosz­tach, i uka­zach licz­nych,

Spra­wa wró­ci­ła zno­wu do są­dów gra­nicz­nych.

Słusz­nie Woż­ny po­wia­dał, że w zam­ko­wej sie­ni

Zmie­ści się i pa­le­stra i go­ście pro­sze­ni.

Sień wiel­ka jak re­fek­tarz z wy­pu­kłem skle­pie­niem

Na fi­la­rach, pod­ło­ga wy­sła­na ka­mie­niem,

Ścia­ny bez żad­nych ozdób, ale mur chę­do­gi;

Ster­cza­ły w koło sar­nie i je­le­nie rogi

Z na­pi­sa­mi: gdzie, kie­dy te łupy zdo­by­te;

Tuż my­śliw­ców her­bow­ne klej­no­ty wy­ry­te,

I stoi wy­pi­sa­ny każ­dy po imie­niu;

Herb Ho­resz­ków Pół­ko­zic ja­śniał na skle­pie­niu.

Go­ście we­szli w po­rząd­ku i sta­nę­li ko­łem;

Pod­ko­mo­rzy naj­wyż­sze brał miej­sce za sto­łem;

Z wie­ku mu i z urzę­du ten za­szczyt na­le­ży,

Idąc kła­niał się da­mom, star­com i mło­dzie­ży.

Przy nim stał Kwe­starz, Sę­dzia tuż przy Ber­nar­dy­nie.

Ber­nar­dyn zmó­wił krót­ki pa­cierz po ła­ci­nie,

Mę­sczy­znom dano wód­kę; wten­czas wszy­scy sie­dli,

I cho­ło­dziec li­tew­ski mil­cząc żwa­wo je­dli.

Pan Ta­de­usz, choć mło­dzik, ale pra­wem go­ścia,

Wy­so­ko siadł przy da­mach obok Je­go­mo­ścia;

Mię­dzy nim i stry­jasz­kiem jed­no po­zo­sta­ło

Pu­ste miej­sce, jak gdy­by na ko­goś cze­ka­ło.

Stryj nie raz na to miej­sce i na drzwi po­glą­dał,

Jak­by czy­je­goś przyj­ścia był pew­ny i żą­dał.

I Ta­de­usz wzrok stry­ja ku drzwiom od­pro­wa­dzał,

I z nie­mna miej­scu pu­stem oczy swe osa­dzał.

Dziw­na rzecz! miej­sca w koło są sie­dze­niem dzie­wic,

Na któ­re mógł­by spoj­rzeć bez wsty­du kró­le­wic,

Wszyst­kie za­cnie zro­dzo­ne, każ­da mło­da, ład­na;

Ta­de­usz tam po­glą­da, gdzie nie sie­dzi żad­na.

To miej­sce jest za­gad­ką, młodź lubi za­gad­ki;

Ro­star­gnio­ny, do swo­jej na­dob­nej są­siad­ki

Le­d­wo słów kil­ka wy­rzekł do Pod­ko­mo­rzan­ki,

Nie zmie­nia jej ta­le­rzów, nie na­le­wa szklan­ki,

I pa­nien nie za­ba­wia przez roz­mo­wy grzecz­ne,

S któ­rych­by wy­cho­wa­nie po­zna­no sto­łecz­ne;

To jed­no pu­ste miej­sce nęci go i mami,

Już nie­pu­ste, bo on je na­peł­nił my­śla­mi.

Po­tem miej­scu bie­ga­ło do­my­słów ty­sią­ce,

Jako po desz­czu żab­ki po sa­mot­nej łące;

Śród nich jed­na kró­lu­je po­stać, jak w po­go­dę

Li­lia je­zior skroń bia­ła, wzno­szą­ca nad wodę.

Ta­de­usz przy­po­mi­nał: jak wszedł do kom­na­ty

Pu­stej jak to sie­dze­nie, i pa­trzył przez kwia­ty

Jak przez gło­wy są­sia­dek: pa­trzył w okna sadu,

Jak te­raz we drzwi sie­ni. Szu­kał zno­wu śla­du

Pa­miąt­ki zo­sta­wio­nej po prze­ślicz­nej nóż­ce,

Co głę­biej w my­śli tkwi­ła niż w pia­sku na dróż­ce,

I nie­śmiał oczu pod­nieść do góry: był pew­ny

Że uj­rzy na fi­la­rze jej ubior po­wiew­ny,

Włos po­krę­co­ny w bia­łe ob­wi­nię­ty strącz­ki

I na pier­siach od­kry­tych skrzy­żo­wa­ne rącz­ki.

Dano trze­cią po­tra­wę. Wtem pan Pod­ko­mo­rzy,

Wlaw­szy kro­pel­kę wina w szklan­kę pan­ny Róży,

A młod­szej przy­su­nąw­szy s ta­le­rzem ogór­ki,

Rzekł: "Mu­szę ja wam słu­żyć, moje pan­ny cór­ki,

Choć sta­ry i nie­zgrab­ny." Za­tem się rzu­ci­ło

Kil­ku mło­dych od sto­łu i pan­nom słu­ży­ło.

Sę­dzia z boku rzu­ciw­szy wzrok na Ta­de­usza,

I po­pra­wiw­szy nie­co wy­lo­tów kon­tu­sza,

Na­lał wę­grzy­na i rzekł: "Dziś no­wym zwy­cza­jem,

My na na­ukę mło­dzież do sto­li­cy da­jem,

I nie prze­czym, że nasi sy­no­wie i wnu­ki

Mają od sta­rych wię­cej książ­ko­wej na­uki;

Ale co­dzień po­strze­gam jak młódź cier­pi na­tem,

Że nic ma szkół uczą­cych żyć z ludź­mi i świa­tem;

Daw­niej na dwo­ry pań­skie je­chał szlach­cic mło­dy,

Ja sam lat dzie­sięć by­łem dwor­skim Wo­je­wo­dy

Ojca Pod­ko­mo­rze­go, Mo­ści­we­go Pana, (Mó­wiąc Pod­ko­mo­rze­mu ści­snął za ko­la­na);

On mnie radą do usług pu­blicz­nych spo­so­bił,

Z opie­ki nie wy­pu­ścił aż czło­wie­kiem zro­bił.

W mym domu wiecz­nie bę­dzie jego pa­mięć dro­ga,

Co dzień za du­szę jego pro­szę Pana Boga.

Jeż­lim tyle na jego nic ko­rzy­stał dwo­rze

Jak dru­dzy, i wró­ciw­szy w domu zie­mię orzę,

Gdy inni, wię­cej god­ni Wo­je­wo­dy wzglę­dów,

Do­szli po­tem naj­wyż­szych kra­jo­wych urzę­dów,

Przy­najm­niej tom sko­rzy­stał, że mi w moim domu

Nikt nig­dy nie za­rzu­ci bym uchy­bił komu,

W uczci­wo­ści, w grzecz­no­ści; a ja po­wiem śmia­ło,

Grzecz­ność nie jest na­uką ła­twą ani małą..

Nie­ła­twą, bo nie na­tem koń­czy się, jak nogą.

Zręcz­nie wierz­gnąć, z uśmie­chem wi­tać lada kogo;

Bo taka grzecz­ność mod­na, zda mi się ku­piec­ka

Ale nie sta­ro­pol­ska, ani też szla­chec­ka.

Grzecz­ność wszyst­kim na­le­ży, lecz każ­de­mu inna;

Bo nie jest bez grzecz­no­ści i mi­łość dzie­cin­na,

I wzgląd męża dla żony przy lu­dziach, i Pana

Dla sług swo­ich, a w każ­dej jest pew­na od­mia­na.

Trze­ba się dłu­go uczyć, aże­by nie zbłą­dzić

I każ­de­mu po­win­ną uczci­wość wy­rzą­dzić.

I sta­rzy się uczy­li; u Pa­nów roz­mo­wa,

Była to hi­sto­rya ży­ją­ca kra­jo­wa,

A mię­dzy szlach­tą dzie­je do­mo­we po­wia­tu;

Da­wa­no przez to po­znać szlach­ci­co­wi bra­tu,

Że wszy­scy o nim wie­dzą, lek­ce go nie ważą;

Więc szlach­cic oby­cza­je swe trzy­mał pod stra­żą.

Dziś czło­wie­ka nie py­taj: co zacz? kto go ro­dzi?

S kim on żył, co po­ra­biał? każ­dy gdzie chce wcho­dzi,

Byle nie szpieg rzą­do­wy, i byle nie w nę­dzy.

Jak ów We­spa­zy­anus, nic wą­chał pie­nię­dzy

I nie chciał wie­dzieć skąd są, z ja­kich rąk i kra­jów;

Tak nie chcą znać czło­wie­ka rodu, oby­cza­jów!

Dość że waż­ny i że się stę­pel na nim wi­dzi,

Więc sza­nu­ją przy­ja­ciół jak pie­nią­dze ży­dzi. "

To mó­wiąc, Sę­dzia go­ści obej­rzał po­rząd­kiem;

Bo choć za­wsze i płyn­nie mó­wił i z roz­sąd­kiem,

Wie­dział, że nie­cier­pli­wa mło­dzież te­raź­niej­sza,

Że ją nu­dzi rzecz dłu­ga choć naj­wy­mow­niej­sza.

Ale wszy­scy słu­cha­li w mil­cze­niu głę­bo­kiem;

Sę­dzia Pod­ko­mo­rze­go zdał się ra­dzić okiem,

Pod­ko­mo­rzy po­chwa­łą rze­czy nie prze­ry­wał,

Ale czę­stem ski­nie­niem gło­wy po­ta­ki­wał.

Sę­dzia mil­czał, on jesz­cze ski­nie­niem przy­zwa­lał;

Więc Sę­dzia jego pu­har i swój kie­lich na­lał,

I da­lej mó­wił: " Grzecz­ność nie jest rze­czą małą:

Kie­dy się czło­wiek uczy wa­żyć, jak przy­sta­ło,

Dru­gich wiek, uro­dze­nie, cno­ty, oby­cza­je,

Wten­czas i swo­ją waż­ność za­ra­zem po­zna­je:

Jak na sza­lach że­by­śmy nasz cię­żar po­zna­li,

Mu­sim ko­goś po­sa­dzić na prze­ciw­nej sza­li.

Zaś god­na jest Wasz­mo­ściów uwa­gi osob­nej

Grzecz­ność, któ­rą po­win­na młódź dla płci na­dob­nej;

Zwłasz­cza gdy za­cność domu, for­tu­ny szczo­dro­ty,

Ob­ja­śnia­ją, wro­dzo­ne wdzię­ki i przy­mio­ty.

Stąd dro­ga do af­fek­tów i stąd się ko­ja­rzy

Wspa­nia­ły do­mów so­jusz – tak my­śli­li sta­rzy.

A za­tem" – Tu Pan Sę­dzia na­głym zwro­tem gło­wy

Ski­nął na Ta­de­usza, rzu­cił wzrok su­ro­wy,

Znać było że przy­cho­dził już do wnio­sków mowy.

Wtem brząk­nął w ta­ba­kie­rę zło­tą Pod­ko­mo­rzy,

I rzekł: "Mój Sę­dzio, daw­niej było jesz­cze go­rzej!

Te­raz nie­wiem czy moda i nas sta­rych zmie­nia,

Czy mło­dzież lep­sza, ale wi­dzę mniej zgor­sze­nia.

Ach ja pa­mię­tam cza­sy, kie­dy do Oj­czy­zny

Pierw­szy raz za­wi­ta­ła moda fran­cusz­czy­zny!

Gdy rap­tem pa­ni­czy­ki mło­de s cu­dzych kra­jów

Wtar­gnę­li do nas hor­dą gor­szą od No­ga­jów,

Prze­śla­du­jąc w Oj­czyź­nie Boga, przod­ków wia­rę,

Pra­wa i oby­cza­je, na­wet suk­nie sta­re.

Ża­ło­śnie było wi­dzieć wy­żół­kłych mło­ko­sów,

Ga­da­ją­cych przez nosy, a czę­sto bez no­sów,

Opa­trzo­nych w bro­szur­ki i w róż­ne ga­ze­ty,

Gło­szą­cych nowe wia­ry, pra­wa, to­a­le­ty.

Mia­ła nad umy­sła­mi wiel­ką moc ta tłusz­cza;

Bo Pan Bóg, kie­dy karę na na­ród przy­pusz­cza,

Od­bie­ra na­przód ro­zum od oby­wa­te­li.

I tak, mę­dr­si fir­cy­kom oprzeć się nie śmie­li,

I zląkł ich się jak dżu­my ja­kiej cały na­ród,

Bo już sam we­wnątrz sie­bie czuł cho­ro­by za­ród;

Krzy­cza­no na mod­ni­siów, a bra­no z nich wzo­ry;

Zmie­nia­no wia­rę, mowę, pra­wa i ubio­ry.

Była to masz­ka­ra­da, za­pust­na swa­wo­la,

Po któ­rej miał przyjść wkrót­ce wiel­ki post – nie­wo­la!

"Pa­mię­tam, cho­ciaż by­łem wten­czas małe dzie­cie,

Kie­dy do ojca mego, w Oszmian­skim po­wie­cie,

Przy­je­chał Pan Pod­cza­syc na fran­cu­skim wóz­ku,

Pierw­szy czło­wiek, co w Li­twie cho­dził po fran­cu­sku.

Bie­ga­li wszy­scy za nim jak­by za ra­ro­giem,

Za­zdrosz­czo­no do­mo­wi, przed któ­re­go pro­giem

Sta­nę­ła Pod­cza­szy­ca dwu­kol­na dryn­dul­ka,

Któ­ra się po fran­cu­sku zwa­ła kar­jul­ka,

Za­miast lo­ka­jów w kiel­ni sie­dzia­ły dwa pie­ski,

A na ko­złach niem­czy­sko chu­de na­kształt de­ski;

Nogi miał dłu­gie, cien­kie, jak od chmie­lu tyki,

W poń­czo­chach, ze srebr­ne­mi klam­ra­mi trze­wi­ki,

Pe­ru­ka z har­baj­te­lem za­wią­za­nym w mie­chu.

Sta­rzy na on ekwi­paż par­ska­li ze śmie­chu,

A chło­pi że­gna­li się, mó­wiąc: że po świe­cie

Jeź­dzi we­nec­ki dia­beł w nie­miec­kiej ka­re­cie.

Sam Pod­cza­szyc jaki był, opi­sy­wać dłu­go,

Do­syć że się nam zda­wał mał­pą, lub pa­pu­gą.

W wiel­kiej pe­ru­ce, któ­rą do zło­te­go runa

On lu­bił po­rów­ny­wać, a my do koł­tu­na.

Je­śli kto i czuł wten­czas, że pol­skie ubra­nie

Pięk­niej­sze jest niż ob­cej mody mał­po­wa­nie,

Mil­czał; bo by krzy­cza­ła mło­dzież, że prze­szka­dza

Kul­tu­rze, że ta­mu­je pro­gres­sy, że zdra­dza!

Taka była prze­są­dów owo­cze­snych wła­dza!

Pod­cza­szyc za­po­wie­dział, że nas re­for­mo­wać,

Cy­wi­li­zo­wać bę­dzie i kon­sty­tu­ować;

Ogło­sił nam, że ja­cyś Fran­cu­zi wy­mow­ni

Zro­bi­li wy­na­la­zek: iż lu­dzie są rów­ni.

Choć o tem daw­no w Pań­skim pi­sa­no za­ko­nie,

I każ­dy ksiądz toż samo gada na am­bo­nie.

Na­uka daw­ną była, szło o jej peł­nie­nie!

Lecz wten­czas pa­no­wa­ło ta­kie ośle­pie­nie,

Że nie wie­rzo­no rze­czom naj­daw­niej­szym w świe­cie,

Je­śli ich nie czy­ta­no w fran­cu­skiej ga­ze­cie.

Pod­cza­szyc mimo rów­ność wziął ty­tuł Mar­ki­za;

Wia­do­mo że ty­tu­ły przy­cho­dzą s Pa­ry­ża,

A na­ten­czas tam w mo­dzie był ty­tuł Mar­ki­za.

Ja­koż kie­dy się moda od­mie­ni­ła z laty,

Ten­że sam Mar­kiz przy­brał ty­tuł De­mo­kra­ty;

Wresz­cie z od­mien­ną modą, pod Na­po­le­onem,

De­mo­kra­ta przy­je­chał s Pa­ry­ża Ba­ro­nem;

Gdy­by żył dłu­żej, może nową al­ter­na­tą,

Z Ba­ro­na prze­chrzcił­by się kie­dyś De­mo­kra­tą,

Bo Pa­ryż czę­stą mody od­mia­ną się chlu­bi,

A co Fran­cuz wy­my­śli to Po­lak po­lu­bi.

"Chwa­ła Bogu, że te­raz je­śli na­sza mło­dzież

Wy­jeż­dża za gra­ni­cę, to już nie po odzież,

Nie szu­kać pra­wo­daw­stwa w dru­kar­skich kra­mar­niach,

Lub wy­mo­wy uczyć się w pa­ry­skich ka­wiar­niach;

Bo te­raz Na­po­le­on, człek mą­dry a pręd­ki,

Nie daje cza­su szu­kać mody i ga­węd­ki.

Te­raz grzmi oręż, a nam sta­rym ser­ca ro­sną,

Że zno­wu o Po­la­kach tak na świe­cie gło­śno;

Jest sła­wa, a więc bę­dzie i Rzecz­po­spo­li­ta!

Za­wż­dy z waw­rzy­nów drze­wo wol­no­ści wy­kwi­ta.

Tyl­ko smut­no, że nam ach! tak się lata wle­ką,

W nie­czyn­no­ści! a oni tak za­wsze da­le­ko!

Tak dłu­go cze­kać! na­wet tak rzad­ka no­wi­na –

Oj­cze Ro­ba­ku (ci­szej rzekł do Ber­nar­dy­na)

Sły­sza­łem żeś z za Nie­mna ode­brał wia­do­mośćPRZY­PI­SY DO KSIĘ­GI PIERW­SZEJ.

WAR­JAN­TY.

Wcza­sie wie­cze­rzy pan Sę­dzia roz­pra­wia o daw­nych oby­cza­jach, o grzecz­no­ści mło­dzie­ży, na­resz­cie przy­cho­dzi do po­wie­ści o wo­je­wo­dzi­cu, za­stę­pu­jąc nią… w pierw­szych wy­da­niach po­wieść o panu Pod­cza­szym. W te­xcie zo­sta­wi­li­śmy pier­wot­ną, re­dak­cyę, tu po­da­jem cała… tę zmia­nę.

"Pa­mię­ta­cie Wać­pań­stwo jak tu z za­gra­ni­cy

Przy­le­ciał Wo­je­wo­dzie. W na­szej oko­li­cy

Pan naj­pierw­szy, po ojcu se­na­to­ra dzie­cie,

Przy­stoj­ny, pe­łen – nauk, by­wa­lec na świe­cie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: