Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cztery łabędzie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cztery łabędzie - ebook

Szósta część sagi rodu Poldarków

Kornwalia, 1795–1797.

Z pozoru wydaje się, że Ross Poldark – obecnie uważany za kogoś w rodzaju bohatera wojennego – może spokojnie cieszyć się zdobytym z trudem bogactwem, lecz nagle staje przed nim nowy dylemat. W jego żonie Demelzie zakochuje się młody oficer marynarki wojennej.

Cztery kobiety, których życie jest związane z życiem Rossa – cztery łabędzie – stają w obliczu kryzysu. Dla żony Rossa, Demelzy, dla jego młodzieńczej miłości Elizabeth, dla Caroline, która niedawno poślubiła jego przyjaciela, oraz dla nieszczęśliwej Morwenny Chynoweth nadchodzi czas niepokojów i konfliktów.

Niezrównany Winston Graham [...] wszystko, co najlepsze, i jeszcze więcej.

„The Guardian”

Winston Graham jest autorem czterdziestu powieści, między innymi The Walking Stick, Angell, Pearl and Little God, Stephanie oraz Tremor. Jego książki przełożono na wiele języków, a głośna saga rodu Poldarków stała się kanwą dwóch seriali telewizyjnych emitowanych w dwudziestu czterech krajach. Na podstawie ósmej części cyklu o Poldarkach, The Stranger of the Sea, powstał dwugodzinny film telewizyjny. Pięcioodcinkowy serial oparty na wczesnej powieści The Forgotten Story zdobył srebrny medal na Nowojorskim Festiwalu Filmowym. Sześć książek pisarza zaadaptowano na potrzeby kina; najbardziej znana ekranizacja to Marnie w reżyserii Alfreda Hitchcocka. Winston Graham był członkiem Królewskiego Towarzystwa Literackiego i w 1983 roku otrzymał Order Imperium Brytyjskiego. Zmarł w lipcu 2003 roku.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-465-0
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

1

Daniel Behenna, lekarz i chirurg, miał czterdzieści lat i mieszkał w kwadratowym, odosobnionym, nieporządnym domu przy Goodwives Lane w Truro. Behenna również odznaczał się kwadratową sylwetką i żył w odosobnieniu, lecz był zadbany, ponieważ mieszkańcy miasta i okręgu dobrze płacili za nowoczesną wiedzę medyczną. Wcześnie się ożenił, owdowiał, ponownie wstąpił w związek małżeński, ale druga żona także zmarła. W tej chwili dwiema córkami Behenny opiekowała się gospodyni, pani Childs, która mieszkała na stałe w domu. Asystent, o nazwisku Arthur, spał nad stajnią.

Behenna przebywał w Truro zaledwie od pięciu lat. Przeprowadził się z Londynu, gdzie nie tylko wyrobił sobie markę jako praktykujący lekarz, ale także napisał i opublikował monografię na temat położnictwa, w której skorygował część poglądów wyrażonych w słynnym Traktacie o położnictwie Smelliego. Po przybyciu do Kornwalii zrobił wielkie wrażenie na bogatych mieszkańcach prowincji dzięki swojemu autorytetowi i zręczności.

Zwłaszcza autorytetowi. Chorzy nie lubili pragmatycznego podejścia doktora Dwighta Enysa, który dokładnie badał pacjentów i wiedział, że lekarstwa często bywają nieskuteczne, toteż unikał podejmowania kategorycznych decyzji. Nie byli zadowoleni z medyka, który przychodzi, grzecznie rozmawia, odzywa się miło do dzieci, a nawet głaszcze psa. Woleli kogoś, kto robi ważną minę, okazuje pewność siebie, zachowuje się jak półbóg. Głos Behenny odbijał się echem w całym domu już na schodach, gdy rozkazywał służącym biec po wodę i koce. Krewni pacjenta wyczekiwali na każde jego słowo. Samo pojawienie się Behenny sprawiało, że serce biło szybciej, choćby nawet, jak często się zdarzało, wkrótce przestawało bić. Nie przygnębiały go niepowodzenia. Śmierć chorego nie była winą kuracji, tylko pacjenta.

Dobrze się ubierał, zgodnie z najwyższymi standardami swojej profesji. Kiedy odbywał dalekie podróże – do czego coraz częściej zmuszała go znakomita reputacja, jaką zyskał w okolicy – dosiadał ładnego karego konia o imieniu Emir, wkładał bryczesy z koźlej skóry, wysokie buty do konnej jazdy i ciężką pelerynę narzuconą na aksamitny surdut z mosiężnymi guzikami. Zimą podróżował w grubych wełnianych rękawiczkach, a w mieście posługiwał się mufką. Nie rozstawał się z laską ze złotą gałką, w której znajdował się flakonik z ziołami zapobiegającymi infekcjom.

Wieczorem na początku października tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego piątego roku Behenna wrócił do domu po wizycie u pacjentów mieszkających po drugiej stronie rzeki. Poddał bolesnym kuracjom dwóch chorych na cholerę oraz usunął przeszło półtora litra płynu z żołądka kupca zbożem, cierpiącego na puchlinę wodną. Po koszmarnej zimie i brzydkim lecie nadszedł ciepły miesiąc i niewielkie miasto spokojnie drzemało w upale. Przez całe popołudnie mieszkańcom dokuczał smród ścieków i gnijących odpadków, lecz wieczorem powiał lekki wiatr i powietrze znów stało się rześkie. Był przypływ: rzeka podpełzła do gęstych zabudowań Truro i otoczyła je jak senne jezioro.

Dotarłszy do frontowych drzwi, doktor Behenna odprawił skinieniem dłoni niewielką grupkę ludzi czekających na jego przybycie. Mniej zamożni mieszkańcy najczęściej korzystali z usług miejskich aptekarzy, a biedota leczyła się wywarami, które sama przygotowała albo kupiła za pensa od wędrownych Cyganów, jednak czasem Behenna pomagał komuś za darmo – nie był pozbawiony wspaniałomyślności i łechtało to jego próżność – dlatego przed domem zawsze czekało na niego kilku ludzi w nadziei na krótką konsultację na schodach. Lecz dziś nie był w nastroju.

Kiedy oddał konia stajennemu i wszedł do domu, wyszła mu na powitanie pani Childs, gospodyni. Była rozczochrana i wycierała ręce brudnym ręcznikiem.

– Panie doktorze – szepnęła. – Przyjechał do pana dżentelmen. Siedzi w salonie. Czeka już od dwudziestu pięciu minut. Nie wiedziałam, kiedy pan wróci, ale powiedział do mnie, powiedział: „Zaczekam”. Po prostu: „Zaczekam”. Więc zaprosiłam go do salonu.

Odkładając płaszcz i torbę, Behenna patrzył na gospodynię. Była niechlujną młodą kobietą i często się zastanawiał, dlaczego ją toleruje. Tak naprawdę istniała tylko jedna przyczyna.

– Jaki dżentelmen? Dlaczego nie wezwałaś pana Arthura? – Behenna nie zniżył głosu i gospodyni nerwowo zerknęła przez ramię.

– Pan Warleggan – odrzekła.

Behenna przejrzał się w zapleśniałym lustrze, przygładził włosy, strzepnął z mankietu pyłek i spojrzał na swoje ręce, by sprawdzić, czy nie ma na nich nieprzyjemnych plam.

– Gdzie panna Flotina?

– Poszła na lekcję muzyki. Panna May ciągle leży w łóżku, ale pan Arthur powiedział, że gorączka spadła.

– Naturalnie, że spadła. Dopilnuj, by mi nie przeszkadzano.

– Tak, sir.

Behenna odchrząknął i wszedł do salonu. Był zdziwiony.

Pani Childs się nie pomyliła. Przy oknie stał George Warleggan, z rękami splecionymi do tyłu, barczysty i spokojny. Miał świeżo ufryzowane włosy i nosił ubranie uszyte w Londynie. Był najbogatszym człowiekiem w Truro i jednym z najbardziej wpływowych obywateli, lecz teraz, gdy zbliżał się do czterdziestki, coraz bardziej przypominał z wyglądu swojego dziadka kowala.

– Pan Warleggan. Mam nadzieję, że nie musiał pan długo czekać. Gdybym wiedział…

– Nie wiedział pan. Dla zabicia czasu podziwiałem pański szkielet. Rzeczywiście, dziwne są sprawy Boga i żadna kość człowieka nie jest dla niego tajemnicą¹.

Mówił chłodnym tonem, jak zawsze.

– Trofeum z moich lat studenckich. Wykopaliśmy go. Należał do zbrodniarza, który źle skończył. W wielkim mieście nigdy takich nie brakuje.

– Nie tylko w wielkim mieście.

– Czy mógłbym poczęstować pana czymś do picia? Może kordiał albo kieliszek madery?

George Warleggan pokręcił głową.

– Pańska kobieta, gospodyni, już mi proponowała.

– A zatem proszę usiąść. Jestem do pańskich usług.

George Warleggan zajął miejsce w fotelu i skrzyżował nogi. Rozglądał się po pokoju, nie poruszając głową. Behenna żałował, że w salonie panuje taki bałagan. Na stole walały się książki i papiery, słoje z solą glauberską i proszkiem Dovera. Na biurku, między notatkami medycznymi, stały dwie puste butelki z korkami nadgryzionymi przez robaki. Koło wiszącego szkieletu stało krzesło z dziewczęcą sukienką przewieszoną przez oparcie. Chirurg zmarszczył brwi: nie spodziewał się odwiedzin swoich bogatych pacjentów. Wygląd salonu mógł wywrzeć złe wrażenie.

Siedzieli w milczeniu przez całą minutę. Wydawało się, że minęło dużo czasu.

– Przyszedłem w prywatnej sprawie – powiedział George.

Doktor Behenna skinął głową.

– Z tego powodu wszystko, co powiem, musi pozostać tajemnicą. Rozumiem, że nikt nas nie podsłuchuje?

– Wszystkie rozmowy między lekarzem a pacjentem są poufne – odparł medyk.

George obrzucił go beznamiętnym wzrokiem.

– Istotnie. Ale tym razem ma to szczególne znaczenie.

– Nie bardzo rozumiem, co ma pan na myśli.

– To, że o naszej rozmowie będziemy wiedzieć tylko my dwaj, pan i ja. Jeśli dowie się o niej ktoś jeszcze, to nie ja zdradzę sekret.

Behenna wyprostował się w fotelu, lecz nie odpowiedział. Miał bardzo silne poczucie własnej ważności, choć zdawał sobie sprawę z jeszcze większej ważności Warlegganów.

– W takich okolicznościach nie zachowałbym się po przyjacielsku, doktorze.

Medyk podszedł do drzwi i otworzył je gwałtownie. Korytarz był pusty. Znów zamknął drzwi.

– Jeśli chce pan ze mną rozmawiać, panie Warleggan, może pan to zrobić. Zapewniłem już pana, że zachowam pańskie słowa w tajemnicy.

George skinął głową.

– Niechaj tak będzie.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu.

– Jest pan człowiekiem przesądnym? – spytał Warleggan.

– Nie, sir. Naturą rządzą niezmienne prawa, na które nie ma wpływu człowiek czy amulet. Rola lekarza polega na zrozumieniu istoty tych praw i zastosowaniu ich w celu wyleczenia choroby. Wszystkie choroby są uleczalne. Nikt nie powinien umrzeć przed nadejściem starości.

– Ma pan dwoje dzieci?

– Dwie córki, dwunastoletnią i dziewięcioletnią.

– Nie obawia się pan, że źle na nie wpłyną kości zbrodniarza wiszące w ich domu?

– Nie, sir. Gdybym zauważył, że szkielet wywiera na nie zły wpływ, uleczyłaby je duża dawka środka przeczyszczającego.

George znów skinął głową. Wsunął trzy palce do kieszonki od zegarka i zaczął obracać znajdujące się tam monety.

– Asystował pan przy narodzinach mojego syna. Później był pan częstym gościem w naszym domu. Rozumiem, że odbierał pan wiele porodów.

– Tysiące. Przez dwa lata pracowałem w szpitalu położniczym w Westminsterze pod kierunkiem doktora Forda. Sądzę, że nikt w Kornwalii nie ma równie dużego doświadczenia, i niewielu jest takich lekarzy w innych częściach kraju. Ale… przecież pan o tym wie, panie Warleggan. Wiedział pan o tym, gdy pańska żona, pani Warleggan, spodziewała się dziecka, i postanowił pan skorzystać z moich usług. Ufam, że jest z nich pan zadowolony.

– Tak. – George Warleggan wysunął do przodu dolną wargę. Jeszcze bardziej niż zwykle przypominał cesarza Wespazjana podejmującego decyzję o losach imperium. – Ale chciałbym się z panem skonsultować.

– Jestem do pańskich usług – powtórzył Behenna.

– Mój syn Valentine urodził się w ósmym miesiącu ciąży. Czy to się zgadza? Doszło do wypadku, moja żona spadła ze schodów, i poród nastąpił miesiąc przed terminem. Czy się nie mylę?

– Nie myli się pan.

– Proszę mi powiedzieć, doktorze: skoro odebrał pan tysiące porodów, z pewnością widział pan bardzo wiele wcześniaków. Czy tak?

– Owszem, znaczną liczbę.

– Urodzonych w ósmym miesiącu? Siódmym? Szóstym?

– Ósmym i siódmym. Nigdy nie widziałem sześciomiesięcznego wcześniaka, który przeżył.

– Czy wcześniaki, które przeżywają tak jak Valentine, mają w chwili narodzin jakieś szczególne cechy? Czy różnią się czymś od dzieci, które przyszły na świat o czasie? Czy są jakieś różnice?

Behenna zastanawiał się przez chwilę, dokąd zmierzają pytania gościa.

– Różnice? Jakiego rodzaju?

– To ja pana pytam.

– Nie ma istotnych różnic, panie Warleggan. Może pan być spokojny. Przedwczesne narodziny nie wywarły żadnego negatywnego wpływu na pańskiego syna.

– Nie mam na myśli różnicy po upływie wielu lat. – W głosie George’a Warleggana pojawiła się opryskliwość. – Jakie są różnice w chwili narodzin?

Behenna jeszcze nigdy tak starannie nie dobierał słów.

– Naturalnie waga. Ośmiomiesięczne dziecko prawie nigdy nie waży więcej niż dwa kilogramy i siedemset gramów. Często płacze ciszej. Paznokcie…

– Słyszałem, że ośmiomiesięczny wcześniak nie ma paznokci.

– To nieścisła informacja. Są małe i bardziej miękkie…

– Słyszałem, że skóra takich dzieci jest pomarszczona i czerwona.

– Bywa taka również u wielu dzieci urodzonych o czasie.

– Słyszałem, że wcześniaki nie mają włosów.

– Och, czasem mogą mieć włosy, ale bardzo rzadkie i cienkie.

Na ulicy rozległ się turkot wozu. Kiedy ucichł, George powiedział:

– Cel moich pytań może być już dla pana jasny, doktorze. Muszę zadać panu ostatnie pytanie. Czy mój syn był wcześniakiem, czy nie?

Daniel Behenna oblizał wargi. Zdawał sobie sprawę, że jest uważnie obserwowany, i czuł napięcie gościa. U człowieka mniej panującego nad sobą można by to nazwać cierpieniem.

Wstał i podszedł do okna. Silniejsze światło sprawiło, że zauważył plamki krwi na swoim mankiecie.

– W przypadku wielu pytań o charakterze fizycznym nie potrafię udzielić jednoznacznej odpowiedzi, panie Warleggan. Musi pan pozwolić, bym sobie wszystko przypomniał. Pana syn ma teraz – ileż to? – osiemnaście, dwadzieścia miesięcy, prawda? Od jego narodzin odbierałem wiele porodów. Proszę mi powiedzieć, kiedy dokładnie mnie pan wezwał.

– Trzynastego lutego zeszłego roku. Moja żona spadła ze schodów w Trenwith. Zdarzyło się to w czwartek wieczorem, około szóstej. Natychmiast posłałem po pana służącego i przybył pan około północy.

– Ach tak, pamiętam. W tamtym tygodniu leczyłem lady Hawkins, która złamała żebra w czasie polowania. Kiedy usłyszałem, że pana żona uległa wypadkowi, miałem nadzieję, że nie spadła z konia, bo w takiej sytuacji…

– Więc pan przyjechał – przerwał George.

– Przyjechałem. Zajmowałem się pana żoną przez całą noc i następny dzień. Jeśli dobrze pamiętam, dziecko przyszło na świat wieczorem.

– Valentine urodził się kwadrans po ósmej.

– Tak… Cóż, mogę panu powiedzieć, panie Warleggan, że nie przypominam sobie, bym zauważył coś dziwnego w chwili narodzin pańskiego syna. Naturalnie nie miałem powodu, by się zastanawiać, spekulować, uważnie obserwować. Dlaczego miałbym to robić? Nie przypuszczałem, że nadejdzie chwila, gdy będę musiał wydać kategoryczną opinię. Chodzi o zaledwie miesiąc. Pana żona nieszczęśliwie upadła i byłem rad, że urodziła żywego, zdrowego chłopca. Zwracał się pan do położnej?

George również wstał.

– Musi pan pamiętać, jak wyglądało dziecko, które pan odebrał. Czy miało w pełni uformowane paznokcie?

– Tak mi się zdaje, ale nie jestem pewien, czy…

– A włosy?

– Trochę ciemnych włosów.

– Czy skóra była pomarszczona? Zobaczyłem dziecko po godzinie i pamiętam tylko lekkie zmarszczki.

Behenna westchnął.

– Panie Warleggan, jest pan jednym z moich najzacniejszych klientów i nie chciałbym pana urazić. Czy mogę być zupełnie szczery?

– Właśnie o to pana proszę.

– Cóż, z całym szacunkiem sugeruję, by wrócił pan do domu i nie myślał więcej o tej sprawie. Nie ośmielam się zgadywać, jakie są przyczyny pańskich pytań. Ale jeśli spodziewa się otrzymać ode mnie w tej chwili – ode mnie lub od kogokolwiek innego – jasną opinię, czy pana syn był lub nie był wcześniakiem, prosi pan o coś niemożliwego, sir. Nie da się w ten sposób kategoryzować natury. Norma jest tylko normą, zawsze istnieje margines tolerancji.

– A zatem nic mi pan nie powie.

– Nie mogę panu powiedzieć. Gdyby zadał pan to pytanie w chwili porodu, mógłbym zaryzykować bardziej zdecydowaną opinię. Naturalia non sunt turpia, jak mawiają.

George ujął laskę i uderzył nią w dywan.

– Rozumiem, że doktor Enys wrócił do Kornwalii i wkrótce zacznie odwiedzać pacjentów?

Behenna zesztywniał.

– Wciąż jest niezdrów, a niebawem poślubi bogatą pannę.

– Niektórzy go cenią.

– To ich sprawa, nie moja, panie Warleggan. Ze swojej strony czuję tylko pogardę dla większości jego metod, które świadczą o słabości charakteru i braku przekonania. Człowiek, który nie opiera swoich działań na jasnej, udowodnionej teorii medycznej, nie może być dobrym lekarzem.

– Naturalnie, naturalnie. Doskonale wiem, że lekarze nigdy nie mówią dobrze o swoich kolegach po fachu.

A czy bankierzy mówią dobrze o innych bankierach? – pomyślał medyk.

– Cóż… – powiedział George. – Życzę panu miłego wieczoru, Behenna.

– Mam nadzieję, że pani Warleggan i panicz Valentine cieszą się dobrym zdrowiem – rzekł doktor.

– Dziękuję, tak.

– Nadszedł czas, bym ich odwiedził. Może na początku przyszłego tygodnia…

Zapadło milczenie i wydawało się, że George rozważa, czy nie powiedzieć: „Proszę więcej nie przyjeżdżać”.

– Staram się nie spekulować, panie Warleggan, dlaczego pyta mnie pan o te kwestie – odezwał się Behenna. – Ale nie byłbym człowiekiem, gdybym nie rozumiał, jak ważna może być dla pana odpowiedź. Nie jestem w stanie wydać opinii, która, według mojej wiedzy, mogłaby rzucić cień na honor szlachetnej i cnotliwej damy – i nie zrobię tego. Nie mogę tego zrobić, nie mając pewności co do istoty sprawy, a chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że nie mam takiej pewności. Gdybym ją miał, uważałbym za swój obowiązek powiedzieć panu prawdę. Nie mam pewności. To wszystko.

George spoglądał na lekarza chłodnym wzrokiem. Niesmak malujący się na jego twarzy mógł wyrażać niechęć do Behenny lub niezadowolenie, że musiał ujawnić własne myśli przed obcym człowiekiem.

– Pamięta pan, co powiedziałem na początku naszej rozmowy, doktorze?

– Jestem zobowiązany do zachowania tajemnicy.

– Proszę o tym nie zapominać. – George ruszył w stronę drzwi. – Moja rodzina czuje się dobrze, ale może pan przyjechać, jeśli pan chce.

Po wyjściu Warleggana Behenna poszedł do kuchni.

– Nellie, dom jest w koszmarnym stanie! Marnujesz czas, plotkując, zajmując się bzdurami i gapiąc się na ulicę! Salon nie nadaje się do podejmowania zamożnych pacjentów! Zabierz tę sukienkę i buty! Uważaj, bo możesz stracić pracę!

Przez trzy lub cztery minuty łajał Nellie Childs donośnym głosem, który rozlegał się w całym domu. Słuchała, patrząc cierpliwie spod grzywy kasztanowych włosów, i czekała, aż burza minie. Czuła, że doktor musi odbudować autorytet, który w jakiś sposób podważyła wizyta dziwnego gościa. Kiedy Behenna odwiedzał swoich najbogatszych pacjentów, byli oni w potrzebie i wymagali pomocy. Stawiał diagnozy, oni zaś z lękiem wyczekiwali jego słów. Nigdy nie leczył George’a Warleggana, który cieszył się nienaturalnie dobrym zdrowiem. Dzisiaj, jak zawsze w czasie spotkań z właścicielem dworu w Trenwith, Behenna musiał się przed nim płaszczyć. Nie sprawiało mu to przyjemności, męczyło go i teraz wyżywał się na Nellie Childs.

– Tak, sir – powtarzała. – Nie, sir. Zajmę się tym jutro, sir.

Za każdym razem zwracała się do niego „sir”, nawet gdy szedł za nią do sypialni: była to podstawa ich relacji. Istniało między nimi milczące quid pro quo. Traktowała jego reprymendy poważnie, lecz nie zanadto poważnie. Kiedy skończył, zaczęła w milczeniu porządkować salon, a tymczasem Behenna stał przy oknie z dłońmi pod połami surduta, rozmyślając o tym, co się wydarzyło.

– Panna May chciałaby z panem porozmawiać, sir.

– Za chwilę.

Próbowała zabrać rozrzucone buty i upuściła dwa. Włosy opadły jej na twarz.

– Bogaci dżentelmeni rzadko pana odwiedzają, sir. Potrzebował czegoś związanego z medycyną?

– Tak, z medycyną.

– Myślę, że mógł przysłać jednego ze swoich służących, prawda, sir?

Behenna nie odpowiedział. Nellie wyszła z butami i wróciła po sukienkę.

– Chyba nigdy wcześniej nie widziałam u nas pana Warleggana. Może to jakaś prywatna sprawa i nie chciał, żeby wiedzieli o niej domownicy?

Behenna odwrócił się od okna.

– Zdaje się, że Katon powiedział: Nam nulli tacuisse nocet, nocet esse locutum. Na zawsze zapamiętaj te słowa, Nellie. Powinnaś przestrzegać tej zasady. Inni ludzie także.

– Może tak, ale nie wiem, co to znaczy.

– Przetłumaczę ci. „Milczenie jeszcze nikomu nie zaszkodziło, ale mowa często”.

2

George Tabb miał sześćdziesiąt osiem lat i pracował jako stajenny i dozorca w gospodzie Pod Walecznym Kogutem. Zarabiał dziewięć szylingów tygodniowo i czasem dostawał dodatkowego szylinga za pomoc w trakcie walk kogutów. Mieszkał w przybudówce obok gospody, a jego żona, w dalszym ciągu sprawna mimo kłopotów zdrowotnych, zarabiała dwa funty rocznie jako praczka. Tabb czasem otrzymywał napiwki jako dozorca, co pozwalało mu wiązać koniec z końcem, lecz w ciągu dziewięciu lat od śmierci swojego przyjaciela i pracodawcy Charlesa Williama Poldarka często zaglądał do butelki, a obecnie pił tak dużo, że nie stać go było na utrzymanie. Emily Tabb próbowała kontrolować wydatki, ale tygodniowo trzeba było przeznaczyć pięć szylingów na chleb, dziewięć pensów na mięso, dziewięć pensów na pół funta masła i kolejne dziewięć pensów na pół funta sera oraz szylinga na dwadzieścia kilogramów kartofli, co ograniczało pole manewru. Pani Tabb gorzko żałowała – podobnie jak jej mąż, gdy był względnie trzeźwy – że dwa i pół roku wcześniej opuścili Trenwith. Elizabeth Poldark, owdowiała i pozbawiona pieniędzy, musiała po kolei zwalniać służących, aż zostali tylko wierni Tabbowie, ale pijany Tabb zrobił się bezczelny i zaczął uważać się za niezastąpionego. Po nagłym ślubie pani Poldark musieli odejść.

Pewnego popołudnia na początku października George Tabb czyścił arenę na tyłach gospody, przygotowując ją do walk kogutów, które miały się odbyć następnego dnia, gdy zagwizdał na niego szynkarz, po czym powiedział, że ktoś chce się z nim widzieć. Tabb wyszedł na ulicę i zobaczył wychudzonego mężczyznę w czarnym stroju, z oczami osadzonymi tak blisko siebie, że wydawał się zezowaty.

– Tabb? George Tabb? Ktoś chce zamienić z tobą kilka słów. Powiedz swojemu panu. Zajmie to pół godziny.

Tabb przyjrzał się gościowi i spytał, o co chodzi, kto chce się z nim widzieć i dlaczego, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Na ulicy czekał drugi mężczyzna. W końcu Tabb odłożył miotłę i wyszedł z gospody.

Nie szli daleko. Kilka kroków zaułkiem, a następnie wzdłuż brzegu rzeki, która lśniła i migotała w czasie przypływu. Później ulicą, do furtki w murze i przez dziedziniec. Tylna część wysokiego domu.

– Tędy.

Tabb wszedł do środka. Pokój przypominał biuro prawnika.

– Zaczekaj tu. – Zamknięto za nim drzwi. Został sam.

Rozglądał się niespokojnie po pomieszczeniu, zastanawiając się, czy wezwanie nie oznacza jakichś kłopotów. Nie musiał długo czekać. Drugimi drzwiami wszedł dżentelmen. Tabb spojrzał na niego ze zdumieniem.

– Pan Warleggan! – Tabb był łysy i uniósł dłoń do pomarszczonego czoła.

Jego imiennik, nieskończenie ważny George Warleggan, skinął mu głową, po czym usiadł za biurkiem. Zajrzał do jakichś dokumentów, a Tabb zaniepokoił się jeszcze bardziej. To właśnie George Warleggan po poślubieniu pani Poldark kazał zwolnić ze służby Tabba i jego żonę. W jego dzisiejszym powitaniu nie czuło się sympatii.

– Chcę ci zadać kilka pytań, Tabb – rzekł George, nie unosząc wzroku.

– Sir?

– Pytania, które ci zadam, są poufne i spodziewam się, że będziesz je tak traktował.

– Tak, sir.

– Widzę, że nie pracujesz już na posadzie, którą ci załatwiłem na prośbę pani Warleggan, po odejściu z Trenwith.

– Tak, sir. Moja żona nie dawała sobie rady z pracą i…

– Wręcz przeciwnie. Panna Agar była niezadowolona z twojej pracy i chciała zatrzymać twoją żonę, a zwolnić ciebie.

Tabb rozglądał się niespokojnie po pokoju.

– Teraz wegetujesz jako dozorca w gospodzie. Bardzo dobrze, to twoja decyzja. Nie skorzystałeś z mojej pomocy i ponosisz tego konsekwencje!

Tabb odchrząknął. George Warleggan wsunął palce do kieszonki na zegarek i wyjął dwie monety. Były złote.

– Mimo to mogę na pewien czas złagodzić twój los. Dostaniesz te dwie gwinee pod pewnymi warunkami.

Tabb wpatrywał się w monety jak sroka w gnat.

– Sir?

– Chcę ci zadać kilka pytań na temat ostatnich miesięcy twojej pracy w Trenwith. Pamiętasz je? Odszedłeś niespełna dwa lata temu.

– O tak, sir, pamiętam bardzo dobrze.

– Jesteśmy w tym pokoju tylko my dwaj, Tabb. Tylko ty będziesz wiedział, jakie pytania ci zadam. Tak więc, jeśli w przyszłości usłyszę, że inni znają te pytania, będę wiedział, kto o nich opowiadał, prawda?

– Och, nie zrobiłbym tego, sir…

– Doprawdy? Nie jestem pewien. Pijacy bywają gadatliwi. Zatem posłuchaj, Tabb.

– Sir?

– Jeśli kiedykolwiek usłyszę jedno słowo na temat pytań, które ci dziś zadam, zostaniesz wypędzony z miasta i dopilnuję, żebyś zdechł z głodu. Zdechł z głodu. W rynsztoku. Przyrzekam ci to. Będziesz o tym pamiętał po pijanemu?

– Sir, uczciwie obiecuję. Daję słowo. Nie mogę zrobić nic więcej. Ja…

– Tak, możesz tylko dać słowo. Więc go dotrzymaj, bo ja dotrzymam swojego.

Zapadła cisza. Tabb oblizał wargi.

– Dobrze pamiętam ten okres, sir. Dobrze pamiętam czas, gdy ja i pani Tabb sami jedni dbaliśmy o dwór i gospodarstwo. Nikt nam nie pomagał, a było mnóstwo roboty…

– Wiem, wiem. I zacząłeś nadużywać swojej pozycji. Dlatego zostałeś zwolniony. Ale ze względu na długą służbę znaleziono ci inną pracę, którą potem straciłeś. Tabb, należy rozstrzygnąć pewne kwestie prawne związane z majątkiem i możesz pomóc mi to zrobić. Przede wszystkim chciałbym, żebyś przypomniał sobie wszystkie osoby odwiedzające dwór. Od kwietnia do czerwca tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku, gdy odszedłeś.

– Kto odwiedzał dwór? Żeby się zobaczyć z panią Poldark albo panną Agathą? Niewielu ludzi, sir. Prawie nie mieliśmy gości… Pamiętam wieśniaków. Betty Coad przynosiła sardynki, a raz w tygodniu pojawiał się Lobb, roznosiciel „Sherborne Mercury”. Aaron Nanfan…

George dał znak ręką, nakazując Tabbowi milczenie.

– Kto odwiedzał Poldarków na gruncie towarzyskim?

Tabb zastanawiał się przez chwilę, drapiąc się po podbródku.

– Pan, sir! Najczęściej ze wszystkich! Poza tym doktor Choake, który przyjeżdżał do panny Agathy. Raz w tygodniu pastor Odgers, nadsztygar Henshawe, administrator parafii, kapitan Poldark z Nampary, ze dwa razy sir John Trevaunance i chyba raz pani Ruth Treneglos. Raz widziałem panią Teague. Ale przez pół dnia byłem na polu i dlatego nie mogę…

– Jak często przyjeżdżał kapitan Poldark z Nampary?

– Och… raz w tygodniu. Mniej więcej.

– Zwykle wieczorami?

– Nie, sir, zawsze po południu. W czwartki po południu. Pił herbatę, a potem odjeżdżał.

– Więc kto przychodził wieczorem?

– Nikt, sir. We dworze było cicho, cicho jak w grobie. Wdowa, młody panicz, co to nie miał jeszcze dziesięciu lat, i bardzo stara dama. Jakby pan mnie spytał o gości za czasów pana Francisa, to wtedy…

– A pani Elizabeth? Na pewno wyjeżdżała wieczorami?

Tabb zamrugał.

– Wyjeżdżała? Nic o tym nie wiem, sir.

– Wieczorami było jeszcze jasno. W kwietniu, maju i czerwcu. Musiała jeździć konno.

– Nie, bardzo rzadko. Sprzedaliśmy prawie wszystkie konie, oprócz dwóch, które były za stare, by się ich pozbyć.

George obracał w palcach dwie gwinee, a Tabb spoglądał na monety. Miał nadzieję, że to już koniec.

– Spokojnie, spokojnie, jeszcze nic nie zarobiłeś – rzekł George. – Zastanów się, człowieku. Musieli być inni goście.

Tabb gorączkowo się zastanawiał.

– Wieśniacy… Wuj Ben przynosił króliki. Żadnych obcych ani…

– Jak często pani Poldark jeździła do Nampary?

– Do Nampary?

– Mówię wyraźnie. W odwiedziny do Rossa Poldarka i jego żony.

– Nigdy. Ani razu. Nic o tym nie wiem. Nie, nigdy.

– Dlaczego tam nie jeździła? Byli sąsiadami.

– Myślę… myślę, że nigdy za bardzo nie lubiła żony kapitana Poldarka. Ale tak tylko myślę.

Zapadła długa cisza.

– Spróbuj dokładnie sobie przypomnieć, co się działo w maju. Na początku lub w połowie miesiąca. Kto przyjeżdżał do Trenwith? Kto przyjeżdżał wieczorem?

– No… nikt, sir. Nie widziałem żywej duszy. Już mówiłem.

– Kiedy kładłeś się spać?

– Eee… o dziewiątej albo dziesiątej. Szybko po zmroku. Od rana do zmierzchu byliśmy na polu, a potem…

– O której pani Elizabeth udawała się na spoczynek?

– Eee… o tej samej porze. Wszyscy byliśmy zmęczeni.

– Kto zamykał dwór?

– Ja, wieczorem. Wcześniej nigdy nie zamykaliśmy, ale potem, jak nie było innych służących, a wszędzie roiło się od włóczęgów…

– Cóż, obawiam się, że niczego nie zarobiłeś – oznajmił George, poruszając dłonią, jakby chciał schować pieniądze.

– Och, sir, powiedziałbym panu, gdybym wiedział to, co pan chce usłyszeć!

– Nie wątpię. A zatem oświeć mnie w jednej kwestii. Czy usłyszałbyś dzwonek, gdyby ktoś odwiedził dwór po twoim pójściu spać?

– To znaczy w nocy?

– A kiedy indziej?

Tabb się zastanawiał.

– Wątpię. Wątpię, czy usłyszałbym dzwonek. Jest w kuchni, na dole, a wszyscy śpimy na górze.

– Nigdy byś się nie zorientował, że ktoś przyszedł?

– Na pewno bym coś zauważył. Po co ktoś miałby przychodzić do dworu? Tylko po to, żeby kraść. A nie było dużo do ukradzenia.

– Jest jakieś sekretne wejście do dworu, o którym słyszałeś? Mógłby je znać jeden z członków rodziny?

– Nie… Nic o tym nie wiem. A pracowałem w Trenwith dwadzieścia pięć lat.

George Warleggan wstał.

– Bardzo dobrze, Tabb. – Upuścił monety na stół. – Weź swoje dwie gwinee i idź. Masz nikomu o tym nie wspominać, nawet żonie.

– Nic jej nie powiem – odparł Tabb. – Inaczej… no, sir, wie pan, jak to jest. Zaraz będzie chciała zabrać pieniądze.

– Weź swoje gwinee i idź – powtórzył George.

3

Elizabeth Warleggan miała trzydzieści jeden lat i dwoje dzieci. Starszy syn, Geoffrey Charles Poldark, wkrótce jedenastolatek, przebywał w szkole w Harrow, gdzie rozpoczął pierwszy semestr nauki. Matka otrzymała jak dotychczas trzy poplamione atramentem listy, w których syn pisał, że żyje, jest zdrowy i poznaje zwyczaje panujące w szkole. Elizabeth przechowywała je starannie złożone w rogu biurka i kiedy na nie patrzyła, zawsze czuła ból w sercu: potrafiła wyczytać wiele między wierszami. Młodszy syn, Valentine Warleggan, nie miał jeszcze dwóch lat i powoli dochodził do siebie po ciężkiej krzywicy, która zaatakowała organizm poprzedniej zimy.

Elizabeth skończyla właśnie grać w karty z trzema starymi przyjaciółkami – była to jedna z przyjemności związanych ze spędzaniem zimy w Truro. W mieście wszyscy grali w karty i pobyt w Truro był zupełnie inny od nudnych, samotnych zim, gdy przebywała w Trenwith z Francisem i mieszkała tam po jego śmierci. Życie z nowym mężem bywało trudne, zwłaszcza ostatnio, lecz również znacznie ciekawsze, a Elizabeth lubiła podniety.

Zawijała w salonie niewielką paczuszkę, gdy pojawił się George. Przez chwilę się nie odzywał: przeszedł przez pomieszczenie i zaczął przeglądać papiery leżące w szufladzie.

– Powinnaś kazać to zrobić służącej – rzekł w końcu.

– I tak mam niewiele zajęć – odpowiedziała lekkim tonem. – To prezent dla Geoffreya Charlesa. Pod koniec przyszłego tygodnia ma urodziny, a jutro odjeżdża dyliżans do Londynu.

– Tak, cóż, możesz dołączyć drobny prezent ode mnie. Nie zapomniałem o jego urodzinach.

George podszedł do innej szuflady i wyjął małe pudełeczko. Znajdowało się w nim sześć guzików z masy perłowej.

– Och, George, są takie ładne! To miło, że pamiętałeś… Myślisz, że powinien je nosić w szkole? Nie pogubi ich?

– Nawet jeśli je zgubi, nie będzie to miało znaczenia. Geoffrey Charles lubi eleganckie stroje: przyszyje mu je miejscowy krawiec.

– Dziękuję. W takim razie dodam je do swojego prezentu. I dołączę notatkę do życzeń urodzinowych, by wiedział, że guziki są od ciebie.

Geoffrey Charles w ogóle nie wspominał o ojczymie w listach do domu. Oboje to zauważyli, lecz unikali rozmów na ten temat.

– Wychodziłaś? – spytał George.

– Byłam u Marii Agar. Wspominałam ci o tym.

– O tak, zapomniałem.

– Bardzo lubię towarzystwo Marii. Jest taka wesoła i beztroska.

Zapadło pełne napięcia milczenie.

– Valentine dziś cię wołał – powiedziała Elizabeth.

– Och, Valentine?

– Tak. Bez przerwy wołał: „Papa! Papa! Papa!”. Nie widział cię od kilku dni i tęskni.

– Hm, cóż… może jutro. – George zamknął szufladę. – Widziałem dziś twojego dawnego służącego. Przypadkiem spotkałem go Pod Walecznym Kogutem.

– Kogo? Którego służącego?

– George’a Tabba.

– Ach… Jest zdrów?

– Usiłował gadać o dawnych czasach.

Elizabeth ponownie owinęła papierem jeden z boków paczuszki.

– Przyznaję, że miałam wyrzuty sumienia po jego odejściu.

– Dlaczego?

– Pracował dla nas – dla mojego teścia i Francisa – przez tyle lat. Szkoda, że wszystko stracił, ale w końcu zrobił się nieznośny.

– Dałem mu dwie gwinee!

– Dwie gwinee! To wyjątkowa hojność z twojej strony! – Elizabeth popatrzyła na męża, próbując coś wyczytać z jego beznamiętnej twarzy. – Czasem się zastanawiałam, czy nie powinniśmy znów go przyjąć. Dostał nauczkę.

– Pijaka? Pijacy mają długie języki.

– O czym mógłby opowiadać? Nie mamy żadnych sekretów, które należałoby ukrywać przed światem.

George ruszył w stronę drzwi.

– Kto nie ma sekretów? Wszyscy jesteśmy narażeni na wypowiadane szeptem kalumnie i brzydkie plotki, prawda? – Wyszedł.

Później zjedli razem kolację. Rodzice Elizabeth pozostali w Trenwith, a rodzice George’a przebywali w Cardew. Ostatnio George i Elizabeth spożywali posiłki w milczeniu. George zawsze miał nienaganne maniery i rzadko robił coś niezwykłego. Pierwszy mąż Elizabeth, Francis, bywał buńczuczny, ponury, cyniczny, dowcipny, wyrafinowany, szorstki, pedantyczny i bałaganiarski. George prawie nigdy nie zachowywał się w ten sposób: zawsze panował nad emocjami. Mimo to nauczyła się odczytywać nastroje męża i rozumiała, że w ciągu ostatnich dwóch miesięcy jego stosunek do niej bardzo się zmienił. Nieustannie ją obserwował, jakby próbował odgadnąć, czy jest naprawdę szczęśliwa w małżeństwie. Ostatnio jego baczne spojrzenie stało się trudne do zniesienia. Dawniej, jeśli Elizabeth unosiła oczy i napotykała wzrok George’a, patrzył wprost na nią, otwarcie się jej przyglądał w sposób, który nie wywoływał przykrych wrażeń, lecz teraz szybko odwracał oczy, nie pozwalając odgadnąć swoich myśli.

Czasem miała również wrażenie, że obserwują ją służący. Kilka razy otrzymała listy, które wyglądały, jakby je otwarto i z powrotem zapieczętowano. Było to bardzo nieprzyjemne i Elizabeth często się zastanawiała, czy to tylko twory jej wyobraźni.

– Nadal nie odpowiedzieliśmy na zaproszenie na ślub Caroline Penvenen – rzekła po odejściu służących. – Musimy wkrótce to zrobić.

– Nie mam ochoty jechać. Doktor Enys zachowuje się zbyt wyniośle. Jego status tego nie usprawiedliwia.

– Zapewne pojawi się tam całe hrabstwo.

– Może.

– Wyobrażam sobie, że w czasie wesela będzie traktowany jak bohater. O mało nie zginął, nim go uratowano z rąk Francuzów.

– Niewątpliwie pojawi się tam również jego zbawca. Wszyscy będą go podziwiać i chwalić za karygodnie nierozważny czyn, który doprowadził do ocalenia jednego człowieka za cenę śmierci wielu innych.

– Cóż, wszyscy wiemy, że ludzie uwielbiają romantyczne gesty.

– I romantyczne postacie. – George wstał i odwrócił się plecami do Elizabeth. Zauważyła, jak schudł, i rozmyślała, czy zmiana jego zachowania wobec niej nie jest skutkiem choroby. – Powiedz mi, Elizabeth, co teraz myślisz o Rossie Poldarku?

Było to zaskakujące pytanie. Po ślubie nie wymawiali przez rok imienia Rossa.

– Co o nim myślę, George? O co ci chodzi? Jak to myślę?

– Po prostu pytam. To naturalne. Znasz go… Jak długo? Od piętnastu lat? Byłaś jego przyjaciółką, mówiąc oględnie. Kiedy cię poznałem, broniłaś go przed wszelką krytyką. Próbowałem nawiązać z nim przyjaźń, lecz odrzucił moje starania, a ty stanęłaś po jego stronie.

Elizabeth siedziała przy stole, nerwowo mnąc skraj serwetki.

– Nie przypominam sobie, bym stawała po jego stronie. Ale co do reszty masz rację. Jednak… w ciągu ostatnich kilku lat moje uczucia wobec niego się zmieniły. Musisz to wiedzieć, na pewno. Po tak długim czasie… Boże…!

– Mów dalej.

– Myślę, że mój stosunek do Rossa zaczął się zmieniać z powodu jego stosunku do Geoffreya Charlesa. Później, kiedy wyszłam za ciebie za mąż, wywołało to jego niezadowolenie. W arogancki sposób wdarł się do naszego domu na Boże Narodzenie i groził nam, bo jego żona miała sprzeczkę z twoim gajowym. Uznałam to za bezczelność.

– Nie wdarł się do dworu – zauważył George. – Zna jakieś wejście, o którym nie wiemy.

Elizabeth wzruszyła ramionami.

– Co to za różnica?

– Co masz na myśli?

Słuchali stukotu na ulicy przed domem. Ślepiec uderzał laską w bruk, szukając drogi. Okno było lekko uchylone i George je zamknął. Dźwięki ucichły.

– Czasem myślę, Elizabeth, czasem się zastanawiam…

– Nad czym?

– Możesz uznać, że mąż nie powinien tak myśleć o żonie, że to coś niewłaściwego… – Urwał. – Twoja nagła wrogość do Rossa Poldarka wydaje się mniej szczera od dawnej sympatii…

– Masz rację! – odpowiedziała natychmiast. – Rzeczywiście uważam, że to niewłaściwa uwaga z twojej strony! Oskarżasz mnie o hipokryzję lub coś gorszego?! – W jej głosie brzmiał gniew. Chciała zagłuszyć nim strach.

Elizabeth i George często miewali różne poglądy, ale nigdy się nie kłócili. Po zawarciu małżeństwa ich wzajemne relacje opierały się na kurtuazji. George się zawahał, cofając się przed konfrontacją, do której nie był przygotowany.

– Skąd mam wiedzieć? – zapytał. – Może to nawet nie hipokryzja, tylko oszukiwanie samej siebie?

– Czy kiedykolwiek… czy kiedykolwiek w ciągu tych dwóch lat dałam ci choć raz powody do przypuszczeń, że darzę Rossa cieplejszymi uczuciami, niż sugerują moje słowa? Czy pamiętasz choć jeden taki przypadek?!

– Nie, nie pamiętam. Nie o to chodzi. Posłuchaj. Musisz przyznać, że odznaczasz się silnym poczuciem lojalności. Zawsze stajesz po stronie przyjaciół. W czasie małżeństwa z Francisem darzyłaś Rossa przyjaźnią. Sztywniałaś, gdy wymieniałem jego imię. Jednak po naszym ślubie przestałaś traktować go jak przyjaciela, czujesz do niego taką samą niechęć jak ja. We wszystkich sporach stajesz po mojej stronie…

– Skarżysz się?

– Oczywiście, że nie. Sprawia mi to przyjemność. Cieszę się, że jesteś moją sojuszniczką. Ale nie jestem pewien, czy ta zmiana pozostaje w zgodzie z twoim charakterem. Zachowywałabyś się naturalniej, gdybyś niechętnie wspierała mnie przeciwko staremu przyjacielowi, ponieważ uważasz to za swój obowiązek jako moja żona. Bez silnych emocji, jakie okazujesz. Dlatego czasem budzą one moją podejrzliwość. Mówię sobie w duchu: może nie są szczere? Może Elizabeth mnie oszukuje, bo uważa, że sprawia mi to przyjemność. A może oszukuje samą siebie, błędnie interpretując własne uczucia?

Elizabeth w końcu wstała od stołu i podeszła do kominka. Ogień niedawno zapalono i ledwo się tlił.

– Widziałeś dziś Rossa? – Wsunęła kosmyk włosów pod grzebień podtrzymujący fryzurę. Ruch dłoni był równie chłodny jak słowa.

– Nie.

– W takim razie zastanawiam się, skąd się wzięły twoje oskarżenia przeciwko mnie.

– Wspomnieliśmy, że na pewno będzie obecny na ślubie Caroline. Czy to nie wystarczy?

– Nie wystarczy, by usprawiedliwić te… te insynuacje. Jestem zmuszona przyjąć, że już od dawna żywisz wobec mnie jakieś podejrzenia.

– Te myśli przychodzą mi od czasu do czasu do głowy. Niezbyt często. Po prostu się zastanawiam. Musiałem ci to powiedzieć.

Zapadło długie milczenie. Elizabeth z wielkim wysiłkiem zapanowała nad swoimi emocjami. Uczyła się od George’a.

Podeszła do męża i stanęła obok niego. Była smukła i miała w sobie coś dziewiczego.

– Jesteś zbyt zazdrosny, mój drogi. Nie tylko o Rossa, ale o wszystkich mężczyzn. Czy wiesz, że kiedy idziemy na przyjęcie, nie mogę się uśmiechnąć do nikogo poniżej siedemdziesiątki, bo czuję, że byłbyś gotów przeszyć go szpadą!

Warleggan chciał coś powiedzieć, lecz dotknęła dłonią jego ramienia.

– Jeśli chodzi o Rossa… Myślałeś, że chcę zmienić temat. Nie, nie mam takiego zamiaru… Jeśli chodzi o Rossa, w ogóle mnie on nie obchodzi. Jak mam cię przekonać? Spójrz na mnie. Mogę tylko powiedzieć, że kiedyś darzyłam go uczuciem, a teraz jest mi całkowicie obojętny. Nie kocham go. Mogłabym go nigdy więcej nie zobaczyć i wcale by mnie to nie obeszło. Nawet nie darzę go sympatią. Wydaje mi się pyszałkiem i kimś w rodzaju bandyty, człowiekiem w średnim wieku, który usiłuje udawać młodzieńca, kimś, kto kiedyś prowadził życie spod znaku płaszcza i szpady, lecz nie zauważył, że to wyszło z mody.

Gdyby miała więcej czasu na zastanowienie się nad doborem słów, prawdopodobnie nie znalazłaby lepszych sformułowań, by przekonać George’a. Wyznanie, że nienawidzi Rossa lub nim gardzi, nie brzmiałoby przekonująco. Ale te kilka chłodnych, miażdżących zdań, które doskonale wyrażały poglądy George’a, choć sam nie byłby w stanie wymyślić tak trafnych określeń, całkowicie go uspokoiło.

Zaczerwienił się, co zdarzało mu się wyjątkowo rzadko, i powiedział:

– Może jestem zbyt zazdrosny. Nie znam, nie znam przyczyny, ale ty powinnaś ją znać.

Uśmiechnęła się.

– Nie powinieneś być zazdrosny. Nie masz o kogo, zapewniam cię.

– Zapewniasz mnie… – Na jego twarzy znów pojawiło się zwątpienie. Pociemniała i stała się brzydka. Później wzruszył ramionami i uśmiechnął się. – Cóż…

– Zapewniam – powtórzyła Elizabeth.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: