Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kaprys (przy)powieść o kobiecie i mężczyźnie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kaprys (przy)powieść o kobiecie i mężczyźnie - ebook

„Ka­prys” to książ­ka o mi­ło­ści, w któ­rej nie pa­da sło­wo „mi­łość”. To przy­po­wieść o dwóch od­wiecz­nych sa­mot­no­ściach: ko­bie­cej i mę­skiej.

Ona — skon­cen­tro­wa­na na skru­pu­lat­nym wy­peł­nia­niu co­dzien­nych obo­wiąz­ków — skry­wa ja­kąś ta­jem­ni­cę. On — nie­świa­do­my te­go — usi­łu­je wy­peł­niać ro­lę przy­wód­cy sta­da. Mi­mo wza­jem­ne­go emo­cjo­nal­ne­go za­an­ga­żo­wa­nia, pró­by bu­do­wa­nia bli­sko­ści koń­czą się fia­skiem. Dwie sa­mot­no­ści, ko­bie­ca i mę­ska, sy­cą się po­wsze­dni­mi mi­kro­dra­ma­ta­mi roz­gry­wa­ny­mi w ci­szy czte­rech ścian, twa­rzą w twarz.

Po la­tach do­ro­sła cór­ka tej pa­ry, spro­wo­ko­wa­na szo­ku­ją­cym li­stem nie­zna­jo­me­go, uda­je się w po­dróż po­wrot­ną do kra­iny dzie­ciń­stwa, do źró­deł ci­szy - i przy­pad­kiem od­kry­wa ta­jem­ni­cę mat­ki…

 

Kategoria: Inne
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8041-012-1
Rozmiar pliku: 546 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

STRZĘ­PY

Za­sze­le­ścił or­ta­lio­no­wy płaszcz.

Z że­ro­wisk za mia­stem wzbi­ły się gaw­ro­ny: naj­pierw zwia­stu­ny, po trzy, czte­ry, wy­so­ko, rów­no, po­tem prze­rwa, i na­stęp­ne dwa, ni­żej, bli­sko sie­bie, w za­kon­szach­to­wa­niu. I znów pau­za, krót­sza, a po niej po­mno­żo­ne pa­ry — za­ta­cza­nie krę­gów czar­nym ołów­kiem na spo­pie­la­łym tle.

Chciał za­py­tać ją, te­raz, za­nim nad­le­cą ko­lej­ne, ale nie wcho­dzi­ła — i nad­fru­nę­ły skrze­kli­wą chma­rą, gę­sto. Prze­su­wa­ły się w od­da­le­niu do zmro­ku.

— Zim­no — otwo­rzy­ła sze­rzej drzwi. Po­tar­ła zdrę­twia­łe dło­nie.

Gaw­ro­ny no­co­wa­ły gdzieś za sta­rym por­tem, któ­ry ka­le­czył ho­ry­zont za­rdze­wia­ły­mi drą­ga­mi po­rzu­co­nych dźwi­gów. Zni­ka­ły w chasz­czach ba­gni­ste­go pół­wy­spu, nad któ­rym przez więk­szość ro­ku uno­si­ły się ro­je ko­ma­rów. Gdy po raz pierw­szy z są­sied­nie­go po­ko­ju do­się­gły go strzę­py słow­ne po­tur­bo­wa­ne skrzy­pie­niem pod­ło­gi i rzę­że­niem cię­ża­rów­ki za oknem, gaw­ro­ny od­by­wa­ły pierw­szy te­go se­zo­nu lot: ni­by nic, ja­kieś „tak”, ja­kieś „nie wiem” roz­cią­gnię­te, wzno­szą­ce, mięk­ną­ce w spo­sób wła­ści­wy wa­ha­niu.

— Trze­ba by do­ło­żyć do pie­ca — po­wie­dzia­ła. Za­brał się do roz­pał­ki.

Te­le­fon dzwo­nił za­zwy­czaj przed zmierz­chem, gdy cie­nie ulicz­nych to­pól ta­rza­ły się po pod­ło­dze i gdy do lo­tu wzbi­ja­ły się gaw­ro­ny. Trud­no stwier­dzić, dla­cze­go ten zna­jo­my dźwięk wła­śnie o tej po­rze wy­dał mu się zbyt dra­stycz­ny. Ja­kieś „tak”, ja­kieś „nie wiem” do­bie­gło zno­wu, kie­dy ogień w pie­cu z sy­kiem uwal­niał wil­goć. I zno­wu za­mie­rzał za­py­tać, lecz usia­dła przy pie­cu z twa­rzą nie zdra­dza­ją­cą po­ru­sze­nia — i zre­zy­gno­wał.

Choć wcze­sna, zi­ma nie na­le­ża­ła do cięż­kich. Pta­ki bez tru­du wy­dzio­by­wa­ły ro­bac­two z nie sku­tej zie­mi, ko­ty roz­peł­za­ły się po po­dwó­rzach, żło­biąc śla­dy w pło­chli­wym śnie­gu i na­wet ostrzy­ciel no­ży, któ­ry zni­kał wraz z je­sie­nią, tym ra­zem wciąż za­glą­dał tu ze swą ma­szy­ne­rią, pod­ry­wa­jąc wró­ble.

Pew­ne­go dnia wró­ci­ła póź­niej i gdy zdej­mo­wa­ła pan­to­fle, przez uchy­lo­ne drzwi do­strzegł w lu­strze jej wy­ga­sa­ją­cy uśmiech. Nie zdą­żył za­gad­nąć, co się wy­da­rzy­ło, bo ktoś za­ko­ła­tał od fron­tu i po­śpie­szy­ła otwo­rzyć. Przez świst wia­tru, któ­ry za­dął gwał­tow­nie i na­niósł z po­dwó­rza mo­kre li­ście, prze­do­stał się ob­cy mę­ski głos. — Roz­no­si­ciel de­pesz po­my­lił ad­res — oznaj­mi­ła, wy­cie­ra­jąc pod­ło­gę.

Wie­czo­rem za­nu­ci­ła coś bez wy­raź­nej me­lo­dii. Nie pa­mię­tał, kie­dy nu­ci­ła ostat­ni raz i rap­tem — mógł­by za­rę­czyć — w te nie­zna­czą­ce dźwię­ki wplą­ta­ła się ja­kaś za­dra, a mo­że skar­ga. I ni stąd ni zo­wąd na­wie­dzi­ła go myśl, że to nie do­star­czy­ciel te­le­gra­mów sta­nął te­go po­po­łu­dnia na chwi­lę w pro­gu, tyl­ko ktoś in­ny. A więc ten krót­ki mo­ment po­łą­czo­ny z za­wi­ro­wa­niem wia­tru, kie­dy ona od­bie­ra wia­do­mość i po­chy­lo­na nad ubru­dzo­ną pod­ło­gą wty­ka po­śpiesz­nie pa­pie­ro­wy skra­wek w fał­dy su­kien­ki, lub ten sam mo­ment (do­pu­ść­my al­ter­na­ty­wę) z udzia­łem rze­czy­wi­ste­go roz­no­si­cie­la de­pesz: ad­re­sat­ka ukrad­ko­wym ge­stem cho­wa te­le­gram w za­ci­śnię­tej dło­ni, by nikt nie­po­żą­da­ny nie po­znał je­go tre­ści.

Do póź­na szki­co­wa­ła wzo­ry ha­ftu na co­rocz­ną wy­sta­wę rę­ko­dzie­ła ar­ty­stycz­ne­go w miej­skim do­mu kul­tu­ry. W jej sku­pie­niu był na­kaz se­pa­ra­cji — nie za­py­tał. Kie­dy kła­dła się spać, czy­ścił piec z po­pio­łu.

W na­stęp­nych dniach gaw­ro­ny, ule­głe co­raz szyb­ciej za­pa­da­ją­cym zmierz­chom, prze­la­ty­wa­ły wcze­śniej. Za­sta­na­wiał się, czy za­wsze te sa­me pta­ki przyj­mu­ją ro­lę zwia­stu­nów, czy też rzą­dzi tym cy­klem przy­pa­dek: sil­niej­szy po­dmuch, gwizd lo­ko­mo­ty­wy, alarm nad­brzeż­nej sy­re­ny pod­ry­wa naj­czuj­niej­sze, wpę­dza­jąc resz­tę w stan pod­po­rząd­ko­wa­nia.

Przez ostat­nie zmierz­chy te­le­fon mil­czał. Za­rów­no ten fakt jak i nie­usta­bi­li­zo­wa­na au­ra spra­wia­ły, że go­tów był uznać ja­kieś „tak”, ja­kieś „nie wiem” za fi­gle po­draż­nio­nej wy­ob­raź­ni, po­dob­nie jak roz­no­si­cie­la de­pesz i skar­gę w bez­me­lo­dyj­nej fra­zie.

— Tak, to mo­gło być złu­dze­nie — mruk­nął do sie­bie na­za­jutrz przy go­le­niu; złu­dze­nie, jak go­rą­cość twa­rzy w trza­ska­ją­cym mro­zie al­bo czy­jeś na­wo­ły­wa­nie na pust­ko­wiu, któ­re sły­chać cza­sem, gdy nie­na­wy­kłe ucho zde­rza się z ab­so­lut­ną ci­szą.

Ko­lej­ne­go dnia zło­żył za­po­wie­dzia­ną wi­zy­tę w an­ty­kwa­ria­cie. Je­go wła­ści­ciel o su­chej świe­cą­cej skó­rze, jak­by po­wle­kał ją pa­pier, wrę­czył mu szpar­gał owi­nię­ty w ga­ze­tę. Do­po­mi­nał się po­chwa­ły i prze­su­wał trium­fal­nie pal­cem ser­decz­nym o kciuk, ni­by li­cząc bank­no­ty.

Był to biu­le­tyn sto­wa­rzy­sze­nia na­uko­we­go z Ka­li­for­nii, któ­re­go na­zwa nic mu nie mó­wi­ła. Gro­ma­dził wy­daw­nic­twa an­tro­po­lo­gicz­ne w za­pę­dzie skon­fun­do­wa­ne­go czło­wie­czeń­stwa, któ­re na­rzu­ca so­bie obo­wią­zek po­zna­nia, co przy­po­mi­na­ło na­peł­nia­nie wo­dą po­dziu­ra­wio­ne­go na­czy­nia. Jed­nak tu, w pół­mrocz­nym po­miesz­cze­niu ze ścia­na­mi za­ję­ty­mi przez wo­lu­me­ny, ka­pry­śność ze­wnętrz­ne­go świa­ta mar­twia­ła, jak­by ni­sko za­wie­szo­ny strop od­bie­rał jej od­dech, przy­gnia­ta­jąc wa­gą spraw osta­tecz­nych.

Za­ga­dał się z wła­ści­cie­lem i nie zdą­żył na lot gaw­ro­nów — by­ło już ciem­no. Kie­dy otwie­rał fron­to­we drzwi, usły­szał dźwięk od­kła­da­nej słu­chaw­ki, ale mógł to być brzęk ro­ze­dr­ga­nej wia­trem we­ran­do­wej szy­by — nie był pe­wien. Lecz w tym ułam­ku se­kun­dy wszyst­ko znów ule­gło prze­mia­nie.

— Idzie na śnieg — po­wie­dział. Mia­ła za­ró­żo­wio­ną twarz, nie wia­do­mo, od bli­sko­ści pie­ca, czy od rap­tow­nie prze­rwa­nej roz­mo­wy.

W ta­ką po­go­dę zwy­kle skar­ży­ła się na ból gło­wy. Po­ło­ży­ła się na so­fie. Gdy dwie go­dzi­ny póź­niej ga­sił lam­py, spa­ła (lub spra­wia­ła ta­kie wra­że­nie) przy­kry­ta ko­cem.

Pa­da­ją­cy śnieg na­zna­czył ciem­ność per­ło­wym po­bla­skiem, któ­ry w cią­gu ko­lej­nych po­chmur­nych dni wy­bie­lał twa­rze prze­chod­niów — za­nikł z od­wil­żą, przy­ga­nia­jąc ostrzy­cie­la no­ży. Znów spło­szy­ły się wró­ble. Przy obie­dzie na­po­mknę­ła, że koń­czy pra­cę nad no­wym ha­ftem i chcia­ła­by wresz­cie upo­rząd­ko­wać rze­czy po krew­nej, któ­ra zmar­ła póź­nym la­tem w od­le­głych stro­nach. Spy­tał, czy ma jej to­wa­rzy­szyć. — Nie trze­ba — od­par­ła. — Upo­ram się w pa­rę dni.

Zszedł po wę­giel. Po­wie­trze w piw­ni­cy by­ło miał­kie i smo­li­ste, pew­nie nie­da­le­ko ła­ta­no dach. Zer­k­nął w nie­bo: tam, gdzie po­chy­la­ło się ku zie­mi, po­ja­wi­ły się zwia­stu­ny, jesz­cze krop­ki. Do­kła­dał wę­gla, pa­ko­wa­ła się.

Do­tar­li na sta­cję przed brza­skiem. Nie­licz­ni po­dróż­ni przy­cup­nę­li na to­bo­łach w jed­nej czę­ści pe­ro­nu. W ich znu­żo­nych oczach by­ło po­go­dze­nie z po­rząd­kiem rze­czy, któ­ry ka­że prze­miesz­czać się z miej­sca na miej­sce, jak­by w każ­dym uby­wa­ło cię­ża­ru w dro­dze do bez­brze­mien­ne­go kre­su. Szy­by wta­cza­ją­cych się wa­go­nów po­chwy­ty­wa­ły pierw­sze re­flek­sy dzien­ne­go świa­tła: mo­że w jed­nym z prze­dzia­łów ktoś śle­dził w sku­pie­niu syl­wet­ki wcho­dzą­cych, a mo­że na na­stęp­nej sta­cji do­pi­jał w ba­rze ka­wę, zer­ka­jąc nie­cier­pli­wie na dwor­co­wy ze­gar; mo­że gdzieś da­lej w ho­te­lo­wym po­ko­ju wy­bu­dzał go wła­śnie dźwięk otwie­ra­nych okien­nic; al­bo in­nym po­cią­giem zmie­rzał już do umó­wio­ne­go punk­tu na ma­pie, któ­re­go na­zwa od­tąd na­bie­rze zna­cze­nia.

Każ­da z tych moż­li­wo­ści by­ła praw­do­po­dob­na.

Pod­nio­sła ne­se­ser. Coś po­wie­dzia­ła, ale zgrzyt ha­mul­ców za­tarł sło­wa i w uszach za­sze­le­ścił je­dy­nie or­ta­lio­no­wy płaszcz. Po­tem stu­kot kół roz­pę­dza­ją­ce­go się po­cią­gu stop­nio­wo za­ni­kał ni­czym ja­kieś „tak”, ja­kieś „nie wiem” nie­wy­raź­nej roz­mo­wy.

Za­nim za­padł zmierzch, nie­bo za­cią­gnę­ło się oło­wio­wo i znów świe­ża war­stwa śnie­gu roz­świe­tli­ła mia­sto. Po­ło­żył się wcze­śnie. Przy­śnił mu się po­ro­sły ko­so­drze­wi­ną ska­li­sty jar. Dnem wił się stru­mień. Wo­kół żół­ci­ły się ka­czeń­ce. Wspiął się na grań, że­by ogar­nąć wi­dok, lecz jar wi­siał w pu­st­ce, nie by­ło kra­jo­bra­zu.

Za­te­le­fo­no­wa­ła ra­no. Po­twier­dzi­ła, że po­rząd­ko­wa­nie rze­czy krew­nej zaj­mie ty­le, ile prze­wi­dy­wa­ła. Jej głos prze­dzie­lo­ny od­le­gło­ścią wy­da­wał się przy­pró­szo­ny ku­rzem, pod­skór­ny.

W do­brym na­stro­ju zjadł śnia­da­nie. Ale gdy zgar­niał z ze­wnętrz­ne­go pa­ra­pe­tu war­stwę śnie­gu (któ­ry roz­pulch­niał drew­nia­ne fra­mu­gi), uprzy­tom­nił so­bie, że w miesz­ka­niu krew­nej nie by­ło te­le­fo­nu: a za­tem skąd dzwo­ni­ła?

Na­pił się ka­wy. Z kub­kiem w rę­ku za­brał się do prze­glą­da­nia na­by­te­go u an­ty­kwa­riu­sza wy­daw­nic­twa. Nie­ja­ki Max Fre­edom Long, uro­dzo­ny pod ko­niec dzie­więt­na­ste­go stu­le­cia, zda­wał re­la­cję ze swej po­dró­ży do wysp po­łu­dnio­we­go Pa­cy­fi­ku, gdzie ży­ciu lu­dzi na­da­ją ton wul­ka­nicz­ne po­ry­wy i nisz­czy­ciel­skie hu­ra­ga­ny, na­prze­mien­ne z ko­ją­cy­mi bry­za­mi i bez­mier­nym spo­ko­jem bia­ło­piasz­czy­stych plaż. Urze­czo­ny ni­mi przy­jął po­sa­dę na­uczy­cie­la w jed­nej z ele­men­tar­nych szkół na Ha­wa­jach. Od­tąd da­tu­je się je­go nie­zwy­kłe do­świad­cze­nie — upo­rczy­we tro­pie­nie Ta­jem­ni­cy.

Ko­lej­ne kart­ki by­ły nie­przedar­te. Mo­gła dzwo­nić z pocz­ty — do­szedł do prze­ko­na­nia, wsta­jąc po nóż; bu­dy­nek pocz­to­wy znaj­do­wał się nie­da­le­ko miesz­ka­nia krew­nej. Lecz in­ne wer­sje już dys­kwa­li­fi­ko­wa­ły po­przed­nią, par­ce­lo­wa­ły jej spój­ność: te­le­fo­no­wa­ła z ho­te­lu gdzieś w od­le­głych stro­nach lub — je­śli wy­sia­dła na na­stęp­nej sta­cji — nad­zwy­czaj bli­sko. Te­le­fo­no­wa­ła z ob­ce­go miesz­ka­nia wy­na­ję­te­go na trzy dni w jed­nej z tych ka­mie­nic o gru­bych na­pie­ra­ją­cych mu­rach i dziw­nie nie­rów­nych da­chach, jak­by kładł je stuk­nię­ty de­karz, z okna­mi za­zwy­czaj prze­sło­nię­ty­mi cięż­ki­mi ko­ta­ra­mi, z wą­ski­mi ko­ry­ta­rza­mi, któ­re nio­są kro­ki lo­ka­to­rów wzdłuż ścian i za­krę­co­nych scho­dów w po­go­ni za cu­dzym se­kre­tem; al­bo te­le­fo­no­wa­ła z bud­ki na nad­brzeż­nym bul­wa­rze, po któ­rym ra­nem sprze­daw­ca wo­dy so­do­wej cią­gnie bia­ły wó­zek, a ry­bi­twy iska­ją się na po­rę­czach jesz­cze pu­stych ła­wek lub z kra­wę­dzi be­to­no­we­go na­sy­pu go­dzi­na­mi wy­pa­tru­ją cze­goś w za­wsze ob­na­żo­nej to­ni.

Zna­lazł ostrze, jed­nak te­go dnia już do lek­tu­ry nie wró­cił.

Na­za­jutrz obu­dził go ni­ski czy­sty głos, któ­rym do­zor­co­wa za­wo­dzi­ła z prze­ję­ciem re­fren re­li­gij­nej pie­śni. Cza­sem za­cho­dził do ofi­cy­ny i pro­sił, że­by za­śpie­wa­ła. Kładł mo­ne­tę. Ru­mie­ni­ła się, zgar­nia­ła wło­sy pod chust­kę i za­czy­na­ła. Mia­ła wiel­kie pier­si, by­ła ma­syw­na, jędr­na i pach­nia­ła zdro­wym po­tem. Gdy śpie­wa­ła, wszyst­ko wo­kół sta­wa­ło się po­dob­ne.

Piec wy­gasł, wy­sprzą­tał go. Nikt nie dzwo­nił. Ale prze­cież nie uma­wia­li się na te­le­fon. Je­śli ja­kieś „tak”, ja­kieś „nie wiem” nie by­ło złu­dze­niem, to te­go ran­ka zmię­ta po­ściel w ob­cym po­ko­ju pa­ro­wa­ła roz­grza­nym cia­łem; lek­ko od­su­nię­te ko­ta­ry uka­zy­wa­ły frag­ment prze­ciw­le­głe­go da­chu z ko­mi­nem za­czer­nio­nym sa­dzą i roz­kra­czo­ne na krzy­wych da­chów­kach go­łę­bie; nie­da­le­ko, na bul­wa­rze, w oszklo­nych drzwiach pu­stej bud­ki te­le­fo­nicz­nej prze­su­nął się wó­zek pcha­ny przez sprze­daw­cę wo­dy; na po­rę­cze ła­wek sfru­nę­ły ry­bi­twy.

Do­zor­co­wa prze­sta­ła śpie­wać. Ob­cy po­kój nie zni­kał. Mógł już bez tru­du od­two­rzyć fak­tu­rę zsu­nię­tej z łóż­ka na­rzu­ty, kształt spi­nek od ko­szu­li po­zo­sta­wio­nych na sto­li­ku obok, de­seń ścien­nych ta­pet i wiel­kość sę­ków w przy­łóż­ko­wej stre­fie pod­ło­gi. Szep­ty.

Pod­niósł słu­chaw­kę. Spy­tał ope­ra­to­ra, czy przy­pad­kiem na­gła na­wał­ni­ca w od­le­głych stro­nach nie uszko­dzi­ła li­nii te­le­fo­nicz­nej, lecz uzy­skał za­pew­nie­nie, że o ni­czym po­dob­nym nie sły­sza­no.

Nad łóż­kiem w ob­cym po­ko­ju pa­ję­cze ni­ci oplo­tły ra­mio­na szkla­ne­go ży­ran­do­la, bia­ły su­fit upstrzo­ny czar­ny­mi śla­da­mi po mu­chach uda­wał ne­ga­tyw noc­ne­go nie­ba. A mo­że pójść na sta­cję ko­le­jo­wą, ku­pić bi­let i po­dą­żyć do mia­sta zmar­łej krew­nej? Spoj­rzał na ze­ga­rek: by­ło za póź­no — ich po­cią­gi by się roz­mi­nę­ły.

Do wie­czo­ra sie­dział bez­czyn­nie, o ile nie li­czyć bez­wied­ne­go wy­sił­ku mó­zgu: w ob­cym po­ko­ju nie włą­czo­no lamp, ale środ­kiem łóż­ka wi­je się świa­tło la­tar­ni i uka­zu­je frag­men­ty uda i dło­ni; osu­nię­ta poń­czo­cha ma­ja­czy na ja­śnie­ją­cym frag­men­cie pod­ło­gi jak strzęp.

Miał ocho­tę prze­wie­trzyć się, ale zre­zy­gno­wał; mo­gła­by za­dzwo­nić. Co praw­da, nie wie­dział, co by­ło­by lep­sze: gdy­by za­dzwo­ni­ła, czy gdy­by te­go nie uczy­ni­ła.

Do­tknął czo­ła, nad­mier­nie cie­płe­go pod chłod­ną dło­nią — za­pew­ne zła­pał wi­rus. W szaf­ce z le­kar­stwa­mi zna­lazł je­dy­nie na­po­czę­te opa­ko­wa­nie ta­ble­tek na ból gło­wy, więc zaj­rzał do ap­te­ki. Ap­te­karz sły­ną­cy ze sła­bo­ści do spi­ry­tu­su, z któ­re­go wy­ra­biał mik­stu­ry ra­zem z ni­ziut­ką, roz­sie­wa­ją­cą woń anyż­ku ap­te­ka­rzo­wą, chwiał się przy kon­tu­arze. Nie od­no­to­wa­no jed­nak, by kie­dy­kol­wiek wy­dał nie­wła­ści­wy lek, dla­te­go chwiej­ność tę wią­za­no je­dy­nie ze sła­bo­ścią cia­ła, nie umy­słu.

— Do­bra do ły­ka­nia i sma­ro­wa­nia pier­si — za­chwa­lił bu­te­lecz­kę z męt­nym zie­lon­ka­wym pły­nem. Mru­gnął kon­fi­den­cjo­nal­nie.

Po­śpie­szył z po­wro­tem, wy­czer­pa­ny po­ło­żył się do łóż­ka. Był tam jej szla­frok z bia­łej śli­skiej ma­te­rii. Ju­tro ją za­py­tam — wy­mam­ro­tał. Kil­ka­krot­nie wy­bu­dzał go prze­cią­gły sy­gnał nad­brzeż­nych sy­ren, któ­re ostrze­ga­ły przed nad­cho­dzą­cym sztor­mem.

Brzask uka­zał za­le­ga­ją­ce na chod­ni­kach wy­kro­ty — wy­rwa­ne z pod­zie­mia po­ra­zi­ło świa­tło. Wi­cher po­rwał no­cą bla­sza­ne da­chy kil­ku sma­żal­ni i z hu­kiem prze­to­czył ich szcząt­ki przez be­to­no­wy fa­lo­chron, zry­wa­jąc ze snu wie­lu miesz­kań­ców. Na po­dwó­rzu do­zor­co­wa do wtó­ru pie­śni re­li­gij­nej zgar­nia­ła mio­tłą na­nie­sio­ne wia­trem od­pad­ki. Się­gnął po słu­chaw­kę — by­ła głu­cha.

Za­pew­ne jej po­ciąg już wy­ru­szył. Mo­że w dwor­co­wym tu­ne­lu roz­le­ga­ły się przy­śpie­szo­ne kro­ki od­pro­wa­dza­ją­ce­go lub w prze­dzia­le dru­giej kla­sy sie­dzą­cy na­prze­ciw­ko sie­bie wo­dzi­li wzro­kiem po zmar­twia­łej prze­strze­ni, by nie­kie­dy krzy­żo­wać ukrad­ko­we spoj­rze­nie; mo­że po­ciąg wy­ha­mo­wu­je już na sta­cji ozna­czo­nej na ma­pie punk­tem, któ­re­go na­zwa na­bra­ła od­tąd zna­cze­nia, a mo­że jesz­cze nie wy­ru­szył, bo w ob­cym po­ko­ju ktoś ocią­ga się i sze­rzej uchy­lił ko­ta­rę, by utrwa­lić wi­dok go­łę­bi na gzym­sie.

I na­raz z te­go po­szat­ko­wa­ne­go tła wy­ła­nia się jej po­stać się­ga­ją­ca po ne­se­ser z ja­kimś po­że­gnal­nym sło­wem, któ­re przed trze­ma dnia­mi za­głu­szył zgrzyt ha­mul­ców. A je­śli wy­zna­ła wów­czas, że nie wró­ci? Roz­ba­wi­ła go myśl, że mógł­by wyjść po nią na dwo­rzec i prze­mie­rzyć pu­ście­ją­cy pe­ron, po któ­rym cią­gle hu­la wiatr i ko­bie­ty przy­trzy­mu­ją ka­pe­lu­sze, a męż­czyź­ni dźwi­ga­ją wa­li­zy — a wszyst­ko to, ra­zem z kur­tu­azją po­wi­tań, zbęd­ne — już go nie do­ty­czy, więc w po­wrot­nej dro­dze usi­łu­je so­bie przy­po­mnieć, po co wła­ści­wie po­szedł na sta­cję ko­le­jo­wą — al­bo usi­łu­je za­po­mnieć.

Po po­łu­dniu te­le­fon był wciąż głu­chy, lecz i tak nie miał już do speł­nie­nia żad­nej ro­li.

Gdy usły­szał sze­lest or­ta­lio­no­we­go płasz­cza, z że­ro­wisk za mia­stem wzbi­ja­ły się gaw­ro­ny. Przy drzwiach stał ne­se­ser. Za­tem ona mó­wi: — Zim­no — i zbli­ża rę­ce do ust, a za­raz po­tem, że trze­ba by do­ło­żyć do pie­ca. Póź­niej zwra­ca się w je­go stro­nę: — Cho­ryś?

Za­prze­czył nie­wy­raź­nie. Za­krząt­nę­ła się przy ko­la­cji. Opo­wia­da­ła o stę­chłych rze­czach krew­nej, któ­rych więk­szość po­zby­ła się, oca­liw­szy je­dy­nie sta­re ha­fto­wa­ne ser­we­ty (do roz­dy­spo­no­wa­nia po­zo­sta­wa­ły jesz­cze me­ble, w tym sta­ry tap­czan), o po­zry­wa­nych li­niach te­le­fo­nicz­nych, któ­re iskrzy­ły w za­okien­nej ciem­no­ści, o sta­cyj­nych bu­dyn­kach z czer­wo­nej ce­gły i sto­ją­cych przed ni­mi dróż­ni­kach z mi­na­mi za­sę­pio­nych wi­no­waj­ców, jak­by po­ciąg zmie­rzał do ce­lu bez po­wro­tu.

Słu­chał w od­rę­twie­niu. Mo­że w cu­dzym miesz­ka­niu gdzieś da­le­ko al­bo bar­dzo bli­sko ktoś też po­sta­wił po­dróż­ny ne­se­ser i je­go wzrok spo­czął na te­le­fo­nie?

Wcią­gnął po­wie­trze, że­by za­cząć py­ta­nie, ale wte­dy ze sło­wa­mi „oj, za­po­mnia­łam” ze­rwa­ła się i wy­ję­ła z wa­liz­ki ja­kieś za­wi­niąt­ko. Roz­wi­nę­ła nie­cier­pli­wym ru­chem: — Ku­pi­łam na tar­gu. — Był to ko­ron­ko­wy ob­rus w ko­lo­rze ka­wy zbo­żo­wej we wzo­ry przy­po­mi­na­ją­ce ry­bie, a mo­że so­wie śle­pia, z wy­pa­lo­ną po­środ­ku dziu­rą — za­pew­ne od świe­cy — co wy­glą­da­ło jak pod­bi­te oko. — Praw­da, że pięk­ny? — spy­ta­ła z za­chwy­tem. — Na­pra­wię go, bę­dzie na świę­ta. — I ten za­chwyt od­da­lił py­ta­nie.

Wiatr wy­ci­szał się, piec bu­zo­wał pro­stym peł­nym ogniem; szy­ko­wa­ło się, że noc nie ze­tnie mro­zem, że nie za­da­ne py­ta­nie bę­dzie od­tąd roz­pierz­chać się o świ­cie, by po­wra­cać przed zmro­kiem, w cza­sie lo­tu gaw­ro­nów.

Wró­cił do lek­tu­ry ka­li­for­nij­skie­go biu­le­ty­nu. Nie­zdar­nie prze­ciął no­wą stro­nę — przedar­ła się w po­ło­wie.WY­PRA­WA

Za­ją­ce wpa­da­ły pod ko­ła, po­zo­sta­wia­jąc na nich śla­dy sier­ści i krwi. Jed­nak kie­row­ca, od­kąd pa­mięć się­ga­ła ten sam, z wy­dat­nym no­sem i cof­nię­tą bro­dą, co czy­ni­ło go po­dob­nym do ka­ry­ka­tur z ru­bry­ki sa­ty­rycz­nej ga­ze­ty po­wia­tu ma­ło­brzeż­ne­go, szar­żo­wał na za­krę­tach.

Szcze­gól­nie cięż­kie tej zi­my mro­zy wy­żar­ły w as­fal­cie dziu­ry i szcze­li­ny. Szo­sa wio­dła wzdłuż na­brze­ża ze sta­rym por­tem i wciąż nie­czyn­ną przy­sta­nią dla stat­ków spa­ce­ro­wych, z wi­do­kiem na si­ne pa­smo nie­uko­jo­nej wo­dy; na wy­so­ko­ści ba­gni­ste­go pół­wy­spu skrę­ca­ła gwał­tow­nie w głąb lą­du, pro­wa­dząc nie­mra­wym wznie­sie­niem ku przed­mie­ściom z uja­da­ją­cy­mi kun­dla­mi, aż wresz­cie za­pusz­cza­ła się w las, naj­pierw ską­py, ze szpa­le­rem cher­la­wych brzo­zo­wych ko­na­rów, póź­niej gęst­szy, igla­sty, o tej po­rze ro­ku jesz­cze nie­roz­bu­dzo­ny.

Po obu stro­nach szu­tro­wej te­raz dro­gi w za­ska­ku­ją­cym upo­rząd­ko­wa­niu, jak na te­ren roz­ku­dła­nych form, po­ra­sta­ły krze­wy for­sy­cji i je­dy­nie zbyt draż­li­we oko mo­gło do­pa­trzeć się w ich hi­ber­na­cji, za­si­la­nej so­ka­mi prze­mo­kłej gle­by, na­pię­tej go­to­wo­ści do żół­ce­nia.

wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MOŚWIĘ­TO

— Na nie­dzie­lę ku­pię wę­go­rza — po­wie­dział.

Pa­lec omsknął się, igła usko­czy­ła: — Do­brze. — Igłę z płót­nem za­mknę­ła w drew­nia­nej szka­tu­le, po­gła­dzi­ła jej la­kie­ro­wa­ną po­wierzch­nię.

Był wto­rek.

Przed no­cą nie­bo za­ja­rzy­ło: od spodu czerń przy­war­ła do po­ma­rań­czo­wej prę­gi. Nad nią in­na, po­sęp­na, ciem­no­gra­na­to­wa wcze­pi­ła się znie­nac­ka w błę­kit, któ­ry, wal­cząc z nie­spo­dzie­wa­ną na­pa­ścią ko­lej­nej, roz­ra­sta­ją­cej się, czar­nej, za­trza­snął się w ich klesz­czach i z każ­dą se­kun­dą omdle­wał, zwę­żał się, czezł, ostat­kiem sił spo­zie­ra­jąc, jak po są­siedz­ku z po­ma­rań­czo­wej łu­ny sy­pie już tyl­ko zło­ty do­ga­sa­ją­cy pył.

wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MOGOŚĆ

Ro­ku te­go gi­le i je­mio­łusz­ki, któ­re po­fru­nę­ły na pół­noc, na­gle wró­ci­ły. Kil­ka sza­rych ku­le­czek na traw­ni­ku po­kry­tym brud­nym śnie­giem w pierw­szej chwi­li moż­na by­ło wziąć za wró­ble, ale póź­niej si­na płach­ta prze­śli­znę­ła się fa­li­ście pod chmu­ra­mi i sta­ło się ja­sne, że wra­ca­ły sta­dem w stro­nę pól za mia­stem. Trud­no dziś usta­lić, dla­cze­go im się po­mie­sza­ło.

Rów­no­le­gle gruch­nę­ła wieść, że nie­ba­wem te stro­ny na­wie­dzi bo­ha­ter.

Na­czel­ni­ko­wa z ap­te­ka­rzo­wą nie­zwłocz­nie po­dą­ży­ły do wód. Po ką­tach mó­wi­ło się, że za­mie­rza­ją wy­pró­bo­wać sze­ro­ko re­kla­mo­wa­ny w ga­ze­cie po­wia­tu ma­ło­brzeż­ne­go prze­ciw­zmarszcz­ko­wy elik­sir; ką­ty skle­pów i punk­tów usłu­go­wych wy­peł­nia­ły ko­bie­ty, szcze­gól­nie w pie­kar­ni, ma­glu, ma­sar­ni i u fry­zje­ra. O wła­ści­wo­ściach elik­si­ru roz­pra­wia­no rów­nież — co praw­da szep­tem — na ze­bra­niach Pa­ra­fial­ne­go Ko­ła Za­cnych Go­spo­dyń.

wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MOOKNO

Do­zor­co­wa, pod­śpie­wu­jąc, w po­chy­le­niu szu­ra­ła mio­tłą. Jej biust roz­pi­nał gu­zi­ki far­tu­cha ku ucie­sze wy­rost­ków zgro­ma­dzo­nych w bra­mie wśród kłę­bów ty­to­nio­we­go dy­mu i prze­kleństw to­wa­rzy­szą­cych tłu­cze­niu bu­te­lek po pi­wie. Na od­głos roz­bi­ja­ne­go szkła prze­ry­wa­ła śpiew, pro­sto­wa­ła się, przez co jej biust w dwój­na­sób pęcz­niał, wy­ma­chi­wa­ła mio­tłą i krzy­cza­ła ni­skim czy­stym gło­sem: — A po­szli w cho­le­rę, ła­chu­dry, ja wam po­ka­żę bę­cwa­ły, za­ra­zy!

— A po­każ, po­każ! — re­cho­ta­li tam­ci i prze­bie­ra­li no­ga­mi. Na­pię­cie tej po­wta­rza­ją­cej się sce­ny wzma­gał i ko­ił za­ra­zem duch trium­fal­nej płod­no­ści. Zwy­kle re­je­stro­wa­ła ją z ku­chen­ne­go okna w po­rze przy­go­to­wy­wa­nia po­sił­ków.

— Do­lać mle­ka? — spy­ta­ła te­go ran­ka przy śnia­da­niu.

— Nie trze­ba. — Pod­czas je­dze­nia nie pod­no­sił wzro­ku, skon­cen­tro­wa­ny na czyn­no­ści prze­żu­wa­nia. Prze­żu­wa­nie — mla­ska­ją­ce, gul­go­czą­ce, kła­pią­ce, ocie­ka­ją­ce, prze­ły­ka­ją­ce, chrzęsz­czą­ce, chru­pią­ce, zgrzy­ta­ją­ce — fi­lar mał­żeń­skie­go wę­zła, ko­twi­ca wspól­no­to­wej ru­ty­ny.

Prze­żu­wał.

wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MOZJAZD

Je­chał z pół­no­cy na po­łu­dnie szo­są bez za­krę­tów, z nie­ogar­nio­ny­mi po­ła­cia­mi pól ku­ku­ry­dzia­nych po obu stro­nach i opusz­czo­ny­mi sie­dli­ska­mi po­wty­ka­ny­mi w ro­jo­wi­sko nie ze­bra­nych kolb, jak one sczer­nia­ły­mi. Był do­pie­ro w po­ło­wie po­dró­ży i nie­chęt­nie my­ślał o po­sto­ju, jed­nak szum sil­ni­ka i prze­strzeń upstrzo­na ła­ta­mi brud­ne­go śnie­gu zjed­no­czy­ły się, tak że w ostat­niej chwi­li uchro­nił gło­wę przed zde­rze­niem z kie­row­ni­cą. To na­głe za­wi­ro­wa­nie świa­do­mo­ści zi­ry­to­wa­ło go. Wte­dy skrę­cił na pierw­szym zjeź­dzie.

W od­le­gło­ści ki­lo­me­tra dro­go­wskaz po­śród pól roz­wi­dlał stro­ny świa­ta, jak­by po­dział na nie miał w tym miej­scu zna­cze­nie. Do dro­go­wska­zu ktoś przy­twier­dził szyld go­spo­dy — prze­krzy­wio­ny, na za­rdze­wia­łym gwoź­dziu, z na­zwą wy­pa­lo­ną na skraw­ku drew­na. Wo­kół po­bły­ski­wa­ły tyl­ko pod­to­pio­ne po­la. Nad ho­ry­zon­tem za­wi­sły dwa dra­pież­ne pta­ki. Na­ci­snął gaz i już nie­ba­wem w opa­da­ją­cych kłę­bach spa­lin doj­rzał po pra­wej stro­nie ni­kły prze­świt. Wy­tę­żył wzrok: z błot­ni­stej dro­gi, wśród prze­krzy­wio­nych żer­dzi, tur­lał się w głąb i ury­wał przy kę­pie za­ro­śli trakt z po­lnych ka­mie­ni. Za­kra­wa­ło na cud, że na tym pust­ko­wiu wy­ro­sło coś wię­cej niż ku­ku­ry­dza. Im był bli­żej, to, co wziął za za­ro­śla prze­ob­ra­ża­ło się w po­tar­ga­ny, pod­par­ty de­ska­mi wi­kli­no­wy par­kan oka­la­ją­cy ja­kąś szo­pę, z pul­su­ją­cy­mi u wej­ścia ża­rów­ka­mi.

wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MOJE­ŻY­NY

Jak uli­ce dłu­gie wie­sza­no po­ściel. Przez okna prze­wa­la­ły się na­dzie­wa­ne gę­sim pu­chem pie­rzy­ny — u bie­da­ków pi­ko­wa­ne koł­dry wy­pcha­ne wa­tą, na któ­rych pię­trzy­ły się odar­te z po­włok wy­mię­te po­du­chy, gdzie­nie­gdzie prze­tknię­te jaś­ka­mi. Pa­ra­fial­ne Ko­ło Za­cnych Go­spo­dyń za­le­ca­ło wie­trze­nie przy­naj­mniej dwa ra­zy w ty­go­dniu, ja­ko ele­ment pro­fi­lak­ty­ki an­ty­sep­tycz­nej. Mia­sto uno­si­ło się wów­czas na pió­rach, w ob­ro­tach ospa­łych i bez­wied­nych.

Tu i ów­dzie na pa­ra­pe­tach wy­grze­wa­ły się wy­wle­czo­ne z al­ko­wy pla­my ze­schnię­tej sper­my i men­stru­acyj­nej krwi — szcząt­ki prze­gra­nych bi­tew o za­płod­nie­nie, po­twier­dza­ją­ce za­trwa­ża­ją­co ni­skie sta­ty­sty­ki przy­ro­stu na­tu­ral­ne­go, mi­mo ape­li du­cho­wień­stwa i władz o od­da­wa­nie się pro­kre­acji w imię in­te­re­su na­ro­du i pań­stwa.

Wy­be­be­szo­ne hi­sto­rie pie­rzyn oby­wa­te­li w dzień wie­trze­nia, chcąc nie chcąc, czy­ni­ły mia­sto po tro­sze do­mem pu­blicz­nym i idąc głów­ną uli­cą od­wra­ca­ła wzrok od okien, na któ­rych ja­kość cu­dzych no­cy zdra­dza­ły za­gię­cia sa­ty­no­wych po­szew, za­pach prze­po­co­ne­go pie­rza i sło­na­wa woń ukrad­kiem osu­sza­nych łez.

— Ni­g­dy, ni­g­dy nie wy­wie­szę po­ście­li — za­rze­ka­ła się. Wio­sną na pa­ra­pe­tach sa­dzi­ła pe­lar­go­nie kwit­ną­ce do póź­nej je­sie­ni. Zi­mą ich po­zo­sta­wio­ne w skrzyn­kach ki­ku­ty strze­gły okna przed wścib­stwem ga­wie­dzi.

wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MOŹRÓ­DŁO

W okre­sie trze­pa­nia dy­wa­nów po­prze­dza­ją­cym wiel­kie świę­ta mia­sto obie­gła wieść o uto­nię­ciu pie­ka­rza w cu­dow­nym ru­cza­ju na Wzgó­rzu Siód­me­go Za­cho­du, któ­re sły­nę­ło z ob­ja­wie­nia, ja­kie­go do­zna­ła tu przed wie­kiem szpet­na cór­ka mły­na­rza, gdy zbie­ra­ła bo­rów­ki. Dzi­siej­sze pe­ry­fe­rie po­kry­wa­ła wów­czas jo­dło­wa pusz­cza. We­dle re­la­cji mły­nar­ki w sę­kach roz­stę­pu­ją­ce­go się pnia (po­zo­sta­łe­go po zwóz­ce ba­li na bu­do­wę ka­pli­cy) zo­ba­czy­ła świę­te­go, co był jed­no­cze­śnie jak ma­lo­wa­ny i jak ży­wy.

— Daj mi mę­ża! — pa­dła na ko­la­na przed pniem, a świę­ty wska­zał pal­cem naj­bliż­sze po­chy­łe drze­wo. — Niech wy­ko­pią w tym miej­scu stud­nię — za­żą­dał i znik­nął bez­pow­rot­nie.

— O ja nie­szczę­sna — mia­ła wy­krzyk­nąć szpet­na mły­nar­ka. — Mę­ża chcia­łam, a do­sta­łam wo­dę! — że jed­nak by­ła bo­jaź­li­wa, wo­lę świę­te­go ogło­si­ła ple­ba­no­wi i wój­to­wi. W kro­ni­kach tu­tej­sze­go ma­gi­stra­tu za­cho­wa­ła się na­stę­pu­ją­cą wzmian­ka: Ra­zu pew­ne­go si­ła chło­pa po­dą­ży­ła ze szpa­dla­mi, gra­bia­mi i sie­kie­ra­mi do miej­sca zwa­ne­go Wzgó­rzem Siód­me­go Za­cho­du. Prze­wo­dzi­ła im cór­ka mły­na­rza Na­ryw­ka, któ­ra mia­ła wi­dze­nie świę­te­go. Ten­że ob­wie­ścił jej, gdzie drą­żyć wo­dę.

wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MOOR­DER

W koń­ców­ce wiel­kich świąt słoń­ce roz­snu­ło nad zie­mią kor­don mdłe­go świa­tła, jak­by znu­ży­ła je emi­sja ży­cio­daj­nej ener­gii.

— Chy­ba świat się wy­pa­la — po­wie­dzia­ła. W szla­fro­ku, ku­sym, od­sła­nia­ją­cym ko­la­na, pra­so­wa­ła mu bia­łą ko­szu­lę. Kie­dy prze­su­wa­ła że­laz­ko, w jej zdro­wych na­prę­żo­nych łyd­kach po­dry­gi­wa­ły mię­śnie. Nie­kie­dy na­wie­dza­ła go myśl, że w tro­pie­niu har­mo­nii nie mu­si się­gać da­le­ko; by­wa­ła tuż obok, w ze­sta­wie ko­bie­cych ru­chów, do­mo­we­go oświe­tle­nia i śla­ma­zar­ne­go spo­ko­ju, któ­ry obi­jał się bez­wied­nie o de­skę do pra­so­wa­nia i kan­ty sprzę­tów, pa­no­szył w szcze­li­nach pod­ło­gi, spro­wa­dza­jąc du­cha ja­kie­goś roz­wle­kłe­go epic­kie­go wy­tchnie­nia — jak przy czy­ta­niu sa­gi. I tyl­ko wtręt o wy­pa­la­niu, rzu­co­ny, ot tak, znad że­laz­ka, prze­szył tę ca­łość zyg­za­ko­wa­tym ście­giem.

— Śmie­ci wy­rzu­cę — pod­niósł się. Przyj­rza­ła się kry­tycz­nie upra­so­wa­nej ko­szu­li i, nie zna­la­zł­szy zmarsz­czeń, po­wie­si­ła na po­rę­czy krze­sła.

wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MOWĘ­ZEŁ

Po ze­bra­niu plo­nów na­sta­ła po­ra wy­schnię­ta i ja­ło­wa — jak ko­bie­ta wy­zby­ta płod­no­ści. Pod­czas po­ry ja­ło­wej dni na dłuż­szy czas za­tra­ca­ły ostrość, a lu­dzie zdol­ność ja­sne­go wi­dze­nia. Mia­sto i oko­li­ce spo­wi­ja­ła sub­stan­cja o struk­tu­rze przę­dzy wy­snu­tej z wy­pa­la­nych ścier­nisk, wes­tchnień nie­mo­cy, po­ran­nych i wie­czor­nych mgieł, po­mru­ków prze­cią­ga­ne­go snu, cię­ża­rów za­wie­szo­nych de­cy­zji i in­ten­syw­nej wo­ni gni­ją­cych li­ści. Tyl­ko do­zor­co­wa na po­dwó­rzu nie­zmien­nie wy­ma­chi­wa­ła mio­tłą, a jej nie­spo­ży­ty głos, nie­za­leż­ny od pór ro­ku, na prze­mian to wy­chwa­lał śpie­wem Stwór­cę, to jed­noz­da­nio­we za­le­ce­nie lu­do­we­go szla­gie­ru: Le­piej dać chło­pa­kom niż ro­ba­kom.

wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MOPO­WRÓT

Z pa­ra­pe­tów zwi­sa­ły za­ją­ce. (Strze­la­no do nich na cześć świę­te­go, któ­re­go imię no­si­ło po­wia­to­we ko­ło ło­wiec­kie). Po­śmiert­nym ży­ciem za­ję­cy przed dwa ty­go­dnie — ty­le wy­ma­ga­ło, że­by skru­sza­ły w re­in­kar­na­cyj­nej wę­drów­ce na pasz­tet — za­wia­dy­wa­ły po­ry­wy wia­tru. Za­ją­ce by­ły dwa. Tar­gał ni­mi wiatr, chło­sta­ły ule­wy, koł­tu­niąc sierść jak roz­mo­kłe kło­sy.

Mniej wię­cej w po­ło­wie kru­sze­nia za­ję­cy, tuż po zmierz­chu, na sta­cji ko­le­jo­wej do­strze­żo­no rzeź­ni­ko­wą. Tu­li­ła gło­wę w po­sta­wio­nym koł­nie­rzu i, ły­piąc nie­pew­nie na bo­ki, tasz­czy­ła wa­li­zę o wy­tar­tych ro­gach, co — we­dług opi­nii wy­gła­sza­nych póź­niej w punk­tach usłu­go­wych — do­wo­dzi­ło skąp­stwa tre­ne­ra dru­ży­ny po­wia­to­wej pił­ki siat­ko­wej, z któ­rym ucie­kła.

Ze szcząt­ko­wych re­la­cji prze­chod­niów mi­ja­ją­cych owe­go wie­czo­ru rzeź­ni­ko­wą da­ło się sca­lić wia­ry­god­ną ko­lej­ność zda­rzeń.

wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MOIGŁA

Plan, któ­ry po­wziął przed no­cą, przy­po­mi­nał czyn­ność hi­gie­nicz­ną. „Hi­gie­na — pod­sta­wą zdro­we­go ży­cia” — gło­sił trans­pa­rent nad miej­skim za­kła­dem uty­li­za­cji od­pa­dów. Zdu­miał się, że — zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści — po­strze­ga rze­czy tak przej­rzy­ście.

— Trze­ba dzia­łać na­tych­miast — prze­ko­nał sie­bie, a po tro­sze psa.

Otwo­rzył na prze­strzał okna. W ka­mie­ni­cy na­prze­ciw­ko skrze­cza­ła śle­pa pa­pu­ga eme­ry­to­wa­ne­go bos­ma­na, któ­ry po śmier­ci kon­ku­bi­ny nie opusz­czał miesz­ka­nia, a za uzu­peł­nia­nie za­pa­sów sa­mo­go­nu pła­cił gro­sze sy­no­wi do­zor­cy, po­dob­nie jak oj­ciec wy­róż­nia­ją­ce­mu się wy­sta­ją­cą grdy­ką. Po­za tym otwie­rał drzwi je­dy­nie pa­ra­sol­ni­ko­wi, w owym cza­sie po­dej­rze­wa­ne­mu o skry­to­bój­stwo swej wsze­tecz­ni­cy. Ra­zem upi­ja­li się na umór.

wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MOŻY­LET­KI

Po za­pi­ciu się bos­ma­na w pa­ra­sol­ni­ku za­szła wi­docz­na zmia­na. Czę­ściej opusz­czał swą przy­sta­cyj­ną ru­pie­ciar­nię w ce­gla­nym bu­dyn­ku, co był nie­gdyś po­ste­run­kiem, i uda­wał się na miej­ski ry­nek, gdzie wśród stra­ga­nów z pla­sty­ko­wy­mi ża­glów­ka­mi, pocz­tów­ka­mi wul­gar­nie la­zu­ro­we­go nie­ba wy­mie­cio­ne­go z me­ta­fi­zycz­nych wła­ści­wo­ści i por­ce­la­no­wy­mi me­wa­mi o oczach za­mar­z­łych w kon­wen­cji nie­ist­nie­nia, wśród go­łę­bich od­cho­dów po­kry­wa­ją­cych tro­tu­ar pla­mi­stym ko­żu­chem, w bla­sku alu­mi­nio­wych krze­seł wy­sta­wio­nych dla ama­to­rów ryb pod sma­żal­nią — ze śle­pą pa­pu­gą na ra­mie­niu roz­kła­dał swój kra­mik z czar­ny­mi pa­ra­so­la­mi spo­sęp­nia­ły­mi w sta­nie nie­przy­na­leż­no­ści, któ­ry po­głę­biał się przy bez­chmur­nej po­go­dzie.

wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MOPYŁ

Na prze­ło­mie mie­się­cy zi­mo­wych w punk­tach usłu­go­wych od­no­to­wy­wa­no za­stój — obrzmia­łe w sło­wa, któ­rych nie mie­ści­ły już szcze­li­ny w ścia­nach i pod­ło­gach, ob­le­pio­ne ty­sięcz­ny­mi wy­zie­wa­mi, prze­siąk­nię­te zjeł­cza­łym po­wie­trzem, od­da­wa­ły się sa­mo­ist­nej re­ge­ne­ra­cji. Żmud­ny ten pro­ces ko­re­lo­wał ze sta­ty­sty­ka­mi po­peł­nia­nych roz­bo­jów, po­bić, znik­nięć i za­własz­czeń (w tym cu­dzych mę­żów i żon) — któ­re w tym okre­sie zna­czą­co spa­da­ły. Dłuż­sze dni i roz­świe­tla­ją­cy je dia­men­to­wy pył — jak zwa­ło się w tych stro­nach pła­ty mgły ścię­te w lo­do­we dro­bi­ny — pla­so­wa­ły ów czas wy­żej po­żniw­nej po­ry ja­ło­wej, zbla­dłej i nie­ja­snej.

Re­ge­ne­ra­cyj­ny cha­rak­ter dia­men­to­we­go epi­zo­du mógł od­dzia­ły­wać (cze­go z po­wo­du za­sto­ju nie od­no­to­wa­no w punk­tach usłu­go­wych) na pa­ra­sol­ni­ka, któ­ry po upo­rczy­wym po­ły­ka­niu ży­le­tek na głów­nym ryn­ku pod­upadł na zdro­wiu. Je­go brzuch po­ora­ny krwi­sty­mi szla­ka­mi prze­ma­wiał świa­dec­twem zło­żo­nej ofia­ry; na sa­ni­ta­riu­szach po­go­to­wia jed­nak nie ro­bi­ło już ono wra­że­nia, prze­ciw­nie, po pią­tej czy szó­stej in­ter­wen­cji w miej­scu po­ły­ka­nia za­czę­li do­ga­dy­wać: — Jak ci tak, sta­ry, ży­let­ki sma­ku­ją, to so­bie zu­pę z nich ugo­tuj — a chi­rurg w szpi­ta­lu za­gro­ził, że na­stęp­nym ra­zem be­be­chów mu nie oczy­ści.

wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MOKA­PRYS

List z od­le­głych stron scho­wa­łam do ku­fra, głę­bo­ko, mię­dzy rów­no po­ukła­da­ne sztyw­ne prze­ście­ra­dła i po­szwy. By­ło to tuż przed na­sta­niem co­rocz­nej ciem­no­ści.

La­to tu­taj trwa, do­pó­ki ska­li­ste grzbie­ty gór kła­dą się na wo­dzie czar­nym, za­snu­tym mgiel­ną otu­li­ną cie­niem, zaś gdy cie­nie bie­le­ją od opa­dłe­go na szczy­ty śnie­gu, to znak, że wkrót­ce na­dej­dzie nie koń­czą­ca się, zlo­do­wa­cia­ła zi­ma, a wraz z nią ciem­ność.

Cza­sem, gdy wiatr pę­dził śnieg po pust­ko­wiu (co do­brze ob­ser­wo­wać od wscho­du z okna sy­pial­ni me­go zbu­do­wa­ne­go na wznie­sie­niu do­mu), ka­żąc przy­bie­rać mu naj­dziw­niej­sze for­my i kształ­ty, ni­czym dia­beł opę­ta­ne­mu, sło­wa li­stu przy­le­pia­ły się do szyb i fra­mug, i wy­ma­ga­ło pew­ne­go wy­sił­ku, by znów tra­fi­ły do miej­sca za­po­mnie­nia — mię­dzy prze­ście­ra­dła.

Lód uczy dys­cy­pli­ny. Na­wet la­tem po­dob­nym do płyt­kie­go od­de­chu, kie­dy ską­pa zie­leń ni­g­dy nie zdą­ża prze­kwit­nąć i roz­ca­pie­rzo­ne roz­le­wi­ska zio­ną cięż­kim skon­den­so­wa­nym chło­dem, a na­gie urwi­ska pię­trzą się nad ni­mi z wy­nio­słą obo­jęt­no­ścią — wszyst­ko wo­kół sta­je się po­dat­ne na za­ma­rza­nie, czy z ze­wnątrz po­cho­dzi, czy z we­wnątrz. Tak więc lód har­tu­je, opan­ce­rza.

Sza­now­na pa­ni, wio­sną ze­szłe­go ro­ku zmarł mój da­le­ki krew­ny.

wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MO - wer­sja DE­MOO książ­ce

„Ka­prys” to książ­ka o mi­ło­ści, w któ­rej nie pa­da sło­wo „mi­łość”. To przy­po­wieść o dwóch od­wiecz­nych sa­mot­no­ściach: ko­bie­cej i mę­skiej.

Ona — skon­cen­tro­wa­na na skru­pu­lat­nym wy­peł­nia­niu co­dzien­nych obo­wiąz­ków — skry­wa ja­kąś ta­jem­ni­cę. On — nie­świa­do­my te­go — usi­łu­je wy­peł­niać ro­lę przy­wód­cy sta­da. Mi­mo wza­jem­ne­go emo­cjo­nal­ne­go za­an­ga­żo­wa­nia, pró­by bu­do­wa­nia bli­sko­ści koń­czą się fia­skiem. Dwie sa­mot­no­ści, ko­bie­ca i mę­ska, sy­cą się po­wsze­dni­mi mi­kro­dra­ma­ta­mi roz­gry­wa­ny­mi w ci­szy czte­rech ścian, twa­rzą w twarz.

Po la­tach do­ro­sła cór­ka tej pa­ry, spro­wo­ko­wa­na szo­ku­ją­cym li­stem nie­zna­jo­me­go, uda­je się w po­dróż po­wrot­ną do kra­iny dzie­ciń­stwa, do źró­deł ci­szy - i przy­pad­kiem od­kry­wa ta­jem­ni­cę mat­ki…Elż­bie­ta Isa­kie­wicz

— pi­sar­ka, re­por­ta­żyst­ka, pu­bli­cyst­ka. Lau­re­at­ka licz­nych wy­róż­nień, w tym Pierw­szej Na­gro­dy Unii Eu­ro­pej­skiej w kon­kur­sie dzien­ni­kar­skim „Ra­zem prze­ciw dys­kry­mi­na­cji” za re­por­taż o sy­tu­acji cu­dzo­ziem­ców w Pol­sce (2011) i Na­gro­dy Mi­ni­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­we­go za książ­kę „Ust­na har­mo­nij­ka. Re­la­cje Ży­dów, któ­rych ura­to­wa­li od Za­gła­dy Po­la­cy” (2001). Jej książ­ka „Czer­wo­ny ołó­wek” o Hen­ry­ku Sła­wi­ku, za­po­mnia­nym pol­skim dy­plo­ma­cie, któ­ry w cza­sie woj­ny ura­to­wał ty­sią­ce ist­nień, zo­sta­ła mia­no­wa­na do Na­gro­dy Li­te­rac­kiej im. Jó­ze­fa Mac­kie­wi­cza (2004).

Pu­bli­ko­wa­ła m.in. w „Ga­ze­cie wy­bor­czej”, „New­swe­eku” i „Ty­go­dni­ku Po­wszech­nym”. Re­por­ta­że psy­cho­lo­gicz­no — spo­łecz­ne dru­ko­wa­ne w tym ostat­nim oraz w „Du­żym For­ma­cie” uka­za­ły się w zbio­rze „Ulicz­ni­ca” (2011).

Au­tor­ka blo­go­we­go fo­rum ty­go­dni­ka „New­swe­ek” i One­tu. Jej stro­na in­ter­ne­to­wa www.fa­ce­bo­ok.com/E.Isa­kie­wicz, na któ­rej umiesz­cza mi­nia­tu­ry li­te­rac­kie, cie­szy się uzna­niem wie­lu ty­się­cy fa­nów.

Miesz­ka w War­sza­wie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: