Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Trzy lata w więzieniu pruskim: pamiętnik więzienny Dra Kazimierza Rakowskiego. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzy lata w więzieniu pruskim: pamiętnik więzienny Dra Kazimierza Rakowskiego. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 259 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od­bi­to czcion­ka­mi Dru­kar­ni Na­ro­do­wej w Kra­ko­wie.

w Paź­dzier­ni­ku 1901 roku wy­je­cha­łem do Wro­cła­wia, aby tam omó­wić spra­wy wy­bor­cze Gór­ne­go Slą­ska. Z owej wy­ciecz­ki do Wro­cła­wia, za­mie­rzo­nej na je­den dzień, po­wró­ci­łem 4 grud­nia 1904 roku, czy­li po upły­wie 3-ch lat i pra­wie 2-ch mie­się­cy.

Com przez ten czas prze­był i com wi­dział, ogła­szam, bo war­to. Pa­mięt­nik mój za ory­gi­nal­ność któ­re­go rę­czę… może jest cie­ka­wym "do­ku­men­tem ludz­kim". To je­den wzgląd, któ­ry po­bu­dza mnie do pu­bli­ka­cyi. A dru­gi wzgląd jest ten, że mogę pu­blicz­nie wy­ka­zać bar­ba­rzyń­stwa, wo­ła­ją­ce o po­mstę do nie­ba.

Od czerw­ca 1902 po­cząw­szy, za­czą­łem wi­dy­wać rze­czy strasz­ne, o ja­kich cy­wi­li­zo­wa­ny czło­wiek nie ma po­ję­cia – i je­śli nie­raz moie znu­żę su­chem i rze­czo­wo ści­słem opo­wia­da­niem, po­dob­nem do aktu oskar­że­nia, io nie­chaj­że czy­tel­nik nie za­po­mi­na, ze ma w rze­czy sa­mej przed sobą akt oskar­że­nia.

Opi­sy, któ­re tu pu­bli­ku­ją, zmu­szą pro­ku­ra­to­ryę pru­ską do roz­po­czę­cia śledz­twa, – wy­wo­ła­ją mon­stru­al­ny pro­ces, – od­bi­ją się nie­tyl­ko gło­śnem echem w pra­sie eu­ro­pej­skiej, ale bez­wąt­pie­nia do­star­czą te­ma­tu dla de­bat par­la­men­tar­nych. A pi­sząc w po­dob­nych wa­run­kach, nig­dy nie moż­na być dość rze­czo­wym, dość ści­słym, doić zwię­złym i skru­pu­lat­nym. Mu­szę więc po­da­wać fak­ta w ta­kiej for­mie, aby ich żad­na ofi­cy­al­na dy­alek­ty­ka pru­ska za­tu­szo­wać nie mo­gła.

Opis mój po­da­ję w for­mie pa­mięt­ni­ka t j… w for­mie ta­kiej, w ja­kiej wra­że­nia moje istot­nie w cią­gu lat 3 ch spi­sy­wa­łem. Pa­mięt­nik ten, po kil­ka i po kil­ka­na­ście kar­tek, jak się dało, prze­sy­ła­łem bez wie­dzy władz wię­zien­nych do Kra­ko­wa.

Przez za­trzy­ma­nie for­my pam­jęt­ni­ka, pu­bli­ka­cya ta co­praw­da tra­ci o tyle, że ma­te­ry­ał nie zo­sta­je eko­no­micz­nie i pla­no­wo wy­zy­ska­ny, – lecz za­cho­wu­je za to ko­lo­ryt ory­gi­nal­no­ści, któ­ry w tego ro­dza­ju pu­bli­ka­cy­ach nie ostat­nią jest za­le­tą.

Wresz­cie jed­na uwa­ga. Przy aresz­to­wa­niu oświad­czy­łem rad­cy po­li­cyj­ne­mu we Wro­cła­wiu dnia 15-go paź­dzier­ni­ka 1901 roku, przy świad­kach, że wszyst­ko co będę wi­dział i o czem się do­wiem aż do chwi­li mego wy­pusz­cze­nia na wol­ność, opu­bli­ku­ję; ta za­po­wiedź moja po­ja­wi­ła się na­wet w ga­ze­tach w paź­dzier­ni­ku 1901 roku. By­łem więc wo­bec Pru­sa­ków o tyle lo­jal­nym prze­ciw­ni­kiem, żem ich uprze­dził, cze­go się mają spo­dzie­wać. Nie po­kry­wam mil­cze­niem nic, choć mi przy­kro po­my­śleć, że pu­bli­ka­cya moja nie­wąt­pli­wie wtrą­ci do wię­zie­nia sze­reg pru­skich urzęd­ni­ków, któ­rzy prze­cież mają też ro­dzi­ny.

Lecz te same wzglę­dy ludz­ko­ści, ja­kie­by mnie spo­wo­do­wać mo­gły do po­kry­cia cze­goś mil­cze­niem, tem sil­niej na­ka­zu­ją od­sło­nić wszyst­ko bez­względ­nie, aby po­ło­żyć kres sys­te­ma­tycz­ne­mu znę­ca­niu się nad więź­nia­mi.

Dnia 21 wrze­śnia (1901 r.) prze­kra­dłem się przez gra­ni­cę pru­ską, aby zro­bić ob­jazd wsi po­wia­tu psz­czyń­skie­go i omó­wić spra­wę przy­szłych wy­bo­rów.Rano przy­je­cha­łem do Psz­czy­ny („Pless”). Sta­ro­żyt­ne to a mi­lut­kie mia­stecz­ko. Mam parę ad­re­sów lu­dzi, któ­rych chcę od­wie­dzić.

Ory­gi­nal­ny strój wie­śnia­czek na sa­mym wstę­pie przy­cią­ga moją uwa­gę. Ko­bie­ty w bia­łych cze­pecz­kach, ze zwią­za­ne­mi pod szy­ją wstę­ga­mi, spa­da­ją­ce­mi na pier­si, w ka­fta­nach czar­nych, pusz­czo­nych z tylu luź­no, w bu­fia­stych spód­ni­cach, sza­le­nie krót­kich, z pod któ­rych wi­dać z pól tu­zi­na spód­nic. Spód­ni­ce ich są tak bu­fia­ste, że ni­czem kry­no­li­ny. Męż­czyź­ni no­szą krót­kie su­kien­ne ża­kie­ty, ciem­ne­go ko­lo­ru, z tylu roz­cię­te, ozdo­bio­ne sza­me­ro­wa­nia­mi, z przo­du za­pię­te na je­den rząd gu­zi­ków. Na­zy­wa się to ka­bat. Pod ka­ba­tem jest we­sta, czy­li ka­mi­ze­la. Spodnie w dłu­gich bu­tach. Miny tę­gie, twa­rze oko­lo­ne prze­waż­nie peł­nym za­ro­stem.

Idę do jed­ne­go z pa­nów, od któ­re­go chcę do­stać in­for­ma­cyi. Szko­da, że nie mogę nig­dy po­przed­nio za­wia­do­mić o moim przy­jeź­dzie, bo na po­czcie pru­skiej li­sty otwie­ra­ją. Spa­dam jak z chmur, nie ma­jąc gwa­ran­cyi, czy kogo za­sta­nę. Nie wiem, gdzie miesz­ka, ale wła­śnie prze­cho­dzę koło księ­gar­ni Loc­kay'a, kto­rą Ja­wor­ski w swej „książ­ce ad­re­so­wej han­dlu i prze­my­słu pol­skie­go” wy­mie­nia jako pol­ską. Ku­pię parę wi­do­ków I do­wiem się o ad­res. Na­stę­pu­je taka roz­mo­wa:

– Pro­szę o kart­kę z wi­do­ka­mi.

– „Ver­ste­he nicht po­lnisch”.

– Ja nie ro­zu­miem po nie­miec­ku.

– „Wer­de me­inen Kol­le­gen ru­fen, der ver­steht”.

– Do­brze,

Przy­cho­dzi ów ko­le­ga, dru­gi sub­jekt i daje mi kart­ki z wi­do­ka­mi. Na­pi­sów pol­skich na nich nie­ma. Wszyst­ko nie­miec­kie. Trze­ba bę­dzie po­my­śleć o pol­skich kar­tach z wi­do­ka­mi Śląz­ka. Mój kup­czyk co­kol­wiek beł­ko­ce po pol­sku, lu­do­wem na­rze­czem. Przy mnie prze­su­nę­ło się kil­ka osób ku­pu­ją­cych, wszy­scy mó­wi­li gwa­rą gór­no­śląz­ką. Ale to kłam­stwo, żeby nie moż­na było ro­zu­mieć. Owszem, ję­zyk ten od li­te­rac­kie­go pol­skie­go róż­ni się tyle, co nasz wiej­ski w Kró­le­stwie. Fi­lo­log by się nim za­chwy­cać po­wi­nien, tyle w nim "ska­mie­nia­ło­ści" z za­mierz­chłych wie­ków. Sły­sząc tę mowę, gu­bię się my­ślą gdzieś w pia­stow­skich cza­sach.

Usłuż­ny kup­czyk pro­wa­dzi mnie do miesz­ka­nia oso­by, któ­rej po­szu­ki­wa­łem. Za­sta­ję w domu. Czło­wiek in­te­li­gent­ny, trzy­ma ga­ze­ty pol­skie. Wi­dzę na sto­le mój ty­go­dnik i od­ra­zu czu­ję się jak u sie­bie w domu. Wszak on mnie zna do­brze, co ty­dzień roz­ma­wia­my ze sobą… Więc ser­decz­nie się ści­ska­my, jak sta­rzy zna­jo­mi.

Po krót­kim wstę­pie, przy­stę­pu­ję do rze­czy. Roz­wi­jam cały mój plan. Pro­szę o zda­nie. Na­po­ty­kam za­chę­tę i na­dzie­ję, że wszyst­ko w okrę­gu ryb­nic­ko-psz­czyń­skim pój­dzie do­brze. Mia­sta wpraw­dzie pra­wie czy­sto nie­miec­kie, ale lud po wsiach bar­dziej pol­ski i mniej mie­sza­ny, niż w Księ­stwie po­znań­skiem. Ale wszę­dzie brak ini­cy­aty­wy.

Pro­szę więc o ad­re­sy, prze­cho­dzę z nim wszyst­kie miej­sco­wo­ści po­wia­tu, jed­na po dru­giej, py­ta­jąc o lu­dzi, któ­rym­by po­wie­rzyć moż­na pra­cę przed­wy­bor­czą. W każ­dej miej­sco­wo­ści chcę mieć 2–4 lu­dzi. Wy­ci­sną­łem z mego go­spo­da­rza in­for­ma­cyj, ile się dało i wo­gó­le je­stem za­do­wo­lo­ny. Po­dał dość dużo ad­re­sów. Po­ro­bi­łem so­bie no­tat­ki o wsiach i wiem… gdzie trze­ba mieć na oku ja­kie­go księ­dza ger­ma­ni­za­to­ra. To na­der waż­ne. Gdy przy­ja­dę do ta­kiej wsi, już będę coś wie­dział, a go­spo­da­rzom, z któ­ry­mi będę mó­wił, nie będę świe­cił nie­zna­jo­mo­ścią ich sto­sun­ków.

Po tej wi­zy­cie na­stę­pu­je dru­ga, u dok­to­ra Ha­ge­ra, le­ka­rza. I tu rów­nież znaj­du­ję to samo przy­ję­cie. Na sto­le w sa­lo­ni­ku zno­wu na­sze pi­smo, a mnie wi­ta­ją jak sta­re­go zna­jo­me­go, usły­szaw­szy na­zwi­sko. Sam dok­tór, jego mał­żon­ka i dzie­ci – wszyst­ko to wita z ser­decz­no­ścią. Za­trzy­mu­ją mnie na obiad. Mój go­spo­darz daje mi wy­bor­ne in­for­ma­cye. „Po­trze­ba tyl­ko or­ga­ni­za­cyi – mówi – a pój­dzie wszyst­ko do­brze”.

Ser­ce mi bije, jak nie­gdyś przy eg­za­mi­nie na ma­tu­rę, a pier­si mi roz­sa­dza myśl, że ja mam wła­śnie być jed­nym z tych, któ­rzy w po­sta­ci umy­ślo­nej or­ga­ni­za­cyi wy­bor­czej chcą zna­leźć ów punkt ar­chi­me­de­so­wy, do któ­re­go dość przy­ło­żyć ini­cy­aty­wę jed­ne­go czło­wie­ka, aby po­ru­szyć całą pro­win­cyę.

Mój to­wa­rzysz się roz­pa­la. Tak mało tu mają spo­sob­no­ści ob­co­wa­nia z in­te­li­gent­ny­mi Po­la­ka­mi! Mia­stecz­ko zu­peł­nie zniem­czo­ne. Jego zu­peł­nie boj­ko­tu­ją. Klien­te­lę ma tyl­ko z oko­li­cy. Lud pol­ski cią­gnie do Po­la­ka le­ka­rza. Mógł­by tu też osie­dlić się i ku­piec Po­lak i kil­ku rze­mieśl­ni­ków. Mie­li­by do­bre utrzy­ma­nie.

Wy­ni­kiem kon­fe­ren­cyi jest kil­ka­na­ście no­wych ad­re­sów i utwier­dze­nie mnie w prze­ko­na­niu, że zwy­cię­stwo w tym okrę­gu mo­gło­by być pew­ne, tyl­ko trze­ba or­ga­ni­za­cyi – nic wię­cej.

Chcę zwie­dzić kil­ka wsi. Po obie­dzie naj­mu­je­my z trud­no­ścią fur­man­kę i da­lej­że jaz­da do Ćwi­klic, do Miedź­ny, do Grza­wy. W Miedź­nej mam wy­bor­ne­go zna­jo­me­go (z li­stow­nej wy­mia­ny zdań) go­spo­da­rza Jana Ku­cza. Ma to być se­nior gmi­ny, czło­wiek za­moż­ny i wpły­wo­wy. Ja­dąc do nie­go, prze­jeż­dża­my całą wieś. Praw­dzi­wa to sta­ro­pol­ska wieś, bez ob­cych do­mie­szek. Dłu­gim sznu­rem, wy­cią­gnię­tym na prze­strze­ni kil­ku ki­lo­me­trów, cią­gną się do­mo­stwa. Wy­glą­da­ją po­rząd­nie, schlud­nie, za­moż­nie.

Po dro­dze spo­ty­ka­my gro­mad­ki dzie­ci i ko­bie­ty. – Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny. – Na wie­ki wie­ków. Py­ta­my jed­nej: – A nie wie­dzom tes oni, kaj ta mie­ska Jan Kuc? Ko­bie­ci­na się śmie­je i wska­zu­je na sto­ją­ce obok sie­bie dziew­czę i mówi:

– A dyć to od Kuca naj­młod­sa.

– Tak? A to chodź­że sam, dzie­wu­sko, i po­każ nam dro­gę.

Dzie­wusz­ka z dłu­gi­mi splo­ta­mi pło­wych wło­sów i wstą­żecz­ka­mi we wło­sach idzie z nami. Ko­nie zo­sta­wia­my na dro­dze. Bu­fia­sta jej suk­nia sta­no­wić musi nie­la­da przed­miot jej dumy. Wciąż się uśmie­cha. Pew­nie oj­ciec będą kon­ten­ci z go­ści, bo go­ście ucze­ni.

Po dro­dze ko­ściół. Wstę­pu­je­my – otwar­ty – pu­sty. Nie wi­dzia­łem nig­dy nic rów­nie trą­cą­ce­go „mysz­ką” sta­ro­żyt­no­ści. Wie­ki prze­su­nę­ły się bez śla­du po ol­brzy­mich bel­kach, na któ­rych się wspie­ra skrom­na bu­do­wa ko­ściół­ka. Jest to sta­ry pol­ski go­tyk, oszpe­co­ny tyl­ko do­sta­wio­ne­mi w póź­niej­szych cza­sach ko­pu­la­mi. Szko­da, że nie mo­głem do­stać nig­dzie fo­to­gra­fii.

Po po­łu­dniu – nie­szpo­ry się już skoń­czy­ły – ten ci­chy a nie­sły­cha­nie pol­ski ko­śció­łek prze­ma­wia do mnie tak sil­nie, że gdy­by nie zim­ny, chłod­ny scep­tyk, trzy­ma­ją­cy ner­wy we mnie na wo­dzy, chy­ba­bym za­czął ca­ło­wać tę zie­mię i plac­kiem padł­bym w tym ko­ściół­ku. Nig­dzie ani sło­wa po nie­miec­ku. We wsi nikt po nie­miec­ku nie ro­zu­mie. Na ścia­nach ko­ścio­ła ta­kie mi zna­ne, swoj­skie, tak miłe w swej nie­zdar­nej pro­sto­cie ob­ra­zy Męki Pań­skiej, jak­by żyw­cem prze­nie­sio­ne z ko­ścio­łów wiej­skich w Kró­le­stwie. Na­pi­sy – pol­skie, w za­kry­styi za szkłem mo­dli­twy – pol­skie. A wszyst­ko ogrom­nie sta­ro­żyt­ne. Wi­dać to po zżół­kłych pa­pie­rach. Tu się koń­czy po­tę­ga rzą­du pru­skie­go!

Śląz­ka Gór­ne­go nie trze­ba wca­le pol­sz­czyć, bo on jest pol­skim!

I do­wia­du­ję się, że gdy ksiądz tu­tej­szy za­pro­wa­dzić chciał nie­miec­kie śpie­wy dzie­ci szkol­nych, zro­bio­no z tych śpie­wów nie­mal ko­cią mu­zy­kę, tak że lu­dzie ucie­ka­li z ko­ścio­ła.

Py­tam, czy był tu kto, ot tak z wiel­kie­go świa­ta, jaki po­dróż­ny dla zwie­dze­nia, jaki li­te­rat, jaki re­dak­tor? Nie – nie był tu nig­dy nikt, a w Psz­czy­nie był ktoś przed kil­ku­na­sty laty, ale obej­rzał sta­ro­żyt­no­ści, a o wieś pol­ską się nie trosz­czył.

Kro­czę jak w za­cza­ro­wa­nym świe­cie. Czu­ję, że od­kry­wa­ją się przedem­ną ja­kieś roz­le­głe ho­ry­zon­ty, ja­kiś świat, pe­łen im­po­nu­ją­cej po­wa­gi, pro­sto­ty, pew­no­ści sie­bie i na­dziei.

Po chwi­li je­stem u Ku­czów. Ich dom – to pięk­nie pod­mu­ro­wa­ny i skle­pio­ny ma­syw­ny bu­dy­nek, z we­ren­dą, z ogród­kiem. Za­sta­je­my w domu same ko­bie­ty. Oj­ciec za­raz przyj­dzie. Tym­cza­sem sia­da­my. Izby ja­sne, prze­stron­ne, duże. Me­bel­ki skrom­ne, ale do­stat­nie. Są książ­ki, wi­dzę ilu­stra­cye z na­sze­go po­znań­skie­go ty­go­dni­ka po­opra­wia­ne w ram­ki, za szkłem; uśmie­cham się do do­brych zna­jo­mych: je­stem u sie­bie w domu.

Go­spo­dy­ni opo­wia­da nam o tem i o owem. O kro­wach, ko­niach, o cór­kach za­męż­nych i tych, co są na wy­da­niu. Mia­ła trzy­na­ścio­ro dzie­ci, ośmio­ro żyje. Wszyst­kie oprócz naj­młod­szej są na swo­jem. Tym­cza­sem go­spo­darz się zja­wia. Tęgi, bar­czy­sty męż­czy­zna, bez za­ro­stu i wą­sów. Siwe wło­sy, twarz zo­ra­na zmarszcz­ka­mi, my­ślą­ca, orli nos, oko mą­dre, ba­daw­cze.

Do­my­ślił się od­ra­zu, kto je­stem. Go­spo­dy­ni, wi­dząc, że o po­li­ty­ce mowa, wy­su­nę­ła się do in­nej izby po ci­chu i po­my­śla­ła o pod­wie­czor­ku.

– I cóż z wy­bo­ra­mi? – py­tam.

– A no cóż? – My cen­trum nie chce­my.

– Ale je­śli mamy coś zro­bić, to trze­ba za­wcza­su po­my­śleć o or­ga­ni­za­cyi. Pi­sa­łem do was, oj­cze, o ad­re­sy; z tej wsi ma­cie jesz­cze kogo do po­le­ce­nia?

Sta­ry się uśmiech­nął i z miną wiej­skie­go dyk­ta­to­ra na mo­ich ak­tach wska­zu­ją­cy pa­lec po­ło­żył. „Pisz­cie, pa­nie dok­to­rze, nie na­zwi­ska, ale wieś: Miedź­na! Ilu nas tu jest, wszy­scy pój­dzie­my, sko­ro da­cie znak. Mó­wi­łem już z ludź­mi z na­szej wsi”. – To lu­bię! – Otoż i cały in­te­res skoń­czo­ny. Py­tam o Górę, o Ćwi­kli­cę, o inne wsie. Sta­ry, o ile może, po­da­je ad­re­sy. W pięć mi­nut rzecz za­ła­twio­na.

Po­da­je­my so­bie na znak zgo­dy ręce: umo­wa za­war­ta. Gdy w in­nych miej­sco­wo­ściach rzecz bę­dzie przy­go­to­wa­na, da się znak, aby zwo­łać lud na wie­ce, wy­bie­rze się ko­mi­te­ty pol­skie, a po­tem niech cen­trow­cy łbem tłu­ką o ścia­nę. Je­śli ta­kich łu­dzi bę­dzie dużo w ko­mi­te­tach na ca­łym Śląz­ku, to bę­dzie­my mieć kil­ku no­wych po­słów pol­skich w par­la­men­cie.

Go­spo­dy­ni czę­stu­je nas kawą i chle­bem z ma­słem. Wresz­cie od­jazd.

– "Ostań­cie z Bo­giem!"
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: