Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Do światła! :powieść z piętnastego wieku - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Do światła! :powieść z piętnastego wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 279 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­WIEŚĆ Z XVw na­pi­sał

Win­cen­ty Ra­pac­ki

Kra­ków.

Na­kła­dem księ­gar­ni J.K. Żu­pań­skie­go i K.J. Heu­man­na

Po­znań

J.k. Źu­pań­ski.

1887.

czcion­ka­mi dru­kar­ni związ­ko­wej w Kra­ko­wie pod za­rzą­dem A. Szy­jew­skie­go.

I.

Para po­tę­pio­nych.

W roku 1400, w parę mie­się­cy po otwo­rze­niu aka­de­mii kra­kow­skiej, Col­le­gium ar­ti­sta­rum, o go­dzi­nie dzie­wią­tej z rana, w dzia­le fi­lo­zo­ficz­nym zwa­nym Ma­ro­nis, na lek­cyi pro­fe­so­ra ry­mo­twor­stwa, dra Mar­ci­na Al­la­niu­sa, któ­ry wła­śnie wy­kła­dał Al­la­num de planc­tu na­tu­rae, stał się wiel­ki skan­dal, czy­li, jak zwa­no wów­czas of­fen­di­cu­lum.

Przy­ję­ty nie­daw­no uczeń, po­le­co­ny przez se­nio­ra Bła­że­ja z Szad­ka, ba­ka­ła­rza przy ko­ście­le Pan­ny Ma­ryi, za­pi­sa­ny z zie­mi do­brzyń­skiej, Sta­ni­sław Na­wój, syn Szy­mo­na pa­śni­ka, oka­zał się być dziew­czy­ną.

Gdy­by był wy­padł grom, a z gro­mów naj­strasz­niej­szy, nie był­by do­ko­nał tego wstrzą­śnie­nia, cu wła­śnie ten wy­pa­dek.

To też obu­rze­niu, prze­stra­cho­wi, zgor­sze­niu i prze­kleń­stwu nie było gra­nic. Po­boż­ny Kra­ków za­trząsł się w swo­ich po­sa­dach. Ni­czem po­wie­trze mo­ro­we, któ­re gra­so­wa­ło nie­daw­no jesz­cze, ni­czem za­po­wiedź przy­szłej woj­ny z krzy­żac­twem. Na­ka­za­no po­sty i po­ku­ty, na am­bo­nach za­grzmiał su­ro­wy głos ka­zno­dzie­jów prze­ciw wy­uz­da­niu i ze­psu­ciu oby­czai.

Wła­śnie tyl­ko co był się skoń­czył wy­kład astro­lo­gii wie­leb­ne­go Da­bro­viu­sa, któ­ry z po­wo­du szczu­pło­ści miej­sca w no­wym, nie­skoń­czo­nym do­brze bu­dyn­ku, w dzia­le fi­lo­zo­ficz­nym zmu­szo­nym był mieć swo­ją lek­cyę, a gdzie to z ca­łem na­masz­cze­niem wy­kła­dał owo: Pto­le­ma­eum in Qu­adru­par­ti­to, gdy wszedł na ka­te­drę dok­tor A Uani us, mąż po­waż­ny i si­wie­ją­cy, ro­dem Szwaj­car, ma­ją­cy przy­do­mek au­rea ver­bha fun­dens albo Chry­zo­sto­mus, czy­li Zło­to­usty, bo i tak i siak go zwa­no, czy­li ra­czej on sam zwać się tak ka­zał, a to na pod­sta­wie świa­dec­twa, wy­da­ne­go przez Kol­le­gium w Oxfor­dzie; wszedł tedy na ka­te­drę, ścią­gnął parę razy ra­mio­na, jak­by chciał po­du­ieść w górę ubra­nie dol­ne, co się z chu­dych bio­der zsu­wa­ło, po­tem po­pra­wił coś koło pasa, chcąc się prze­ko­nać, czy za­pię­ty do­brze, a jed­no­cze­śnie wo­dził okiem po zgro­ma­dze­niu.

Snać sza­now­ny dok­tor nie był nig­dy w po­rząd­ku ze swo­ją to­a­le­tą, cią­gle mu coś się odpi nato albo prze­krzy­wia­ło, lub też nie­wła­ści­wie wło­żo­ne, bu­dzi­ło śmiech ci­chy w dys­cy­pu­lu­sach.

Mają to do sie­bie wiel­kie gło­wy, pod­le­ga­jąc roz­tar­gnie­niu, to też gdy się na­le­ży­cie za­pew­nił, że wszyst­ko w po­rząd­ku, bu dbał bar­dzo o po­rzą­dek, wska­zu­ją­cym pal­cem prze­cią­gnął parę razy pod no­sem, jak to miał we zwy­cza­ju, a co było u nie­go ozna­ką za­do­wo­le­nia, od­chrząk­nął, wzniósł oczy w górę i mio­do­płyn­nym gło­sem wy­kła­dał Al­la­num de planc­tu na­tu­rae, a miał sła­bość do tego dzie­ła, tak, że się prze­zwał imie­niem jego au­to­ra Al­la­niu­sa, bo zwał się wła­ści­wie Fry­de­ryk Schul­bach. Było to dzie­ło kwin­tes­sen­cyą mo­ral­no­ści i cu­dem re­to­rycz­ne­go sty­lu.

Ci­sza była w au­dy­to­ry­um, sły­chać tyl­ko stłu­mio­ne wes­tchnie­nia za­chwy­tu, cza­sem skrzyp­nię­cie pió­ra po pa­pie­rze… i w chwi­li wła­śnie, gdy czci­god­ny Zło­to­usty wy­gła­szał ów sław­ny ustęp wier­szem prze­ciw so­dom­skim wy­stęp­kom, w chwi­li, gdy w po­ema­cie uło­żo­nym w dy­alog wcho­dzi Na­tu­ra jako oso­ba bo­le­ją­ca nad ze­psu­ciem rodu ludz­kie­go, po­wsta­je mię­dzy ucznia­mi szmer zra­zu ci­chy, po­tem co­raz gło­śniej­szy, na­resz­cie-wy­krzyk: Pu­el­la! da­lej Fe­mi­na! i w parę se­kund wy­włó­czą na śro­dek sali mło­dzień­ca wą­tlej po­sta­ci, wy­bla­dłe­go, prze­stra­szo­ne­go, a mło­dzień­cem tym ma być dziew­czy­na.

Czci­god­ny dok­tor Mar­cin w swo­jej dłu­giej prak­ty­ce po róż­nych krań­cach świa­ta wi­dział wie­le gor­szą­cych scen, na­wet ta­kich, gdzie to ucznio­wie prze­cho­dzi­li Tur­ków i Wan­da­lów, a nie­raz ob­cię­te ucho lub ka­wa­łek nosa zna­lazł sic na ka­te­drze, albo roz­pru­te je­li­to jak w Oxfor­dzie, lub roz­bi­ta czasz­ka jak w Lip­sku, ale po­dob­ne­go of­fen­di­cu­lum nie wi­dział nig­dy i nie miał prze­czu­cia, że je kie­dy­kol­wiek zo­ba­czy.

Cof­nął się w tył tak, że ude­rzył gło­wą o mur, dok­tor­ska czap­ka na­su­nę­ła mu się na oczy, obie­ma rę­ka­mi chwy­cił się za kra­wę­dzie ka­te­dry i wy­krzyk­nął:

– Sa­cri­le­gium! im­pie­tasl im­pro­bi­łas! impu-den­tia… im­pu­di­ca!

De­li­kwent, czy­li ra­czej de­li­kwent­ka, oto­czo­na w pół­ko­le di­scy­pu­lu­sa­mi o wzro­ku iskrzą­cym i cie­ka­wym, sta­ła z oczy­ma spusz­czo­ne­mi w zie­mię, ze zlo­żo­ne­mi rę­ko­ma, a z czo­ła spły­wał jej pot kro­pli­sty.

Po gwał­tow­nym wy­bu­chu obu­rze­nia, zdu­mie­nia, wzgar­dy i prze­kleństw, na­sta­ła ci­sza i wy­cze­ki­wa­nie.

Dok­tor Mar­cin uczuł w tej chwi­li całą waż­ność swej sy­tu­acyi, wi­dział po twa­rzach swo­ich uczni, ze wy­cze­ku­ją z ust jego wy­ro­ku, niby gro­mu z ręki wszech­wład­ne­go Jo­wi­sza, po­pra­wił też czap­ki, po­ma­cał się po pa­sie ale go tyl­ko do­tknął, pod­niósł rękę do nosa, lecz prze­cie się w dro­dze po­wstrzy­mał i chcąc nadać mio­do­płyn­nym swo­im sło­wom jak moż­na ton naj­groź­niej­szy, za­py­tał:

– Kto je­steś?

– Ja­dwi­ga, Na­wo­ja cór­ka, – od­po­wie­dzia­ła de­li­kwent­ka

– Dla cze­goś to uczy­ni­ła, nie­god­na? Dziew­czę pod­nio­sło gło­wę.

Była to twa­rzycz­ka o bla­dej ce­rze prze­zro­czy­stej, gdzie­nieg­dzie po­kry­tej ma­łe­mi pie­ga­mi, jak to się czę­sto u blon­dy­nek wi­dzi, oczy mia­ła ja­sno – nie­bie­skie, czo­ło sze­ro­kie, a blond wło­sy z od­cie­niem czer­wo­na­wym.

Po­stać jej sma­gła, ubra­na w nie­bie­ską fał­do­wa­ną, dość dłu­gą ka­potkć, ob­ci­słe spoden­ki i pół­bu­ci­ki, z kap­tur­kiem na gło­wie, mo­gła ujść do­sko­na­le za wy­rost­ka i ni­ko­mu na myśl przyjść nie mo­gło, aby go po­dej­rze­wać. Cóż się jed­nak ukryć może przed ocza­mi mło­do­ści.

Na za­py­ta­nie Dok­to­ra, w bla­dych oczach Ja­dwi­gi bły­snął jak gdy­by pło­mień ja­kiś, bo na­gle po­ciem­nia­ły. Głos przed chwi­lą drżą­cy i nie­śmia­ły, stał się pew­niej­szym, po­pa­trzy­ła z wes­tchnie­niem głę­bo­kiem na dok­to­ra, któ­ry nie­cier­pli­wie po­wtó­rzył za­py­ta­nie:

– Sły­szysz? dla cze­goś to uczy­ni­ła?

– Z mi­ło­ści dla na­uki – od­rze­kła.

Sło­wa te wy­wo­ła­ły gło­śny śmiech w ca­łem au­dy­to­ry­um, a Zło­to­uste­go dok­to­ra prze­ję­ły obu­rze­niem.

– Kto cię na­kło­nił do tego?

– Duch świę­ty! – od­rze­kła z wiel­kiem wzru­sze­niem, wzno­sząc dłoń w górę.

– Hor­ren­dum!

Tu, czci­god­ny dok­tor ze­rwał bi­ret z gło­wy, rzu­cił go na ka­te­drę i po­stą­pił ku dziew­czy­nie, jak gdy­by chciał się prze­ko­nać, czy nie ma­rzy, albo nie jest igrasz­ką ha­lu­cy­na­cyi. Od­wró­cił ją gwał­tow­nym ru­chem ku oknu i po­ło­żyw­szy obie dło­nie na jej ra­mio­nach, pa­trzał dłu­go w jej twarz.

– Wie­le masz lat?

– Ośm­na­ściel! Dok­tor od­sko­czył.

– Kto cię uczył?

– Mój wła­sny ro­zum i ser­ce. Dok­tor się prze­że­gnał. Di­sci­pu­lu­sy sta­li zdu­mie­ni.

Dziew­czę z po­cząt­ku po­gnę­bio­ne bru­tal­ną na­pa­ścią mło­dzień­ców, od­zy­ski­wa­ło co­raz wię­cej spo­ko­ju i pew­no­ści.

– Nie dziw­cie się, nie prze­kli­naj­cie i nie zło­rzecz­cie. Za­pra­gnę­łam świa­tła, a za­pra­gnę­łam go wszyst­kie­mi siły mej du­szy. Wiem, jaką sro­gą karę ścią­gnę na gło­wę moją i je­stem go­to­wa ją przy­jąć w po­ko­rze, ale w go­dzi­nę śmier­ci jesz­cze wo­łać będę: Świa­tła! świa­tła!

Dok­tór pa­trzał na nią ba­daw­czo, po­tem jak gdy­by po na­my­śle głę­bo­kim i z re­zy­gna­cyą wy­rzekł:

– Fa­sci­na­ta!

– Opę­ta­na! opę­ta­na! – po­wtó­rzy­li wszy­scy. Dok­tór po­wró­cił na ka­te­drę, wło­żył bi­ret na gło­wę, po­pra­wił koło pasa, chciał coś mó­wić, coś przed­się­wziąć, ale nie wie­dział co wła­ści­wie – prze­tarł tyl­ko oczy i znów wpa­trzył się w dziew­czy­nę zdu­mia­ły, oszo­ło­mio­ny.

Nie ta­kie to jed­nak jesz­cze mia­ły spo­tkać ca­la­mi­tas czci­god­ne­go Al­la­niu­sa, nie taki to jesz­cze skan­dal miał za­koń­czyć ten dzień, za­pi­sa­ny we wszyst­kich ka­len­da­rzach po­nurc­mi zgło­ski. Los uwziął się dziś szcze­gól­niej, by więk­sze zgo­to­wać nie­spo­dzian­ki.

Jak się raz za­cznie, to się już wie­dzie.

Pod­czas gdy gło­śny śmiech i szy­der­stwa sy­pa­ły się na gło­wę bied­nej Ja­dwi­gi i gdy je­den z di­sci­pu­lu­sów chłop duży i bar­czy­sty, Bar­tosz, syn pana Ja­kó­ba ze Zbo­ro­wa, ob­jął ją w pół i chciał po­sa­dzić na ko­la­nie, drzwi sali się otwar­ły, uka­za­ło się kil­ka głów, zwa­bio­nych nie­zwy­kłym ha­ła­sem i oży­wie­niem, a z mię­dzy nich wy­szła po­stać mło­dzień­ca o ciem­nej twa­rzy i kru­czych wło­sach, co gwał­tow­nie ode­pchnął na­past­ni­ka.

Wszyst­kie oczy te­raz zwró­ci­ły się na nie­go i z wszyst­kich ust wy­bie­gły sło­wa:

– To jej opie­kun! pa­tron!… amo­res!

– Po coś tu przy­szedł?

– Bro­nić nie­win­ne­go od na­pa­ści.

– Kto je­steś?

– In­co­gni­tus! igno­bi­lis! – za­krzyk­nię­to,

– Je­stem czło­wiek uczci­wy i opie­kun tego….

– Hic! haec! hoc! Chcesz nam tu gra­ma­tycz­ne ko­zioł­ki wy­wra­cać. Tego? cze­mu nie tej?

– Tyś to spro­wa­dził tę hań­bę na Kol­le­gium nędz­ni­ku!

– Mów kto je­steś, albo ży­wym nie wyj­dziesz!

– Je­stem czło­wie­kiem, po­wie­dzia­łem, a zwę się Jó­zef.

– A mo­żeś ty ten Jó­zef, syn Ja­kó­ba, a wnuk Iza­aków i Abra­ha­mów?…

– Ju­da­eus! – krzyk­nię­to chó­rem i wszyst­kie pię­ści skie­ro­wa­ły się ku nie­mu.

Próż­no Dok­tor krzy­czał: Si­len­tium – i przy­wo­ły­wał do po­rząd­ku. Ja­dwi­ga pa­dła na ko­la­na bła­ga­jąc o li­tość. Zdar­to suk­nie z mło­dzia­na i o hor­ror! pod suk­nia­mi zna­le­zio­no sznur­ki, ja­kie i do­tąd ży­dzi no­szą, zwa­ne: zi-zim,

– Ju­da­eus! Ju­da­eus! – wrzesz­cza­no na wszyst­kie tony.

– Cza­row­ni­ca! Ko­chan­ka żyda!

– Zbrod­nia!

– Świę­to­kradz­two!

– Spa­lić go!

– Wy­rzu­cić przez okna nie­czy­ste­go!

– Ce­kla­rzy!

– Kata!

– Ognia!

Ude­rzo­no w dzwon trwo­gi

Rek­tor, je­de­na­stu teo­lo­gów i sze­ściu pro­fe­so­rów fi­lo­zo­fii wraz z trze­ma Col­le­gae mi­no­res, czy­li całe cia­ło aka­de­mii, bo tyle ich było wów­czas, zbie­gło się do od­dzia­łu Ma­ro­nis.

Cia­sna izba nie mo­gła po­mie­ścić wszyst­kich.

Di­sci­pu­lu­sy z in­nych od­dzia­łów po­wska­ki­wa­li na da­chy, zkąd przez okna wła­zi­li do sali, aby się przy­pa­trzeć dwoj­gu po­two­rom, cza­row­ni­cy i ży­do­wi.

Wieść ta pę­dem pio­ru­nu roz­bie­gła się po mie­ście, ob­le­cia­ła wszyst­kie kwar­ta­ły, we wszyst­kie za­kąt­ki się wci­snę­ła, ubie­ra­na w naj­po­twor­niej­sze do­dat­ki. Jak kto stał, le­żał czy sie­dział, biegł do Ko­le­gium pa­trzeć na ono dzi­wo nad dzi­wa­mi.

Tłu­my nie­prze­li­czo­ne ludu sta­ły na uli­cach.

Haj­du­cy miej­scy z ław­ni­kiem, to­ru­jąc dro­gę ha­le­bar­da­mi, wdar­li się do wszech­ni­cy.

Wy­pro­wa­dzo­no obo­je de­li­kwen­tów na po­dwó­rzec.

Od­dział Ko­le­gium za­mknię­to, aż do wy­świe­ce­nia i wy­ka­dze­nia zie­lem świę­tem z sił nie­czy­stych.

Po­sła­no po bra­ci mi­ło­sier­nych.

Zja­wi­li się na po­nu­rym wo­zie czar­nym.

Wy­wie­dzio­no nie­szczę­sną parę na uli­cę przy strasz­nych okrzy­kach wzbu­rzo­ne­go tłu­mu.

Wsa­dzo­no obo­je na wóz i za­kry­to czar­ną za­sło­na.

Niech ich Bóg ma w opie­ce!-

W za­pi­sku czci­god­ne­go Dok­to­ra Al­la­niu­sa czy­tać moż­na było te sło­wa:

„Roku 1400, otwar­cia Aka­de­mii w Kra­ko­wie, sta­ło się wiel­kie nie­szczę­ście i zgor­sze­nie. Je­den z uczni, za­pi­sa­ny na fi­lo­zo­fię w od­dzia­le Ma­ro­nis, oka­zał się dziew­czy­ną, któ­rej ko­chan­kiem był żyd. Nie bę­dzie szczę­ścia w tym kra­ju i nie wznie­sie się nig­dy sła­wa tej szko­ły”.

II.

Jaki to rak to­czył Ojca Szy­mo­na.

W jed­nym ze sta­ro­żyt­nych gro­dów na­szych, bę­dą­cym obec­nie w za­sta­wie u krzy­ża­ków w Do­brzy­niu nad Wi­słą, tuż pod mu­ra­mi obron­ne­go za­mczy­ska, stoi go­spo­da Szy­mo­na Na­wo­ja pod go­dłem „fia­ka”.

Zna­ją ją kup­cy i fli­sy i po­dróż­ni wsze­la­kich sta­nów.

Do­sta­niesz w niej wszyst­kie­go o każ­dej po­rze dnia i nocy.

Sta­ra Wi­sła przy­no­si na swym grzbie­cie stat­ki aż pod same do­mo­stwo, tak, że chcesz czy nie chcesz, za­wa­dzić o nie mu­sisz.

Stoi ono na Wy­so­kiem pod­mu­ro­wa­nia i cza­su su­szy po­dej­mu­je go­ści głów­nie na dole, cza­su wez­bra­nia na gó­rze, tak, że za­wsze jest w zgo­dzie ze swo­ją sta­rą przy­ja­ciół­ką.

Lu­dzie ów­cze­śni byli prak­tycz­ni.

Czer­wo­ny rak po­tęż­nej wiel­ko­ści błysz­czy na fa­cja­cie domu, z jed­nej stro­ny ku Wi­śle i z dru­giej ta­kiż sam na szczy­cie, kędy wie­dzie go­ści­niec.

Bo karcz­ma mia­ła dwa fron­ty, niby dwa ob­li­cza Ja­nu­so­we.

Z tych je­den od Wi­sły, dol­ny, był ja­ko­by po­śled­niej­szym na przy­ję­cie fli­sa­ków i wszel­kie­go pły­ną­ce­go po­spól­stwa, dru­gi gór­ny, od któ­re­go z pierw­sze­go pię­tra pro­wa­dził rzu­co­ny po­most do trak­tu, był dla przy­ję­cia pa­nów kup­ców i jezd­nych w ogó­le wyż­sze­go ga­tun­ku.

Wy­lew Wi­sły tyl­ko bra­tał wszyst­kich ra­zem, aleć nie było i o to oba­wy wiel­kiej, bo wten­czas pro­cent pły­ną­cych znacz­nie był mniej­szym. Roz­sza­la­ła Wi­sła nio­sła to tyl­ko, co Jej się gwał­tem wziąć dało, tak jak i do­tych­czas nie­sie.

Gwar, piosn­ki, prze­kleń­stwa, bój­ki, szal­bier­stwa, kłót­nie, nie usta­ją tu nig­dy. Go­tu­je się jak w ko­tle jed­ni wjeż­dża­ją, dru­dzy że­gna­ją.

Słj­szysz tu Ma­zu­ra, Ma­ło­po­la­ka, Niem­ca, Ru­si­na, Li­twi­na, Pru­sa­ka, a nie­raz mowę Fran­ka i Wło­cha – a i ła­ci­na gę­sto się tra­fi. Bo i kto tędy nie je­dzie! Ru­chli­we krzy­żac­two od pół­no­cy, ze wscho­du Li­twa i No­wo­gród cią­gnie, z po­łu­dnia Ma­ło­pol­ska i Ruś, od za­cho­du Han­za i teu­toń­ską sza­rań­cza, – a wszyst­ko to o Do­brzyń za­wa­dzie musi, bo tu zbie­ga­ją się han­dlo­we dro­gi.

W dol­nej czę­ści go­spo­dy rej wie­dzie Szy­mon, w gór­nej jego po­ło­wi­ca.

Oj­ciec Szy­mon ucho­dzi za tęgą i spryt­ną gło­wę. Wie on, „gdzie raki zi­mu­ją” jak po­wia­da­ją, przy­tem chci­wy zy­sków, skrzęt­ny, usłuż­ny i cie­ka­wy.

Sam on zbu­do­wał tę obe­rżę i opa­trzył go­dłem.

Obe­rża wzbu­dza po­dziw w po­dróż­nych, a jej wła­ści­ciel wy­so­kie po­wa­ża­nie.

Umie czy­tać i mówi do­brze po nie­miec­ku, uży­wa­ny też jest przez zie­mian w po­sel­stwie do pa­nów pru­skich w spra­wach kwe­styj gra­nicz­nych, albo myta, co się dość czę­sto zda­rza, gdy nie­na­sy­co­na gra­bież krzy­żac­ka ro­śnie z dniem każ­dym.

To go wpra­wia w dumę.

Rze­mio­sło pa­śni­ka po­rzu­cił cał­kiem, świad­czy tyl­ko o niem jesz­cze szyld wiel­ki nad oknem, przed­sta­wia­ją­cy ry­ce­rza w zbroi, o wspa­nia­łym zło­co­nym pa­sie.

Ma­rzy on o wy­nie­sie­niu się na urząd grodz­ki.

U pa­nów pru­skich jest w uwa­ża­niu i szep­ta­ją lu­dzie, że go nie­raz do nie­bar­dzo uczci­wych bio­rą rze­czy.

Ale kto tam lu­dziom by wie­rzył.

Wiel­kiej jed­nak mi­ło­ści u nich nie ma, może dla tego, że pa­mię­ta­ją go chu­dym bar­dzo pa­śni­kiem, a dziś nie chcą schy­lać kor­nie gło­wy przed tłu­stym obe­rży­stą z pod Eaka.

Jego pod­gar­dle, brzuch okrą­gły i twarz peł­na uśmie­chu jo­wial­ne­go, mó­wią, że szczę­śh­wy, – ale jak­że po­zo­ry mylą! Oj­ciec Szy­mon ma swe­go raka, któ­ry go to­czy okrut­nie, za­tru­wa mu ży­cie peł­ne spo­ko­ju, – a tym ra­kiem wła­śnie jest cór­ka. Je­dy­ne dziec­ko, cała na­dzie­ja oj­co­wa. O tej cór­ce roz­po­wia­da­ją lu­dzie dzi­wy. Nie­je­den za­wa­dza o Do­brzyń umyśl­nie, aby wi­dzieć to mi­ra­cu­lum.

Dla in­ne­go karcz­ma­rza by­ło­by to da­rem nie­bios; bło­go­sła­wień­stwem.– Oj­ciec Szy­mon wi­dzi w tem upo­śle­dze­nie ja­kieś szcze­gól­ne losu, któ­ry go na tym wła­śnie punk­cie tak po­krzyw­dził. Cór­ka to ni do Boga, ni do lu­dzi, Gdy była małą, po­wia­da­no, że umie wię­cej jak pa­cierz i ubie­ra­no ją w su­kien­kę za­ko­nu Św. Fran­cisz­ka dla od­wró­ce­nia złe­go.

Gdy pod­ro­sła, że­gna­no się skry­cie, a po­tem do trzech razy splu­wa­no.

Bo i jak­że nie splu­nąć, gdy dziew­czy­na wy­po­wie coś ta­kie­go, na co się i sta­ry zdo­być nie po­tra­fi?

A wy­po­wia­da, cy­tu­jąc rzym­skie­go po­etę lub fi­lo­zo­fa.

In­nym znów ra­zem zada py­ta­nie ta­kie, któ­re­by i teo­lo­ga zmie­szać mo­gło.

Dziś mó­wią o ta­kiem dziec­ku, że się nie ucho­wa. Gło­wa roz­wi­nię­ta kosz­tem in­nych or­ga­nów, któ­re za­mie­ra­ją.

Na­le­ża­ła ona jed­nak do ga­tun­ku sil­ne­go.

Prócz tego mó­wio­no, że ma uro­kli­we oczy.

Oj­ciec się pie­nił i prze­kli­nał, mat­ka pła­ka­ła i mo­dli­ła się.

A mo­dli­ła się tem go­rę­cej, bo przyj­mo­wa­ła na sie­bie winę całą. Za jej to spra­wą sta­ło się, że ta cór­ka wy­ro­sła taką.

Dziew­czy­nie nie za­przą­tać gło­wy książ­ką. Stwo­rzo­no ją do spraw pod­rzęd­nych – taki to już po­rzą­dek na tym świe­cie.

Ale któż mógł wie­dzieć, że z ma­łe­go ziarn­ka wy­ro­śnie ta­kie dzi­wo.

Na­uczył ją czy­tać kle­cha wę­drow­ny wy­pad­kiem.

Tak się za­czy­na­ją wszyst­kie przy­czy­ny.

Za­nie­mógł w go­spo­dzie i za przy­tu­łek dany w cho­ro­bie pła­cił na­uką.

Był to je­den z tych ubo­żuch­nych apo­sto­łów świa­tła, ja­kich spo­tkać moż­na było w śred­nich wie­kach.

Mi­ło­wał na­ukę dla sa­mej na­uki i wę­dro­wał z nią po naj­ciem­niej­szych za­kąt­kach-

Od­krył on w dziew­czę­ciu umysł nie­zmier­nie gięt­ki i wraż­li­wy.

Od­dał jej to wszyst­ko, na co go stać było, a umie­ra­jąc wo­łał do mat­ki, że ża­łu­je, iż tak mało cór­ce jej zo­sta­wia, ale za­kli­na, aby ją uczyć ka­za­ła.

Więc w se­kre­cie przed oj­cem pa­ra­fial­ny ba­ka­łarz udzie­lał jej lek­cyj.

Da­lej pi­sarz grodz­ki, ła­cin­nik bie­gły, dla oso­bli­wo­ści nie­zwy­kłej i ucie­chy, wy­kła­dał jej Ale­xan­dri Gal­li vil­la do­ctri­na­le pu­ero­rum. Była to gra­ma­ty­ka ów­cze­sna.

Da­lej książ­ki z To­ru­nia, Gdań­ska i z dal­szych stron, któ­re prze­my­ca­ne spro­wa­dza­ła jej mat­ka, pła­cąc wy­so­kie sumy, zmu­szo­na łza­mi rzew­ne­mi i roz­pa­czą dziew­czę­cia, gdzie był Ju­styn, Kur­cy­usz, Ho­ra­cy, Vir­gi­li, Pli­niusz star­szy i wszy­scy ko­ry­fe­usze śre­dnio­wiecz­ni.

Da­lej żywe sło­wo po­dróż­nych wszyst­kich kra­jów i wszyst­kich na­ro­dów, co za­wi­ja­li do go­spo­dy.

A były to ga­ze­ty śre­dnio­wiecz­ne. Ona je czy­ta­ła wy­śmie­ni­cie. Do­py­ty­wa­ła o wszyst­ko, ba­da­jąc, wy­cią­ga­jąc, czy­ta­jąc pra­wie z ich ge­stów i ob­li­cza.

Do naj­ulu­bień­szych tych no­win­ka­rzy na­le­żał

Ry­bałt sta­ry, z prze­wie­szo­ną przez ple­cy gędź­bą, wę­dru­ją­cy po ca­łym ob­sza­rze Pol­ski.

Prócz swo­ich pio­snek i rap­so­dów, któ­rych dziew­czę chci­wie słu­cha­ło, mó­wił jej o wszyst­kiem co wi­dział i sły­szał przez ciąg dłu­gie­go ży­cia.

Ten wę­drow­ny ar­ty­sta skła­dał swój za­sób w do­brą gło­wę.

Są or­ga­ni­za­cyę, któ­re chło­ną w sie­bie wie­dzę z okru­chów li­chych, z od­pad­ków, z czą­ste­czek i od­ga­du­ją resz­tę po­tę­gą my­śli i prze­ta­pia­ją w so­bie to wszyst­ko i zdu­mie­wa­ją za­so­bem skar­bów, co niby dy­amen­ty olśnie­wa­ją.

Taką była cór­ka Na­wo­ja.

Isto­ty ta­kie two­rzą w oko­ło sie­bie próż­nię niby prze­strzeń po­wietrz­ną, któ­ra jest gra­ni­cą po­spo­li­to­ści.

Mści się też ona zja­dli­wie.

A było to wła­ści­wo­ścią wie­ku owe­go, że na wszyst­ko, co prze­ra­sta­ło po­wsze­dniość, kła­dzio­no stem­pel czar­ta.

Ale bo jak­że tu czar­ta nie wmie­szać, gdy nie­raz z Pli­niu­szem całe go­dzi­ny tra­wi­ła, wpa­tru­jąc się w kwia­tek mar­ny lub ka­mień, albo wy­bie­ga­ła nad Wi­słę i pa­trzy­ła w dal siną, pły­nąc my­śla­mi ra­zem z tą falą, co gdzieś w od­mę­tach mor­skich zgi­nąć mia­ła, lub też za­mknię­ta, pro wa­dzi­ła dy­alo­gi gło­śne – ze złym du­chem, jak ma­wia­no.

Dla ta­kich świat ze­wnętrz­ny nie ist­niał.

Ja­dwi­ga może ze dwa razy w ży­ciu wi­dzia­ła sie­bie w lu­ster­ku.

Ubie­ra­ła ją, myła i cze­sa­ła mat­ka, – cóż kie­dy tak ubiór jak i gło­wa były cią­gle w nie­ła­dzie.

Gdy jej się py­ta­no, jaką ma suk­nię, nie umia­ła od­po­wie­dzieć.

I co war­ta taka dziew­czy­na!

To też wy­raz opę­ta­nia obił się o uszy dziew­czę­cia wprzód jesz­cze, nim go czci­god­ny Alle-nius wy­krztu­sił i już przy­rósł do niej na za­wsze, – a wie­le to razy i z ja­kich ust ona go jesz­cze po­sły­szy!

Oj­ciec sta­rał się o ludz­kie wzglę­dy i po­wa­ża­nie, a ta cór­ka sza­lo­na, krzy­wi­ła lu­dziom gęby i przy­mru­ża­ła oczy tak, że z uko­sa nań pa­trza­no.

Wpraw­dzie go­spo­da szła jak za­wsze, a na­wet co­raz le­piej, nie cie­szy to jed­nak stro­ska­ne­go ojca.

On trzos ła­do­wał i my­ślał o wy­po­sa­że­niu jej, a w zię­ciu wi­dział przy­szłą pod­po­rę. A o ja­kim to on zię­ciu nie ma­rzył! Nie o żad­nym ma­zu­rze Bart­ku albo Mać­ku, ale śnił mu się ide­ał syna ko­niu­sze­go i bur­gra­bi pana Wol­zo­gen, a w naj­gor­szym ra­zie sę­dzia grodz­ki, p. Stutz-na­gel; ale cóż, kie­dy o dziew­czy­nie nie tyl­ko syn ko­niu­sze­go, ani sę­dzia, ale na­wet zwy­czaj­ny za­grod­nik z zdro­wym ro­zu­mem nie my­ślał, ani zbli­żyć się do niej nie kwa­pił.

Mo­żeż być coś strasz­niej­sze­go dla ro­dzi­ciel­skie­go ser­ca?

I ta­kie to dziew­czę mia­ło wzru­szyć, za­dzi­wić i obu­rzyć świat śre­dnio­wiecz­ny.

Epo­ka to roz­bu­dze­nia wiel­kie­go umy­słów, in­dy­wi­du­ali­zmów po­tęż­nych, epo­ka Jo­an­ny Or­le­ań­skiej.

Dłu­go nie­płod­na gle­ba wy­da­je owo­ce brze­mien­ne za­so­bem upa­ja­ją­cej siły.

Cięż­ka, dłu­ga, po­sęp­na noc śred­nich wie­ków ma się już ku koń­co­wi.

Po­wiał zkądś od po­łu­dnia z kra­in świa­tła i ra­do­ści prąd, co wskroś prze­jął znę­ka­ną, roz­mo­dlo­na ludz­kość.

Tra­pio­na po­twor­ne­mi wi­dzia­dły apo­ka­lip­sy, zmro­żo­na scho­la­sty­ką, po­wsta­je z dłu­gie­go snu.

Z pod skle­pio­nych i po­nu­rych mu­rów śre­dnio­wiecz­nych zam­ków i klasz­to­rów wy­cho­dzi na świa­tło dnia bia­łe­go.

Trwoż­na zra­zu i zdzi­wio­na jak­by w pierw­szym dniu stwo­rze­nia, z uśmie­chem nie­win­ne­go dziec­ka.

Pa­trzy w świa­tło i ży­cie, jak­by w coś, cze­go do­tąd nie wi­dzia­ła jesz­cze.

Chło­nie peł­ną pier­sią stru­mień ożyw­cze­go po­wie­trza i bla­sków.

Ra­dość wiel­ka, nie­po­ha­mo­wa­na, ogar­nia wszyst­ko co żyje, bo wie­rzy, że te­raz już żyć bę­dzie. Umil­kły prze­po­wied­nie, świat od­tąd w nie­skoń­czo­ność ma trwać. Po­cho­wa­ły się upio­ry.

Pięk­no i świa­tło jesz­cze raz ob­cho­dzi na zie­mi swo­ją apo­te­ozę i oto na­sta­je ba­cha­na­lia umy­słów, zbli­ża się wiek od­ro­dze­nia.

Pol­ska w tym wspa­nia­łym ban­kie­cie świa­ta weź­mie udział po­tęż­ny. Dziś ona prze­cho­dzi dni smut­ku i ża­ło­by. Po­stać owa pięk­na an­de­ga­wen­ki, co świe­ci­ła na nie­bie na­szem, od pół­ro­cza spo­czę­ła w wnę­trzach Wa­we­lu. Ja­dwi­ga umar­ła, ale na­ro­dzi­ła się Wszech­ni­ca. Wnu­ka Ka­zi­mie­rza nie ze­szła bez śla­du, zo­sta­wi­ła po so­bie świa­tło.

Na pro­gu wie­ku owe­go, co miał zgrzy­bia­łą od­ro­dzić ludz­kość, ko­na­ła ta, co go od­ga­dła tak żywo. Skost­nia­łą dło­nią śmier­ci kła­dła na per­ga­mi­nie nadaw­czym aka­de­mii swo­je imię i ga­sną­ce­mi oczy bła­ga­ła męża, aby jej wolę w czyn wpro­wa­dził.

I trze­baż tra­fu szcze­gól­ne­go, że dziew­czę, ob­da­rzo­ne wła­śnie imie­niem owej pro­tek­tor­ki świa­tła, po­ku­si się się­gnąć po nie i ku wiecz­nej pa mię­ci za­pi­sze się na kar­tach oświa­ty na­szej, jako pa­tron­ka płci bia­łej żąd­nej wie­dzy.

Bo po­tęż­ną in­tel­lek­tu­al­ną siłą ob­da­rzo­ne było dziew­czę z Do­brzy­nia.

Wie­dzieć wszyst­ko i poić się świa­tłem, aby roz­sie­wać bla­ski w oko­ło sie­bie, to cel, do któ­re­go ona zdą­żyć musi.

Chcia­ła po­chło­nąć całą wie­dzę stu­le­cia.

Dla cze­góż­by jej po­siąść nie­śmia­ła?

Te mło­de or­ga­ni­zmy, w za­ra­niu ro­dzą­ce­go się wie­ku świa­tła, zbu­do­wa­ne były ze sta­li i z ognia. Nie mo­gło być in­a­czej. Sła­ba ge­ne­ra­cya nie by­ła­by stwo­rzy­ła zło­te­go wie­ku.

Nie tak to ła­two jed­nak ze­rwać te kaj­da­ny, któ­re po­wsze­dniość wkła­da.

A kaj­da­ny te były kute z naj­strasz­liw­szych ogniw prze­są­du i siły bru­tal­nej, co nie umia­ły po­sza­no­wać ni­cze­go, bo li­tość, w tych lu­dziach o ner­wach z okrę­to­wej liny, zja­wia­ła się chy­ba pod na­ci­skiem gro­zy wiel­kiej, któ­ra­by nas dziś o utra­tę zmy­słów przy­pra­wi­ła.

Ja­dwi­ga za­czę­ła rok ośm­na­sty,

– Oże­nić ją to i wszyst­ko się skoń­czy, – ma­wiał ple­ban, po­cie­sza­jąc ojca Szy­mo­na.

– Czy­by jed­nak nie spró­bo­wać na niej ko­ściel­nej po­ku­ty, czy­by nie użyć eks­or­cy­zmu? Niech to złe, któ­re w niej sie­dzi, uciek­nie wy – stra­szo­ne przez was. Wa­sza wie­leb­ność pa­mię­ta opę­ta­ne­go Woj­cie­cha?

– To i cóź? Woj­ciech umarł wraz ze złem, któ­re w nim miesz­ka­ło. Wa­szej Ja­dwi­dze nic za­rzu­cie nie moge. Jest ona bo­go­boj­ną i żar­li­wą w mo­dli­twie, mszy świę­tej i nie­szpo­rów słu­cha przy­kład­nie. Jest do­brą, ła­god­ną, li­to­ści­wą, jest roz­trop­ną i mą­drą nad swój wiek… ale jest obłą­ka­ną. Czy to obłęd za złe­go du­cha spra­wą, tego roz­strzy­gnąć nie moge, aleć chy­ba nie, sko­ro oj­ców ko­ścio­ła tak do­brze ro­zu­mie i tłó­ma­czyć może jak Ho­ra­ce­go i Vir­gi­la. Oże­nić ją.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: