Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Interesa familijne. Tom 3: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Interesa familijne. Tom 3: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 255 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Kasz­te­la­nie, mimo wzru­szeń dnia tego, w ni­czem prze­ciw usta­no­wio­ne­mu po­rząd­ko­wi nie zgrze­szył: cof­nął się o swo­jej go­dzi­nie do sy­pial­ni, ro­ze­brał, po­ło­żył i ka­zał roz­cie­rać; ale choć pra­co­wał nad uspo­ko­je­niem sie­bie, wrza­wa nie­zwy­kła, wy­si­łek w roz­mo­wie, ja­kieś wzru­sze­nie mi­mo­wol­nie do­zna­ne, któ­re bar­dzo się zbli­ża­ło do uta­jo­ne­go gnie­wu, osła­bi­ły go i wi­docz­nie znu­ży­ły nad mia­rę. Ku wie­czo­ro­wi już, cho­ciaż przy świe­cach nie bar­dzo kto mógł do­strzedz zmia­ny na twa­rzy jego, go­spo­darz znacz­nie pod­upadł. Świe­żość po­zor­na i nad­ro­bio­na rze­zwość z któ­rą wy­stą­pił rano, opu­ści­ły go ry­chło, stał się ocię­ża­ły, po­sta­rzał w oczach. Jak gdy­by tyl­ko sztucz­ne­mu ja­kie­muś pod­trzy­mu­ją­ce­mu środ­ko­wi wi­nien był tro­chę siły chwi­lo­wej, – sta­rzec wszedł­szy do sy­pial­ni już był zwię­dłym i zu­ży­tym grzy­bem. Twarz jego na­cią­gnio­na upa­da­ła w fał­dy, marsz­czy­ła się, oczy ga­sły, czę­ste zie­wa­nie zdra­dza­ło cier­pie­nie ner­wo­we, wy­raź­niej jesz­cze ob­ja­wia­ją­ce się dresz­czem.

Po­wiódł okiem po po­ko­ju i usiadł­szy na krze­śle, w któ­re cia­ło jego wpa­dło i osu­nę­ło się bez­sil­nie wy­cią­gnął rękę do sto­ją­ce­go tuż dzwon­ka. Na pierw­szy sła­by dźwięk jego, Ter­miń­ski, po ci­chu, ostroż­nie, jak wąż wsu­nął się do po­ko­ju na pal­cach; do­świad­cze­nie bo­wiem na­uczy­ło go, że trze­ba było cho­dzić jak naj­ostroż­niej, gdy sta­ry cier­piał co­kol­wiek, każ­dy sze­lest go nie­cier­pli­wił. Wszedł ka­mer­dy­ner nie otwie­ra­jąc zda się drzwi, nie­do­ty­ka­jąc pod­ło­gi, nie czy­niąc naj­mniej­sze­go ha­ła­su, rzekł­byś nie cie­le­sne ja­kieś zja­wi­sko. Twarz jego tyl­ko mar­twa zdra­dza­ła w tej chwi­li żywą, czu­ją­cą isto­tę; bacz­ne oko wy­czy­tać na niej mo­gło ziem­skie na­mięt­no­ści, pod­łość po­su­nio­ną do naj­ostat­niej­sze­go stop­nia po­ni­że­nia, chci­wość nie­cier­pli­wą i cie­ka­wość go­rą­cą.

Kasz­te­la­nie, z gło­wą spusz­czo­ną na pier­si, nie pa­trząc na nie­go, po­dał mu obie ręce. To zna­czy­ło że trze­ba go było ro­ze­brać. Trud­no so­bie wy­sta­wić jak wpraw­nie, jak cu­dow­nie pra­wie Ter­miń­ski zsu­nął z nie­go suk­nie, nie zdej­mu­jąc go z krze­sła, i uwol­nił od wszyst­kie­go co na so­bie miał we dnie. Nie po­trze­bo­wał on na­wet zmie­niać po­zy­cyi i raz tyl­ko unie­sio­ny nie­co na rę­kach słu­gi, zna­lazł się w szla­fro­ku. Ter­miń­ski mil­czał i pa­trzał; cie­szy­ło go to co wi­dział i zga­dy­wał – ko­cha­ni krew­ni zmę­czy­li, znu­dzi­li, roz­draż­ni­li sta­re­go…. tego pra­gnął. Wes­tchnął; było to pre­lu­dium roz­mo­wy.

– A! cóż to za dzień strasz­ny! – ode­zwał się wpa­tru­jąc w pana i ba­da­jąc czy mu mó­wić po­zwo­lą (głos jego nie­ra­ził ucha; zni­żo­ny był, jed­no­staj­ny i pły­nął jak mru­cze­nie nie­win­ne­go wia­tru) – co to za na­jazd! ja­kie utra­pie­nie! – O nas to mniej­sza, mniej­sza o wy­da­tek – do­dał – ale….

– Mniej­sza Wa­sa­nu! – ode­zwał się sta­ry – ba! nie dzi­wię się, ale wie­leż wy­du­dli­li?

– Oko­ło czter­dzie­stu bu­te­lek, je­śli się nie mylę.

– A co zje­dli! – mruk­nął Kasz­te­la­nic – ty­siąc rze­czy prze­dziw­nych, któ­re­bym ja był sam zjeść po­wi­nien…. Stras­burg­ski pasz­tet do­brze nad­szar­pa­ny… uwa­ża­łem.

– To praw­da, ale to nic w po­rów­na­niu jak Ja­śnie Pana znu­dzi­li…. Gdy­bym był mógł, to­bym ich po­prze­pę­dzał.

– O! do­brze­byś zro­bił – rzekł Kasz­te­la­nic – ale nie­chaj sie­dzę, niech je­dzą…. tyle tego….

Ter­miń­ski te wy­ra­zy pa­mięt­ne usły­szaw­szy i za­pi­saw­szy so­bie z ra­do­ścią, poc­chwy­cił i mó­wił da­lej.

– Boć to Ja­śnie Pa­nie, nie co in­ne­go jak ta obrzy­dła chci­wość ich pro­wa­dzi…..śni się im już suk­ces­sya ale nie­wie­dzą kto z brze­gu. Masz Pan wię­cej sił od nich.

Kasz­te­la­nic się uśmiech­nął.

– Sił! dia­bła tam…. ale ro­zu­mu to pew­na, bo ich go­spo­dar­nie uży­wam.

– Otóż to jest – do­dał Ter­miń­ski…… – toć to jed­no. Ja z Pan­ną Anie­lą cały dzień tyl­ko­śmy prze­my­śli­wa­li nad Ja­śnie Pa­nem, a gryź­li się, że oni nam tak Ja­śnie Pana na­mę­czą. Bo to nie­dar­mo taki zjazd, to ja­kiś spi­sek.

– O! o! jaki dy­plo­ma­ta! – ci­cho rzekł sta­ry. Ter­miń­ski się uśmiech­nął, i za­wią­zu­jąc gło­wę Kasz­te­la­ni­co­wi, cią­gnął da­lej:

– Nie rę­czę żeby to nie był spi­sek na ży­cie……

– O! o!

– A cóż! my­ślą so­bie, Pan przy­wykł do spo­koj­no­ści, jak tak po­czną utru­dzać, to za­mę­czą.

– E! e! na taki wy­mysł ma­chia­wel­ski ich nie sta­ło – od­parł Szam­be­lan – wą­cha­li tyl­ko czy tru­pem nie śmier­dzę; alem im po­ka­zał, że nie je­stem tak zgrzy­bia­łym jak my­ślą… niech mi da­dzą po­kój!

– Ja i Pan­na Anie­la…

– A! a! cze­muż to Anie­la nie wy­szła – za­py­tał sta­ry chmur­no – to ka­pry­sy nie­po­trzeb­ne…. Lu­bię żeby lu­dzie wi­dzie­li, że mi prze­cież jesz­cze i ład­na ko­biet­ka nie obo­jęt­na…. Anie­lą się prze­cież po­chwa­lić moż­na… ni­cze­go i zna­leźć się umie.

– Ale bo Ja­śnie Pan nie wy­obra­ża so­bie – rzekł Ter­miń­ski – jak to jest ko­bie­ta wsty­dli­wa, skrom­na i ła­two się trwo­żą­ca; scho­wa­ła się dziś aż za fi­ran­ki żeby jej nikt nie wi­dział.

– Hm! – uśmiech­nął się sta­ry – my­ślał­by kto Ter­miń­ski, że­ście so­bie sło­wo dali wza­jem­nie się wy­chwa­lać.

– Ja, Ja­śnie Pa­nie! ja! – za­wo­łał słu­ga – szcze­rze po­wie­dziaw­szy, gdy­by nie przy­wią­za­nie Ja­śnie Pana do niej, co mi ją sza­no­wać każe, nie bar­dzo­bym był za Pan­ną Anie­lą; wo­lał­bym dla Ja­śnie Pana co młod­sze­go, żyw­sze­go, bo to dla doj­rza­łe­go czło­wie­ka le­piej przy­pa­da! ale co praw­da, to praw da; Anie­la to rzad­ki klej­not, bo żeby się tak przy­wią­zać….

– Oj! oj! do kogo?

– A! Ja­śnie Pa­nie, to się już nie go­dzi.

– Ba! Ja­kiś ty dziś czu­ły Ter­miń­ski; co ci to jest?

Ter­miń­ski zmie­szał się, uciął i za­milkł.

– A no! ga­daj bo – rzekł po chwi­li sta­ry – mnie to nic nie szko­dzi że bre­dzisz – lu­bię i przy­wy­kłem wie­czo­rem słu­chać two­je­go gło­su, to mnie tro­chę usy­pia…. ga­daj! ga­daj!

– Ja­śnie Pan zno­wu w żart ob­ró­ci.

– No! to ci ko­ro­na z gło­wy spad­nie? – spy­tał sta­ry szy­der­sko…. – Cóż tedy two­ja Pan­na Anie­la?

– Nic, tyl­ko co praw­da to praw­da, że to naj­wier­niej do Pana przy­wią­za­na isto­ta.

– Ha! na­tu­ral­nie po to­bie! – za­śmiał się Kasz­te­la­nic – nie ża­łuj – że i so­bie.

Ter­miń­ski znów z tro­pu zbi­ty sta­nął.

– Pan cią­gle żar­tu­je.

– Ale bo któż wi­dział o so­bie za­po­mi­nać!

– To pew­na, że i z tych krew­nych, ża­den le­piej Pana od nas nie ko­cha – koń­czył za­wsze ci­chut­ko ka­mer­dy­ner.… – ale gdy­by mi było wol­no szcze­rze mó­wić, Pan­na Anie­la, je­śli nie bar­dziej, to przy­najm­niej in­a­czej ko­cha Pana, i za­pew­ne po ko­bie­ce­mu, więc gwał­tow­niej ode­mnie….

Kasz­te­la­nic stłu­mił uśmiech gorz­ki.

– W tem coś jest – rzekł do sie­bie – krew­ni na­pę­dzi­li im Pio­tra, już się po­wą­cha­li…. My­śli mi ją swa­tać! o! ja­kiż głu­pi! jaki głu­pi!

Gło­śno jed­nak nic nie rzekł sta­ry, tyl­ko stłu­mio­nym uśmie­chem po­wi­tał po­chwa­łę.

Ter­miń­ski, wi­dząc że mu się nie wie­dzie, urwał i po­czął słać łóż­ko, z nie­po­rów­na­ną sztu­ką prze­bi­ja­jąc pu­chów­ki i po­dusz­ki tak, by naj­mniej­sze­go nie zro­bić ha­ła­su, na chwi­lę nie za­po­mniał się i nie stą­pił gło­śniej, a w pół kwa­dran­sa po­sła­nie było go­to­we. Na­ten­czas ujął sta­re­go pod ręce i z lek­ka prze­sa­dził go na łóż­ko.

Sta­ry dłu­go zwy­kle usnąć nie mógł, było więc w po­rząd­ku dnio­wym, że gdy się po­ło­żył, Ter­miś­ki przy­wo­ły­wał Pan­ny Anie­li, któ­ra sia­da­ła przy no­gach jego, i sie­dzia­ła do­pó­ki sen nad­cho­dzą­cy nie zwo­łał zno­wu Ter­miń­skie­go, ma­ją­ce­go do­po­módz uśpie­niu na­cie­ra­niem i łech­ta­niem. Łóż­ko sta­re­go sy­ba­ry­ty było może naj­lep­szym do­wo­dem, że cały cel jego ży­cia na wy­piesz­cze­niu cia­ła po­le­gał…. Było to sta­re, nad­zwy­czaj ob­szer­ne łoże, ni­skie, wi­szą­ce na pa­sach, któ­re wy­tę­żyć lub opu­ścić było moż­na lek­kiem pal­ca po­ci­śnie­niem; ob­szer­ny pa­wi­lon okry­wał ją do koła. Nie­wiel­ki sto­li­czek pod niem ukry­ty mie­ścił wodę i cze­go tyl­ko mógł w nocy za­żą­dać. Lamp­ka za um­brel­ką pa­li­ła się w no­gach, a dzwon­ka pas z kół­kiem oszy­tem w suk­no, ukry­ty był w po­sła­niu tak, że trą­ce­niem nogi le­żą­cy mógł przy­wo­łać służ­bę. Uło­że­nie i kształ­ty po­du­szek były bu­do­wą ści­śle ob­ra­cho­wa­ną i bar­dzo mi­ster­ną; po­kry­cie wresz­cie z kil­ku od­dziel­nych skła­da­ją­ce sie kap i koł­der, tak urzą­dzo­no, żeby je le­żą­cy mógł ła­two za­sto­so­wać do stop­nia cie­pła, ja­kie­go po­trze­bo­wał. Wgłę­bi, w ścia­nie przy któ­rej sta­ło łoże, dłu­gie, na po­zór nie­po­trzeb­ne, mie­ści­ło się zwier­cia­dło.

Gdy sta­ry uto­nął w pu­chu, a z pod koł­der tyl­ko bla­do­żół­ta gło­wa jego, strasz­li­wa znu­że­niem, z ob­wi­słą war­gą, na wierzch się wy­do­by­ła, Ter­miń­ski otu­liw­szy go, wy­szedł, i pra­wie w tej­że chwi­li, drzwia­mi od swo­ich po­ko­jów, wsu­nę­ła się na pal­cach Pan­na Anie­la.

Rysy jej nie oka­zy­wa­ły ani znu­że­nia, ani wstrę­tu, ani żad­ne­go sil­niej­sze­go uczu­cia, tyl­ko ja­kiś smu­tek przy­bra­ny po nich się roz­le­wał; strój mia­ła na so­bie wie­czor­ny, wol­ny, ob­szer­ny, lek­ki, po­kry­wa­ją­cy zręcz­ną jej ki­bic; gło­wa była od­kry­ta i we wło­sy ubra­na. Śmia­ło i bez wa­ha­nia, wprost zbli­ży­ła się do łóż­ka star­ca, któ­re­go oczy za­bły­sły, i usia­dła na niem, mil­czą­ca.

– A! mu­sisz Pan być okrut­nie zmę­czo­ny – za­czę­ła po chwi­li do­bie­ra­jąc tak­że naj­ła­god­niej­sze­go gło­su – nie po­trze­ba Panu cze­go?

– Nic, nic Anie­lu­siu, tyl­ko tro­chę się ode­grzać pa­trząc na cie­bie, po­pie­ścić z tobą… to mnie uko­ły­sze i uśpi. – To mó­wiąc tak okrop­nie uśmiech­nął się, wy­cią­ga­jąc swą bia­łą rękę zim­ną i su­chą, ku Anie­li, że ta, gdy­by nie siła jaką mia­ła nad sobą, by­ła­by się cof­nę­ła z prze­stra­chu i obrzy­dze­nia.,. Uśmiech zmu­szo­ny na­gro­dził ruch jej mi­mo­wol­ny, któ­re­go sta­rzec nie po­strzegł… wy­su­nę­ła rękę i po­da­ła ją roz­pust­ni­ko­wi, któ­ry do ust ją przy­cią­gnąw­szy po­ca­ło­wał.

O! gdy­bym mógł od­ma­lo­wać ten obrzy­dli­wy ca­łus tru­pa, w któ­rym cho­ro­bli­wy za­wrzał pło­mień, – ca­łus sza­ta­na, w któ­rym nie było sza­łu mi­ło­ści, ani jej wdzię­ku, tyl­ko żą­dza pie­kiel­na, upo­je­nie szka­rad­ne, sa­mo­lub­ne, ohyd­ne… Od pierw­sze­go po­ca­łun­ku, tego nek­ta­ru bo­skie­go po­ety, od tych dwóch lut­ni zgod­ne­go dźwię­ku co się zie­wa w jed­ną ca­łość – do na­mięt­ne­go do­tknie­nia co ma zmar­łe zmy­sły roz­bu­dzić – ileż to przejść musi czło­wiek stop­ni, nim tak spad­nie, że w su­chej łu­pi­nie szu­ka ro­sko­szy ostat­ka, wy­sy­sa próż­no nek­tar co go upa­jał. Ten po­ca­łu­nek sam już był grze­chem.

Wzdry­gnę­ła się we­wnątrz ko­bie­ta, ale uśmiech­nę­ła po wierz­chu; wes­tchnie­nie ak­tor­ki wy­rwa­ło się z jej ust, któ­re obrzy­dli­wość krzy­wi­ła a uśmiech po­kry­wał.

– O, jak mi Pana było żal dzi­siaj! – za­wo­ła­ła niby z uczu­ciem – ta zgra­ja, ten szum, tyle cie­ka­wych oczu… i to uczu­cie ja­kiem na­pa­wać mu­sia­ła chci­wość dzie­dzi­ców – znu­żyć Pana i znie­cier­pli­wić mu­sia­ły okrop­nie.

– A! a! – kaszl­nął sta­ry – tro­chem się to ja zmę­czył, ale wie­cie ja­kie­go do­zna­łem naj­wię­cej uczu­cia – rzekł po­chy­la­jąc się ku niej, tak, że gło­wą do­ty­kał suk­ni.

– Ja­kie­goż pro­szę? o! to cie­ka­we.

– Uczu­cia za­spo­ko­jo­nej ze­msty… wszyst­kich ich z kwit­kiem od­pra­wię, choć wszy­scy pój­dą z na­dzie­ją. Uśmiech­ną­łem się im ślicz­nie…..ale zje­dzą dia­bła!

– Sta­ry zgrzyt­nął zę­ba­mi. – Głu­pi! głu­pi!

Oczy mu bły­sły czemś pie­kiel­nem.

Anie­la uśmie­cha­ła się tyl­ko; ta no­wi­na tak dla niej była po­żą­da­ną! Je­śli oni szli z kwit­kiem, któś prze­cie mu­siał z tego ko­rzy­stać, cze­muż by nie ona?

– Za­słu­ży­li bo na to na­tręt­ni lu­dzie – do­da­ła – to wy­raź­ny spi­sek!

– O! spi­sek i ślicz­nie im się udał… Pio­truś nie­win­ny ro­ba­czek – szy­dził Szam­be­lan – pod­jął się wi­dzę par­la­men­to­wać… Do­sko­na­le! Chce mnie na­wró­cić; już tak bar­dzo je­stem po­boż­ny do ślicz­nych oczek Anie­li! Głup­cy! głup­cy! – po­wta­rzał z ci­cha ze zło­ścią.

– I zkąd im ta śmia­łość wdzie­rać się w cu­dze spra­wy?

– A! za­chcia­łaś Pan­no Anie­lo – pie­nią­dze za­wsze cu­dów do­ka­zu­ją, gdy się ich bar­dzo ze­chce; każ­dy my­śli o na­wra­ca­niu, są­dząc, że może po­boż­ny po­kut­nik przez wdzięcz­ność za­pi­sze co apo­sto­ło­wi! pod­li! pod­li!

– Co za nik­czem­ność!

– Dość tego! – urwał sta­ry – dość – mów­my o czem we­sel­szem. Cze­muś to nie przy­szła do sto­łu?

Anie­la za­ru­mie­ni­ła się na­gle jak pięt­na­sto­let­nie dziew­cze, co jej jesz­cze do­syć ła­two przy­cho­dzi­ło w po­trze­bie; spoj­rza­ła bła­ga­ją­cę na star­ca i ci­szej szep­nę­ła:

– A! Pa­nie, moż­naż po mnie tego wy­ma­gać.. w tym tłu­mie! My­ślisz Pan, że ta bied­na sie­ro­ta… dla­te­go żeś ją ku­pił, już ci i wstyd sprze­da­ła, i nie­ma czu­cia, nie zna swe­go po­ło­że­nia! A! któż wiej ser­ca ludz­kie! w naj­zep­sut­szem jest może iskra z któ­rej cóś do­bre­go roz­pa­lić się może… My­ślisz Pan, że Anie­la jest ostat­nią z ostat­nich… my­lisz się… Przy­wią­za­łam się do cie­bie ser­decz­nie, na­mięt­nie, boś ty był pierw­szym coś mnie przy­gar­nął, alem ci nie po­świę­ci­ła resz­ty wsty­du…..

– Pierw­szym? – pod­chwy­cił iro­nicz­nie nie­po­ru­szo­ny, nie­li­to­ści­wy Kasz­te­la­nie.

Anie­la po­rwa­ła się: – Wąt­pisz Pan o tem?

– Sia­daj-no tyl­ko i od­daj rękę; niech bę­dzie że nie­wąt­pię, ale co się ty­cze na­mięt­no­ści, przy­wią­za­nia!!

– My­ślisz Pan, że bez niej wy­trwa­ła­bym w tem! po­ło­że­niu, spodle­niu, gdy wszę­dzie tyle a może wię­cej zna­la­zła­bym co tu­taj.

Sta­ry za­my­ślił się, zda­wał się na wpół wie­rzyć, na wpół ra­cho­wać. Anie­la są­dzi­ła, że go już do­tknę­ła – rap­tem par­sk­nął śmie­chem.

– Aniel­ko ko­cha­nie – rzekł – przy­suń się no bli­żej, a mów ci­szej… Kie­dy mnie tak na­mięt­nie ko­chasz, to do­brze, ry­wal­ki nie znaj­dziesz…. masz mnie ca­łe­go, wszyst­kie ko­ści i tro­chę skó­ry.

Ta okrop­na od­po­wiedz zmię­sza­ła na chwi­lę ko­bie­tę, ale z przy­tom­no­ścią nie­zwy­czaj­ną gra­ła da­lej rolę swo­ją; z wes­tchnie­niem pod­nio­sła oczy na star­ca i ode­zwa­ła po­wol­nie:

– Lu­dzie są nie­wdzięcz­ni! o! nie­wdzięcz­ni, nie­wie­rzą przy­wią­za­niu, nie­wie­rzą ser­cu: wszę­dzie szu­ka­ją in­te­re­su….

– Bo wszę­dzie jest in­te­res tyl­ko, otwar­cie lub skry­cie – od­po­wie­dział Kasz­te­la­nie – nie­wie­rza… przy­wią­za­niu, bo każ­de przy­wią­za­nie zdra­dza, nie­wie­rzą ser­cu, bo ser­ce to ka­wa­łek mię­sa przez któ­re się krew są­czy… nie­wie­rza, bo kłam­stwo jest wszę­dzie.

– Kłam­stwo prę­dzej czy po­źniej daje się po­znać – od­po­wie­dzia­ła ko­bie­ta – a nie wszyst­ko, o! nie wszyst­ko kła­mie. Pan na­le­żysz do tych lu­dzi, któ­rych świat okrut­nie do­świad­czyć mu­siał, gdy wszel­ką im ode­brał wia­rę – to okrop­ne!

Kasz­te­la­nie skrzy­wił się bo­le­śnie, roz­pacz­li­wie pra­wie; oko mu bły­sło za­pa­lo­ne, ale ry­chło po­skro­mił wzru­sze­nie i do­dał:

– To trud­no! trze­ba mnie przy­jąć ja­kim je­stem, bo in­nym nie będę.

– Ale co za męka dla tych, któ­rzy go praw­dzi­wie ko­cha­ją!

– Niech nie ko­cha­ją! – za­śmiał się sta­rzec.

– Jak­to? – spy­ta­ła Anie­la.

– Niech tyl­ko uda­ją ko­cha­nie, to da­le­ko ta­niej! ich kosz­to­wać bę­dzie; niech ro­bią co ja chcę, i nie krzy­wią mi się pod no­sem… a zresz­tą to mi wszyst­ko jed­no…..

Anie­la z prze­stra­chem pra­wie spoj­rza­ła na tego tru­pa, któ­ry przy niej le­żał, i za­mil­kła, ule­ga­jąc chło­do­wi wie­ją­ce­mu z ust jego. Nie­od­stą­pi­ła jed­na­ki od my­śli raz po­wzię­tej: znać było w jej za­ci­śnio­nych ustach, w rzu­cie oka by­strym i śmia­łym, że spo­dzie­wa­ła się prze­módz Kasz­te­lan­ka i prze­bo­jem wejść do za­mknię­te­go ser­ca, któ­re sta­rość bez­sil­na otwo­rzyć] jej mia­ła. Uchyl­my ten ob­raz szka­rad­ny, któ­ren niej bez wstrę­tu skre­ślić by­li­śmy zmu­sze­ni.II.

Znij­dziem te­raz w ja­śniej­szy wej­rzeć ką­tek, na uśmiech­nię­te, spo­koj­ne w Ho­rosz­kach ustro­nie, na dzie­dziń­czyk i ogró­dek Hie­ro­ni­mo­stwa, gdzie po­czci­wa pra­ca sło­dzi so­bie znój re­zy­gna­cyą i na­dzie­ją w Bogu. Tu kil­ka dni ró­żo­wych, pa­mięt­nych, spły­nę­ły Sta­sio­wi, zda­le­ka jak na ob­ra­zek cu­dow­ny spo­glą­da­ją­ce­mu na Zo­się. Staś, jak każ­dy praw­dzi­wie roz­ko­cha­ny, zo­stał by na nią pa­trzeć tyl­ko, nie śmie­jąc, nie my­śląc się na­wet przy­bli­żać.

Ta pierw­sza mi­łość jego ży­cia była jesz­cze praw­dzi­wą, aniel­ską, nie­win­ną, sie­lan­ko­wa, z któ­rej, nie­ste­ty! śmie­ją się póź­niej czę­sto ci co nad nią pła – kali. Bied­ne i ro­skosz­ne ży­cia chwi­le! ich prze­zna­cze­niem otwo­rzyć ser­ce czło­wie­ka, pod­nieść go, uszla­chet­nić, zbo­ha­te­ro­wać, rzu­cić w świat ide­ałow; tej, chwi­li owo­cem czę­sto bywa ży­wot cały, z niej się ro­dzą po­eci, ry­ce­rze, ar­ty­ści, z niej tak­że wy­lę­ga­ją się pod­li i nik­czem­ni. Jest to szał po­ran­ko­wy ze snu ni­co­ści bu­dzą­ce­go się czło­wie­ka, któ­ry ma­rzy ro­skosz­nie, by otrzeź­wio­ny po­źniej snom się swo­im urą­gał. Ale war­taż jawa póź­niej­sza tych ma­rzeń pier­wo­cin?

Staś był nie­zep­su­tem dziec­kiem; pierw­sze w nim ser­ca roz­bu­dze­nie było po­pę­dem szla­chet­nym, po­etycz­nym, uczy­ni­ło go na­tchnio­nym, pod­nio­sło w świat nie­zna­ny. Uni­kał jed­nak wy­la­nia się ze swem uczu­ciem na ze­wnątrz, bo in­stynkt szla­chet­ny nie­do­zwa­lał mu ob­ja­wić tego, cze­go trwa­nia i siły nie był pew­nym. Do­my­ślał się, że mi­łość wy­pró­bo­wać się po­win­na, nim bę­dzie mia­ła pra­wo ode­zwać się za sobą.

Ale tyle jest ro­sko­szy w ser­cu mło­dzia­na, za­ję­tem, ob­la­nem tem uczu­ciem, tak ono ze wszyst­kie­mi mę­czar­nia­mi wy­star­cza samo so­bie! tak w my­ślach i du­mach pły­ną chwi­le uro­czo, strze­li­sto!!…. Staś cho­dził na po­lo­wa­nia z Hie­ro­ni­mem, la­tał po po­lach niby się ucząc go­spo­dar­ki i her­bo­ry­zu­jąc, wie­czo­rem do­pie­ro naj­czę­ściej po­wra­cał do ubo­gie­go dom­ku, i to chwil kil­ka szyb­ko ula­tu­ją­cych spę­dzał z prze­lę­kłe, str­wo­żo­ną, a wzru­szo­ną Zo­sią. Krót­kie to były chwi­le, ale mgnie­nie jed­no oka na tak dłu­go na­sy­ca tg mi­łość, co z drob­ne­go ziarn­ka umie wy­snuć świa­ty! Dość mu było spoj­rze­nia, słów­ka, ru­chu, jed­ne­go nic, by­tem ni­czem wy­żyć, by so­bie z tych ni­ców, jak pta­szę, co gniazd­ko z pu­chów bu­du­je, zle­pić cały gmach wspo­mnień i szczę­ścia.

Pięk­na bo pięk­na jest nie­po­ka­la­na mło­dość, gdy z nią, z tym skar­bem Bo­żej ręki, wy­cho­dzi na świat czło­wiek, któ­re­go dzie­wic­twa nie ska­ził od­dech za­tru­ty, nie zbru­ka­ło do­tknię­cie sta­rych i za­mar­z­łych lu­dzi; – pięk­na i wiel­ka i sil­na jest mło­dość, a ża­den wiek jej po­tę­dze nie zrów­na. Ozła­ca, zol­brzy­mia wszyst­ko cze­go do­tknie, two­rzy z ni­cze­go, kru­szy rze­czy­wi­stość twar­dą, tra­tu­je no­ga­mi zwy­cię­żo­ną, pod­ście­ła ją i dep­cze…. a na jej gru­zach pię­trzy zło­te stro­py swo­je, i anio­ła­mi za­lud­nia.

Mój Boże! mój Boże! dla cze­go nie ma dwóch mło­do­ści przy­najm­niej, na po­cząt­ku i na ży­cia koń­cu. – Jak­by po cięż­kiej pró­bie środ­ka ży­wo­ta człek spie­szył do jego ostat­ka, jak­by się ochło­dził w tej ką­pie – li, jak­by orzeź­wił do nie­bios!…. A! ale jak­by mu sto­kroć cię­żej umie­rać było! Praw­da! praw­da! nie trze­ba nam dwóch mło­do­ści, na szczę­ście dość miej­sca w jed­nej, na za­lud­nie­nie wspo­mnie­nia­mi wy­star­cza" a gdy się za­krwa­wi, i tej jed­nej od­bo­leć trud­no!

Staś i Zo­sia byli, rzec moż­na, ide­ałem dzie­wi­czej'! pary; obo­je tak czy­ści, obo­je tak pięk­ni, tak od pierw­sze­go wej­rze­nia na­le­że­li do sie­bie, że choć Zo­sia ani wie­dzia­ła w pro­sto­cie du­cha że ko­cha, już jej myśl roz­sta­nia jak ca­łun czar­ny mi­ga­ła przed oczy­ma.

I po­cie­sza­ła się po­wta­rza­jąc so­bie:

– Zo­ba­czę go zno­wu! – Ale sama nie wie­rzy­ła swym sło­wom i łzy pły­nę­ły po jej twa­rzycz­ce.

Były w tych trzech dniach, jak w ży­ciu każ­de­go czło­wie­ka, dłu­gie go­dzi­ny, ale dni pio­ru­nem mi­nę­ły; za­drżał Staś, przy­po­mniaw­szy że oj­ciec ma wró­cić co chwi­la.

Zo­sia krzą­ta­ła się jak za­wsze przy pra­cy, w mil­cze­niu, z tym uśmie­chem pół smut­ku, pół we­se­la, któ­ry jest kwia­tem cno­ty nie­wie­ściej, któ­ry za­my­ka w so­bie re­zy­gna­cyę, na­dzie­ję, spo­kój i mi­łość. Cały jej dzień upły­wał na mo­dli­twie i pra­cy co za mo­dli­twę sta­ła. Wy­rę­cza­ła mat­kę, oszczę­dza­ła kło­po­tu ojcu; a od­po­czyn­kiem była jej prze­lot­na chwi­la, w któ­rej klę­ka­ła przed ukrzy­żo­wa­nym. Te­raz jed­nak pra­ca i mo­dli­twa nie po­tra­fi­ły za­jąć ją całą, sta­wa­ła czę­sto za­my­ślo­na i py­ta­ła się sie­bie z nie­ja­kim prze­stra­chem; – Co to się sta­ło, że ser­ce jej biło, że nie tak była spo­koj­ną, nie tak jak daw­niej we­so­łą? Nie śmia­ła za­py­tać mat­ki, a nie poj­mo­wa­ła co się z nią dzia­ło….
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: