Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z mroku i dymu: poezye - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z mroku i dymu: poezye - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 234 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z MRO­KU I DYMU Po­ezye

WAR­SZA­WA

Skład Głów­ny w Księ­gar­ni Ste­fa­na Dem­be­go,

Mar­szał­kow­ska 72.

żO­NIE MO­JEJ IZA­BEL­LI

Po­świę­cam A.G.

TRA­GE­DYE MIEJ­SKIE.

Ar­ty­sta.

Pio­tro­wi Chmie­lew­skie­mu po­świę­ca oknie fa­cy­at­ki stał chmur­ny i bla­dy,
Pa­trząc na mia­sto, co zgieł­kiem i gwa­rem
Wrza­ło… Tłum wie­życ nad da­chów ob­sza­rem
Wy­strze­lał w nie­bo… Gma­chy, ko­lum­na­dy
Stroj­nym sze­re­giem bie­gły w każ­dą stro­nę,
A da­lej dłu­gie chat pod­miej­skich sznu­ry
I las ko­mi­nów – po­nad fa­bryk mury
Dum­nie wzno­szą­cych swe łby za­dy­mio­ne.

Pa­trzał i du­mał!… Te szczy­ty i gła­zy,
Wir ulic miej­skich, gwar fa­bryk od­le­gły.
Dziw­ne mu w my­ślach two­rzy­ły Ob­ra­zy:
Ten śród doń mó­wił; te czer­wo­ne ce­gły

Drga­ły, krwa­we­mi bły­ska­jąc oczy­ma!…

Dym żył, zgiełk ję­czał, bruk zgrzy­tał… i ra­zem

Wszyst­ko to jed­nym ob­ję­te ob­ra­zem

Ciel­sko po­twor­ne two­rzy­ło ol­brzy­ma!…

A ol­brzym żyje, ru­sza się i bły­ska
Śle­piem, od­dy­cha ob­ło­ka­mi pary…
Dłoń jed­na przę­dzie stu­barw­ne to­wa­ry,
Dru­ga je chwy­ta i gdzieś w prze­strzeń ci­ska…
On się wy­dłu­ża, roz­ra­sta… Już czo­łem
To­nie w błę­ki­tach; już ręką za­się­ga
Sze­rzej niż star­czy li­nii wid­no­krę­ga –
Strasz­ny, ogrom­ny–nad ni­zin pa­do­łem!…

U stóp po­tęż­nych w głę­bi, le­d­wie wid­nej
Śle­piom ol­brzy­ma–niby rój mro­wi­ska,
Snu­je się, czoł­ga, tło­czy, dusi, ści­ska
Tłum żąd­ny bo­gactw, wy­ją­cy–ohyd­ny…
Ku gó­rze ręce wy­cią­ga dra­pież­ne,
Się chci­wych spoj­rzeń go­rącz­ko­we bla­ski –
1 z ust mi­lio­na w prze­strze­nie bez­brzeż­ne
Wy­bu­cha okrzyk: „Ła­ski, ła­ski, ła­ski!…

A po­twór mil­czy! Tyl­ko lek­kim ru­chem
Ol­brzy­miej sto­py naj­bliż­sze gro­ma­dy
Roz­pra­sza, miaż­dżąc co zu­chwal­sze du­chem.
Lub ujść gro­żą­cej nie zdol­ne za­gła­dy!…

Okrzyk się wzma­ga, las rąk się roz­sze­rza…
Wśród nich dwie drob­ne – naj­młod­sze – nie­śmia­ło
Wzno­szą się w góre, świe­cąc nad na­wa­łą,
Jak skrzy­dło mewy po­śród mórz bez­brze­ża!

Pierz­cha wi­dze­nie… Zno­wu po­nad da­chy
Strze­la­ją wie­że, zno­wu w każ­dą stro­nę
Bie­gną uli­ce, ko­lum­na­dy, gma­chy,
I–da­lej-fa­bryk szczy­ty za­dy­mio­ne…
Ock­nął się, od­szedł od okna i, gło­wę
Na pierś zwie­siw­szy, krą­ży po iz­deb­ce…
Duma i wzdy­cha lub wy­raz wy­szep­ce,
Jak­by z swą du­szą pro­wa­dził roz­mo­wę…

Po­tem przed drob­ną wstrzy­ma się sta­lu­ją

I, na­rzu­co­ną zry­wa­jąc za­sło­nę,

Na pierw­sze pędz­la za­ry­sy na­tchnio­ne

Spo­glą­da chmur­nie, po­sęp­nie i dłu­go…

To owoc my­śli, stu­dy­ów i ta­len­tu!

Per­ła snów mło­dych, na­tchnień krysz­tał dro­gi!

Pędz­lem z miej­skie­go wy­dar­te od­mę­tu,

Nie­śmia­ło zło­żył pod ol­brzy­ma nogi…

I ręce pod­niósł ku wy­ży­nie mgli­stej,
Drob­ne, naj­młod­sze wśród zgrai bez­brzeż­nej…
I cze­kał, cze­kał – na dział przy­na­leż­ny
Z ochła­pu ła­ski dla pra­cy–ar­ty­sty!…

Lecz próż­no cze­kał! W bie­sia­dy okru­chach
Nie było cząst­ki dla ob­cej isto­ty!…
Wśród zgrzy­tu ma­szyn i dy­mów spie­ko­ty
Za­po­mniał ol­brzym o naj­młod­szych du­chach!…

Snadź mu tej no­wej nie trze­ba po­słu­gi!

I snadź dla du­szy wy­star­czą ka­mien­nej

Tka­nych to­wa­rów zło­to­płyn­ne smu­gi

1 lśnią­cych ma­szyn gwar i zgrzyt co­dzien­ny.

Cy­fra i zło­to! Ko­rzyść bez­po­śred­nia!

Siła ma­te­ryi! Peł­na sy­tość cia­ła!…

To trzeź­we cele, treść za­bie­gów cała –

A resz­ta: ni­cość, mrzon­ki i czcza bred­nia!…

Duma ar­ty­sta… W my­ślach mu prze­la­ta

Wczo­raj­szych wspo­mnień or­szak zmar­twych­wsta­ły:

Mło­de po­ry­wy, pro­mien­ny sen chwa­ły,

Ży­cie dla sztu­ki i dla szczę­ścia świa­ta!…

Wcie­le­nie na­tchnień, co jak po­tok lawy

Wrza­ły mu w pier­siach, rwąc się na po­wierzch­nie

Orle po­lo­ty, zło­ty ry­dwan sła­wy,

Tron, co nie ru­nie, blask, co nie za­mierzch­nie!

Wszyst­ko, co mło­dą uskrzy­dla­ło du­szę,
Pę­dzi owi śmia­łe da­wa­ło roz­ma­chy!
Tę­cze i świa­tła, krysz­ta­ło­we gma­chy,
Hym­ny try­um­fu i czci pió­ro­pu­sze!

Po­tem wry­szu­kał W pa­pie­ro­wych pli­kach
Ko­lek­cyę wzo­rów i uspo­ko­jo­ny–
Wy­szedł na mia­sto, aby po fa­bry­kach
„Za­ofe­ro­wać” – de­seń na kre­to­ny!…

Wszyst­ko to, wszyst­ko, co tu, w tej go­dzi­nie,

Po­dru­zgo­ta­ne – zmię­te bez li­to­ści,

W gorz­kich się my­śli zla­ło plą­ta­ni­nie

1 w głód dwu­dnio­wy, co tar­ga wnętrz­no­ści!…

Wszyst­ko to przed nim sta­nę­ło z mo­gil­ną
Gro­zą, z kon­tra­stu nie­li­to­śną siłą,!
i w pierś wy­chudł… głod­ną i bez­sil­ni
Głu­chej roz­pa­czy gro­mem ude­rzy­ło!…
Sko­czył do sta­lug… schwy­cił cud­ne płót­no..,
Wa­hał się chwi­lę… Po­tem roz­sza­la­ły
Po­rwał nóż… ciął nim i z z dzi­ką, okrut­ni
Lu­bo­ścią – tar­gał… aż – po­ciął w ka­wa­ły!…

Z DY­MEM

oc była ciem­na. Wi­cher po uli­cy
Syp­kie­go śnie­gu roz­wie­wał tu­ma­ny,
1 krę­cąc nie­mi wście­kły, roz­hu­ka­ny,
Pieśń dzi­ką nu­cił w za­pa­dłej dziel­ni­cy.
Kil­ka la­tar­ni w ulicz­nym sze­re­gu
Ko­na­ją­ce­mi mi­go­cze bla­ska­mi.
Usnę­ło mia­sto; skrzy­pią­ce po śnie­gu
Kro­ki prze­chod­niów ozwą się cza­sa­mi.
Nie­kie­dy tyl­ko jęk­nie dzwo­nek cien­ki
I głuch­nąc, zwol­na milk­nie w od­da­le­niu,
Lub z brud­nych szyn­ków, kry­ją­cych się
Echo pi­jac­kiej do­le­ci pio­sen­ki.

Poza tem ci­sza: spo­kój ob­jął sen­ny

I te w za­uł­kach pół-zwa­lo­ne cha­ty,

I pysz­ne domy w dziel­ni­cy bo­ga­tej,

I gmach ten dum­ny, czer­wo­ny, ka­mien­ny,

Co z po­zio­me­go ucie­ka­jąc świa­ta,

W nie­bo czer­wo­nym ko­mi­nem wy­la­ta.
Czte­ry ma pię­tra i kształt czwo­ro­bo­ku.
Z ko­mi­na ma­gnes ostrym strze­la koń­cem –
1 groź­nie pa­trzy gmach z każ­de­go boku
Ty­sią­cem okien, jak OCZÓW ty­sią­cem.

Dniem, le­d­wie gwizd­ków umilk­ną chi­cho­ty,
Tłum go na­peł­ni mil­czą­cy, po­nu­ry,
1 mno­gich ma­szyn za­jęk­ną tur­ko­ty,
Zgieł­kiem i wrza­wą na­peł­nią się mury.
Para sre­brzy­stym wy­try­śnie ob­ło­kiem
1 kłę­by dymu wy­buch­ną z ko­mi­na,
A po­nad dźwię­ków zmie­sza­nych na­tło­kiem
Mo­no­ten­ny­mi grzmi jęki ma­szy­na;
Płu­czą warsz­ta­ty, tur­ko­czą wrze­cio­na,
1 pra­ca tłu­mów wre co­raz na­mięt­niej –
Aż w tym cha­osie dźwię­ków mi­lio­na.
Po­twór ce­gla­ny, wre, hu­czy i tęt­ni…

Te­raz śpi ci­cho; tyl­ko śnie­gu kłę­by
Biją za­wzię­cie w sze­reg okien dłu­gi,
I w srebr­no­bia­łe ubie­ra­ją smu­gi
Mi­ster­ne gzem­sy, i okna, i zrę­by.
Na­gle tam w głę­bi nie­pew­na, nie­śmia­ła
Bły­sła iskier­ka, za nią dru­ga goni,
I po ni­tecz­ce prze­mknąw­szy jak strza­ła.
Dol­ny rzęd okien ru­mień­cem za­pło­ni.

Na chwi­lę zga­sła… Po­tem żyw­szym bla­skiem

Wy­buch­nie wście­kła pło­mie­ni­sta fala,

I, wśród stu ma­szyn prze­bie­ga­jąc z trza­skiem,

Tchnie­niem po­że­ra, dru­zgo­cze, oba­la.

Znik­nął smug ni­tek, więc be­stya czer­wo­na

Gry­zie po­sadz­kę, ku tka­ni­nom bie­ży,

1 z nową siłą, gniew­na i sza­lo­na,

W szy­by czer­wo­ną po­chod­nią ude­rzy.

I pod pa­lą­cym od­de­chem pło­mie­ni

Sto­pio­ne pry­sły, jak pa­ję­cze sie­ci…

Przez sto otwo­rów sto krw­raw­rych stru­mie­ni

Z zie­ją­cej pasz­czy na ze­wnątrz wy­le­ci

I upo­wi­te w chmur czar­nych ca­łu­ny.

Nie­bo krwa­we­mi opro­mie­nia łuny.

Wów­czas w tej ci­szy, co mia­sto okry­wa,

Sy­czą­ce gwizd­ka roz­le­gną się dźwię­ki:

To gmach pło­ną­cy pi­skli­we­mi jęki

Bu­dzi gród ze snu i ra­tun­ku wzy­wa.

I pła­cze gwiz­dek, sy­czy, jak ga­dzi­ny,

Lub spa­zma­tycz­nym cza­sem jęk­nie śmie­chem,

A dzi­ki od­głos wśród sen­nej dzie­dzi­ny

Wo­kół po­nu­rem roz­le­ga się echem.

Sza­le­je wi­cher i sy­pie śnie­ży­ca,
Wi­chrem roz­dę­ty słup pło­mie­ni ro­śnie

I co­raz krwa­wiej strop nie­ba oświe­ca…
A gwiz­dek ję­czy smut­niej i ża­ło­śniej.
Wśród bla­sku ognia srebr­ne gwiaz­dy śnie­gu
Lśnią tęcz bar­wa­mi, jak deszcz bry­lan­to­wy,
I ża­rem ognia po­chwy­co­ne w bie­gu
Desz­czem spa­da­ją na prze­chod­niów gło­wy.

Za krót­ką chwi­lę–wieszcz­ba klę­ski nowa–

Ża­ło­śnie jęk­nie trąb­ka alar­mo­wa,

A za nią dru­ga, jak zło­wiesz­cze echo,

Trze­cia i czwar­ta… Tra­gicz­na mu­zy­ka!

Prze­cią­giem echem w za­uł­ki prze­ni­ka

Twar­dy sen kłó­ci pod za­pa­dłą strze­chą,

1. roz­bu­dziw­szy dziel­ni­cę do­ko­ła,

Prze­lę­kłych lu­dzi nu ra­tu­nek wola.

Nie­pew­ne w oknach ogni­ki za­świe­cą,

I rzę­dem wyj­rzą twa­rze prze­ra­żo­ne,

Z bram pół­odzia­ne po­sta­cie wy­le­cą

1 śpie­szą, bie­gną wszyst­kie w jed­ną stro­nę:

(idzie ję­czy gwiz­dek i z pło­ną­cej głę­bi,

Wśród gra­du iskier czar­ny dym się kłę­bi.

Tam śpie­szą tłu­my, gmach oto­czą ko­łem
I sto­ją zlę­kłe… bez­sil­ne, jak dzie­ci…
Pu­sta cie­ka­wość nad dzie­cię­cia czo­łem.
Trwo­ga na męz­kiem ob­li­czu za­świe­ci.
Lub prze­ra­że­niem zdję­te i roz­pa­cza,

Ko­bie­ty ręce za­ła­mu­ją, pła­czą,

I z każ­dą nową w ol­brzy­mie ru­iną.

Jęki brzmią gło­śniej, łzy ob­fi­ciej pły­ną.

Już z dol­nej sali, zie­ją­cej jak pie­kło,
Sto słu­pów ognia wy­bu­chło do góry,
I jak piesz­czo­tą obej­mu­je wście­kłą

Gór­ny rzęd okien i go­rą­ce mury.

Za­glą­da w szy­by, liże je i pali.

Aż z głu­chym trza­skiem pę­kły, roz­to­pio­ne;

1 roz­sza­la­łe ję­zy­ki czer­wo­ne

Zwy­cięz­ko wbie­gły do pię­tro­wej sali.

Wtem za­grzmi tur­kot sza­lo­ne­go bie­gu

I szmer prze­le­ciał po cie­ka­wych rze­szy:

Wpo­śród pło­ną­cych po­chod­ni sze­re­gu

Brzmią gło­sy dzwon­ków – straż na po­moc spie­szy

Kół tur­kot głu­chy dud­ni po uli­cy,

I ję­czą dzwon­ki i grzmo­cą ko­py­ta,

Mknie ka­wal­ka­ta lo­tem bły­ska­wi­cy

I przed pło­ną­cym gma­chem sta­je wry­ta.

W cha­osie łka­nia, tur­ko­tu i krzy­ku
Do­nio­słym gło­sem brzmi trąb­ka ko­men­dy…
Sko­czy młódź dziar­ska w roz­pro­szo­nym szy­ku,
Sta­wia dra­bi­ny i si­ka­wek rzę­dy;
Po li­nie z ha­kiem ten na szczyt się wdzie­ra.

Ow rą­bie bra­mę i ska­cze w pło­mie­nie,
Inny na gzem­sie zwin­ny, jak pan­te­ra.
Za­wisł i wody roz­le­wa stru­mie­nie.
Wśród kłę­bów dymu, iskier i spie­ko­ty.
Raz po raz bły­śnie to­pór i kask zło­ty
I w dach po­tęż­na ude­rzy sie­kie­ra,
Dru­zgo­cze, ła­mie, na strzę­py roz­dzie­ra
I w prze­paść strą­ca…

Wy­sił­ki da­rem­ne!
Trze­ci rzęd okien już pło­mie­niem zie­je,
A tam na czwar­tem świa­teł­ko ta­jem­ne
Bły­sło… już ro­śnie, dymi, pło­mie­nie­je.
Jak wąż błysz­czą­cy po tka­ni­nach bie­ży.
Liże po­sadz­kę, ca­łu­je wrze­cio­na,
Aż wszyst­kie iskry ze­braw­szy do łona,
W szy­by czer­wo­ną po­chod­nią ude­rzy.

Za krót­ką chwi­lę na wierz­choł­ku gma­chu
Zło­wiesz­czo ję­zyk za­bły­snął czer­wo­ny,
A za nim dru­gi przez otwo­ry w da­chu
Wyj­rzał, wy­buch­nął-krwa­we­mi ra­mio­ny
Ob­jął szczyt dum­ny, gry­zie go i pali
1 pło­mie­ni­stym opa­su­je splo­tem.
Aż prze­pa­lo­ny, z pie­kiel­nym ło­sko­tem,
Szczyt w go­re­ją­cą prze­paść się za­wa­li.

I jako pta­ków pło­mie­ni­stych sta­da,
W po­wie­trze iskier wy­bie­gła ka­ska­da
I buch­nął pło­mień słu­pem pod nie­bio­sy!…
Na od­wrót trą­bek ozwa­ły się gło­sy.
Tłum prze­ra­żo­ny śpiesz­nie cof­nął kro­ku,
A gmach czer­wo­ny–ol­brzym ko­na­ją­cy,
W gir­lan­dzie iskier, jak w zło­tym ob­ło­ku.
Stał cały w ogniu, jak stos go­re­ją­cy.

Sza­le­je ży­wioł, przy­ga­sa na chwi­lę,
W głąb się za­my­ka, za­mie­ra i głuch nie,
Aż znów w słab­ną­cej pod­sy­co­ny sile,
W nie­bo czer­wo­ną ko­lum­ną wy­buch­nie.
A z nim grad iskier i pło­ną­ce szma­ty
W zle­cą w po­wie­trze, lśnią­ce, roz­igra­ne,
1. na­gle wi­chrem z nad gma­chu po­rwa­ne,
Gra­dem spa­da­ją na są­sied­nie cha­ty.

Sza­le­je ży­wioł! Od bla­sku pło­mie­nia
Jak w dzień sło­necz­ny na uli­cach ja­sno,

Ży­we­mi bla­ski świe­cą­ce wśród cie­nia
La­tar­nie zbla­dły, mro­czą się i ga­sną
A gwiz­dek ję­czy co­raz smut­niej ci­szej,
Jak ko­na­ją­cy, chra­pli­we­mi tony…
Wy­bu­cha, słab­nie, znów sy­czy i dy­szy,
Aż wresz­cie milk­nie osła­bły, znu­żo­ny.

Sza­le­je ży­wioł! Lecą bel­ki, mury.
Cza­sem stos żyw­szym roz­pa­li się bla­skiem.
1 w kłę­bach dymu, po­śród iskier chmu­ry,
Zwę­glo­ne pię­tro za­wa­li się z trza­skiem;
1 z pię­trem runą w głąb zie­ją­cą–na dno,
Bez­kształt­ne ludz­kich ar­cy­dzieł ru­iny:
Błysz­czą­ce kół­ka, try­bi­ki, ma­szy­ny.
Dno całe masą za­le­gł­szy bez­ład­ną!…

I kędy ol­brzym wzno­sił się ce­gla­ny.
Na­gie, zczer­nia­łe ster­czą te­raz ścia­ny.
Tyl­ko dym sza­ry z mrocz­nej głę­bi zio­nie.
1 spa­le­ni­zny uno­szą się wo­nie,
I śnieg, w Otwar­te prze­ni­ka­jąc łono.
Stos czar­ny bia­łą po­kry­wa opo­ną.

Za­brzmia­ły trąb­ki: sy­gnał do od­wro­tu.
Straż wra­ca zwol­na, ci­cho, bez tur­ko­tu,
1 tłu­my wi­dzów do chat bied­nych pły­ną…
Tyl­ko nad czar­ną ol­brzy­ma ru­iną
Jed­na gro­mad­ka nie­co dłu­żej cze­ka…
1 wiatr zi­mo­wy przez noc do świ­ta­nia
W pysz­ne dziel­ni­ce za­no­si zda­le­ka
Skar­gi i jęki, prze­kleń­stwa i łka­nia…

PRZED BO­GIEM

Mar­jo­no­wi Win­kle­ro­wi

Od­mó­wi­ły mu nie­ba

Sił i pra­cy i chle­ba,

Więc głód schwy­cił go w szpo­ny za­bój­cze –
A miał chło­pię – ot ty­cie –
Uko­cha­ne nad ży­cie,

Co wo­ła­ło nań: „Chle­ba, mój oj­cze”!

A tej proś­by moc taka,

Ze pierś sła­bą bie­da­ka

Ude­rza­ła sil­nie na­kształt gro­mu…

W skle­pie chle­ba jest tyle!…
Bie­dak wa­hał się chwi­lę –

Ukradł chleb–i ucie­ka do domu.

Okrzyk zgro­zy się sze­rzy:
„Gwał­tu! zło­dziej!” Tłum bie­ży

I wnet chwy­ta spraw­cę wiel­kiej zbrod­ni,
Po­wta­rza­jąc wśród krzy­ku:
„Jak­że śmia­łeś, nędz­ni­ku?”

– „Lu­dzie, z chłop­cem by­li­śmy tak głod­ni!…”

Do wię­zien­nej go celi
Za tę zbrod­nię za­mknę­li,

Aby słusz­nie od­cier­piał za winę,
Tam też wkrót­ce ze świa­ta
Strasz­na wieść go do­la­ta,

Ze mu chło­pię umar­ło je­dy­ne.

Roz­pacz… stry­czek na haku…
Smierć – i już po bie­da­ku!….

Du­sza spie­szy w nie­bo na sąd Boży
I przed Pana ob­li­czem
O swym czy­nie zbrod­ni­czym

Opo­wia­da – i w pro­chu się ko­rzy:

„Cięż­ką moja jest wina,
Lecz mi z gło­du chłop­czy­na

Pła­kał!… Przy­szła po­ku­sa zdra­dziec­ka…
Nie wy­trwa­łem – ule­głem…
Chleb tam w skle­pie spo­strze­głem

I ukra­dłem go – dla mego dziec­ka!"

Z trwo­gą du­sza czło­wie­ka
Na su­ro­wy sąd cze­ka –

A Bóg kła­dzie na sza­li nie­bie­skiej
Tu­taj czyn, god­ny kary,
Tam swą ła­skę bez mia­ry

I dzie­cię­cia zgłod­nia­łe­go łez­ki

I te łez­ki dzie­ci­ny
Prze­wa­ży­ły głaz winy.

Bóg otwie­ra oj­cow­skie ob­ję­cia:
„Ukra­dzio­ny kęs chle­ba
Prze­ba­cza­ją ci nie­ba,

Głod­ny oj­cze – głod­ne­go dzie­cię­cia!…

NA ŚNIE­ŻY­CY.

Po­sęp­ny, su­ro­wy
Po­ra­nek zi­mo­wy

Z za sza­rych chmur jesz­cze nie bły­ska,
Gdy pu­stą uli­cą,
Sma­ga­ni śnie­ży­cą,

Spie­szy­li do pra­cy lu­dzi­ska.

Spie­szy­li mil­czą­cy:

Ten w blu­zie świe­cą­cej,

Ta chu­s­tą od zim­na się chro­ni,
"Wiatr chło­sta nie­bo­gą,

Śnieg skrzy­pi pod nogą,

I mała bla­szan­ka drży w dło­ni.

W gmach we­szli, i w śla­dy
Mil­czą­cej gro­ma­dy,

Ruch pu­ste oży­wia uli­ce,

Dłoń skrzęt­na kup­czy­ka,
Drzwi skle­pu od­my­ka,

Lub cią­gną z wo­za­mi woź­ni­ce;

I czę­ściej w od­da­li
Dzwo­ne­czek się żali,

U sa­nek kle­ko­cząc ję­kli­wie,

I dzien­ny ruch mia­sta
Co chwi­la to wzra­sta

W ty­sią­cz­nem prac ludz­kich ogniw

Z mro­ków miej­skich, po­śród wy­cia

Za­wie­ru­chy,
Wy­chy­la­ją się z ukry­cia

Dziw­ne du­chy:

Drob­ne, małe – szyb­ko bie­ga,

Gi­nąc w mro­ku,
A wo­re­czek na każ­de­go

Wisi boku;

A twa­rzycz­ka za­mar­z­łe­mi

Łez­ki świe­ci…
To do pra­cy za star­sze­mi

Idą dzie­ci.

Gdzie w gród to­czą się wo­za­mi

Czar­ne sto­sy,
Tam po­spie­sza z wo­recz­ka­mi

Mo­tłoch bosy.

Jak dra­pież­ne przy zdo­by­czy

Krą­żą sta­da,
Tak się chył­kiem ta­jem­ni­czy

Or­szak skra­da;

Tam­ten spa­dłe brył­ki zbie­ra,

Ów nie cze­ka,
Ale ręką z wro­zu zdzie­ra
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: