Warsztat diabła - ebook
Warsztat diabła - ebook
Młody mężczyzna ucieka z Terezina – czeskiej twierdzy, w której w czasie II wojny światowej znajdował się niemiecki obóz koncentracyjny. Nie ma ze sobą nic prócz Pajączka – pendrive’a zawierającego bazę adresową bogatych osób ocalałych z Holokaustu. Za ich pieniądze wspólnie z wujkiem Lebo i młodymi ludźmi z całego świata założył komunę: turystom odwiedzającym Terezin sprzedawał T-shirty z Franzem Kafką, serwował getto pizzę, organizował dla nich Warsztaty Radości. Jednak władzom nie spodobała się ta działalność, więc postanowiły ją ukrócić.
A teraz mężczyzna wyrusza na Białoruś, by zaangażować się w budowę nowego muzeum...
Czy pamięć o największych zbrodniach totalitaryzmów można przekuć w lukratywny biznes, a symboliczne miejsca kaźni zamienić w atrakcyjne cele turystycznych wycieczek?
Topol po raz kolejny okazuje się mistrzem groteski, wrzuca czytelnika w niemal karnawałową, surrealistyczną fabułę. Jednak po drodze do masowych grobów w Europie Wschodniej zadaje podszyte subtelną ironią pytania o naszą refleksję nad historią i obraz świata, który się z niej wyłania.
Topol tworzy wizje, w które można wniknąć – tak jakby podczas lektury było się pod wpływem poszerzających świadomość narkotyków.
Frankfurter Rundschau
Kto wierzy, że okrucieństwa wojny da się przedstawić w sposób autentyczny, ten – i takie jest przesłanie powieści Topola – morduje ofi ary po raz drugi.
Der Tagesspiegel
Ta eskapada przez podziemne bunkry i jaskinie europejskiej świadomości jest dla czytelnika prawdziwym wyzwaniem. Odważna i bezlitosna książka.
Frankfurter Allgemeine Zeitung
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-054-4 |
Rozmiar pliku: | 357 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pryskam do Pragi, na lotnisko. No, zaraz pryskam, raczej idę rowem, spowity lekkim obłokiem odurzenia, jako że piję.
Ostatnio ze studentami terezińskiego Comenium piliśmy sporo.
No więc teraz idę wzdłuż szosy, często rowami, bo nie chcę, żeby widzieli mnie gliniarze z samochodów patrolowych.
Nie chcę, żeby mnie złapali, nie chcę, żeby wypytywali o pożar w Terezinie.
Od czasu do czasu padam w tym rowie i leżę tam, zaryty w ziemi, ot tak.
I w ten sposób powoli idę do Pragi na lotnisko.
W butelce jeszcze trochę tego jest, wina Sary. Mięso, które mi dali, zjadłem.
Nie chciałem go jeść, długo nie chciałem, ale potem jakoś poszło, muszę nabrać sił.
Księżyc jest prawie okrągły.
Czerwone cegły murów obronnych Terezina dawno mam za sobą, wszystkie te mury rodzinnego miasta.
Miasta, które, jak mówił tata, założyła cesarzowa Maria Teresa; od założenia przeszły przez nie setki tysięcy żołnierzy różnych armii, cesarzowa Maria Teresa lubiła parady wojskowe, tak mówił tata, major z orkiestry pułkowej, który uwielbiał terezińskie defilady przy dźwiękach muzyki.
Teraz idę odwrócony do miasta plecami, wszystkie te wielkie budynki z czasów Marii Teresy i Józefa II są za mną, tak samo jak magazyny na miliony nabojów, stajnie na setki koni, koszary dla dziesiątków tysięcy mężczyzn; odchodzę, jak odeszli wszyscy obrońcy tego miasta, które postawiono dla wojska… potok żołnierzy, płynący do miasta zbudowanego dla żołnierzy, wysechł.
I miasto bez wojska się rozpada.
Moje kozy, którymi spasano trawę między murami twierdzy, sprzedali.
Większość z nich.
Tata tego nie dożył.
Należę do tych, którzy chcieli uratować Terezin.
Mama mówiła, że przyszedłem na świat, kiedy już się mnie z tatą nie spodziewali. Mówiła też często, że jej zdaniem najpiękniej by było, gdybym został taki malutki, żebym w razie potrzeby mógł się schować w naparstku. Żywiłbym się ziarnkami grochu, o krople mleka walczyłbym z kotem, chodziłbym w małej szmatce, byłbym maminym Tomciem Paluchem.
Z początku mi się to podobało, jasne.
Ale nie było wyjścia, rosłem jak inni.
Już się nie cieszyłem, kiedy taty nie było w domu, bo z batutą w czerwonym futerale ozdobionym żółtymi sierpami i młotkami poszedł do pracy, i kiedy mama uszczelniała okna i drzwi poduszkami i kocami.
Dawniej podobno klaskałem rączkami, widząc, jak mama odsuwa meble od ścian.
Między wszystkimi szafami i szafkami, kredensem, przewróconymi krzesłami i elegancką kanapą budowała bezpieczny schron, gniazdo, tylko dla nas dwojga.
Rozpierała mnie radość, kiedy w ciepłym gnieździe obejmowaliśmy się z mamą i tulili do siebie, póki nie wrócił tata i nie wyciągnął nas z bezpiecznego miejsca.
Świat na zewnątrz był ogromny i mama stanowczo nie chciała w nim się zanurzyć.
Kiedy tak to trwało, zacząłem jej uciekać.
Czy ja wiem, jak to było? Pewnego razu wyrwałem się jej, wywinąłem z pachnących uścisków, odsunąłem wyciągnięte ramiona, przeczołgałem się pod kanapą, przelazłem przez krzesło, walnąłem w klamkę, otworzyłem drzwi i popędziłem na dwór.
Przyłączyłem się do innych dzieci, biegaliśmy tam i z powrotem po murach, jak pomyleńcy rzucaliśmy się na trawę i zaraz wstawaliśmy i ruszaliśmy dalej.
Lebo! Jego znaliśmy wszyscy, w Terezinie nie mogło być inaczej.
Poza tym miał pewien związek z moją mamą.
Lebo jako jedyny się z nią przyjaźnił. No, może nie przyjaźnił, ale kwiaty jej dawał.
A ciotki trochę opiekowały się mamą.
Nie wychodziła nawet z mieszkania.
Ale mogła być pewna, że na Dzień Kobiet albo na rocznicę wyzwolenia przez Armię Czerwoną Lebo da jej ogromny bukiet polnych kwiatów, których narwał pod murami, poza zasięgiem moich łakomych kóz, albo że jej tak trochę w tajemnicy przekaże pokrytą czerwonym pyłem wiązankę na Dzień Matki, którego za komuny nie obchodzono. Wujek Lebo zawsze dawał mamie kwiaty, a ciotki się uśmiechały.
Kiedyś podobno Lebo i mama nawet rozmawiali ze sobą, ale ja tego nie pamiętam.
Pamiętam natomiast, że pod koniec prawie nie mówiła.
Ciągle tylko się kuliła, żeby zająć jak najmniej miejsca, szukała malutkiego kawałka przestrzeni, w którym dało się oddychać, to jej wystarczało.
Wujka Leba znały w Terezinie wszystkie dzieci.
Dawniej myśleliśmy, że nazywa się go Lebo ze względu na wydłużony łeb, Łebo, Lebo, to się narzucało, ale było inaczej, wszystko wytłumaczyła mi ciotka Fridrichová, która jako dziewczynka ukrywała małego Leba, nowo narodzone niemowlę, w pudełku po butach pod swoją pryczą, ponieważ jej prycza stała w rogu celi skazanych kobiet i dziewcząt. Z tym imieniem było podobno tak: starszą celi była Słowaczka, zbiegiem okoliczności akuszerka, w tajemnicy odebrała w tej kobiecej celi poród i głośno, chociaż szeptem, powiedziała to, co podobno myślały wszystkie: Będzie cicho alebo (albo) go udusimy; tak powiedziała i to słowackie lebo stało się imieniem dziecka.
Rodzenie i ukrywanie niemowląt w tych pryczowych pomieszczeniach było tam zakazane, ale kobiety miały nadzieję, że Armia Czerwona przybędzie do Terezina w butach siedmiomilowych, i miały rację.
Ciotka Fridrichová ani w ogóle żadna z ciotek nie była przy samym porodzie, zajęły się tym starsze, doświadczone kobiety, które już nie żyją; żałowałem, że moje ciotki były wtedy takie młode, mogłyby powiedzieć, kim była mama Leba, ale właściwie kogo to obchodzi, dziewczyna, która urodziła Leba, później pewnie zginęła w chaosie wojennych dni, może znikła w jednym z ostatnich transportów na wschód albo, tak uważały ciotki, skończyła w zbiorowej tyfusowej mogile; za nielegalny poród i tak dostałaby kulkę, wyjaśniła mi to ciotka Fridrichová.
Ale i tak nie uważałyśmy! – powiedziała kiedyś, wspominając dawne czasy w Terezinie. Siedziały u niej akurat ciotka Holopírková i Dohnalová, ciotka Fridrichová błądziła spojrzeniem po ścianach swojego malutkiego mieszkania, dokąd przyszedłem czegoś się dowiedzieć, po chwili w jej gardle odezwało się bulgotanie tłumionego śmiechu i w końcu parsknęła, a ciotki Holopírková i Dohnalová, które również mieszkały w młodości w Terezinie, też się śmiały.
Lebo był naszym wujkiem, był wujkiem wszelkiego terezińskiego drobiazgu.
To dla niego przeszukiwaliśmy korytarze. Ledwo trochę odrośliśmy od ziemi, już wchodziliśmy do każdego kanału, gdzie nanoszony od czasu do czasu przez wodę szlam i porwane przez powodzie sztachety w szczególny sposób wzdymały wodę, w podziemiach nic nie gniło, tablice ostrzegawcze umieszczone przez Pomnik były śmieszne, mogła je odsunąć nawet dziecięca dłoń i koło najdalszych bastionów kusiły nas bunkry.
Cudownie było znaleźć jakąś rurę albo stary chlewik tylko dla siebie, przedpiersie wałów, gdzie mało kto chodził, gdzie walały się butelki i prezerwatywy, wcisnąć się do kąta, czuć krawędzie i zakrzywienia muru i odpoczywać.
Mama w ogóle nie chciała, żebym wychodził na dwór.
Powinieneś był zostać we mnie, mówiła mi. Czego ci brakowało?
Sama na dwór nie chodziła.
Wariatka.
Tak czasami i tylko trochę wymyślały mamie moje ciotki z sąsiedztwa, ciotka Fridrichová, ciotka Dohnalová, ciotka Holopírková i inne.
To przez to wszystko! Nie ma w tym jej winy! Przecież cierpiała jak potępieniec! – mówiły.
Mama nigdy nie wychodziła z mieszkania, musiała za plecami czuć krawędzie i rogi pomieszczenia, wystarczał jej malutki kawałek przestrzeni do oddychania, wielkie obszary już jej nie pociągały, a jednak nie umarła w domu wariatów, nigdy jej tam nie odwieźli, nawet po tym, jak przywiązała mnie do czegoś w komorze, żebym nie mógł iść do szkoły, ani po tym wyskoku, ani po innych. Kiedy mama nie chciała mnie wypuścić, nie zamknęli jej, była przecież bohaterką wojenną, więc mogła robić prawie wszystko, co chciała, a chociaż po moim wyjeździe z miasta do szkoły odebrała sobie życie, nikt się tym nie zdumiewał, nikt nie szkalował jej pamięci, bo była ofiarą, przeżyła gehennę, czyli była bohaterką wojenną; tacie też zresztą nikt nie mógł nic powiedzieć, on także był bohaterem wojennym, takich było u nas w Terezinie mnóstwo, przecież i wujek Lebo, który jako jedyny dawał mamie ogromne bukiety, uważany był za bohatera, nawet przez profesorków i radnych z Pomniku, mimo że w Terezinie podczas wojny tylko się urodził, więc z tych wszystkich okropieństw nic nie mógł pamiętać.
Wujek Lebo nas prowadził, nas, ostatnich nieustępliwych obrońców Terezina, ostatnią garstkę, wujek w Terezinie się urodził, w Terezinie chodził do szkoły, pracował w Pomniku, a potem stamtąd odszedł, ale przede wszystkim w Terezinie zbierał różne przedmioty.
Z wujkiem Lebem i Sarą, która jako pierwsza przybyła do nas ze świata, założyliśmy komunę Comenium, naszą międzynarodową szkołę dla studentów ze wszystkich stron kuli ziemskiej.
Nazwę wymyśliła Wielka Lea, która dotarła do Terezina zaraz po Sarze; nazwaliśmy nasz instytut Comenium na cześć nauczyciela narodów Jana Amosa Komenskiego, który twierdził, że szkoła ma być zabawą.
Wszystko jednak legło w gruzach, a nawet skończyło w płomieniach, a ja pryskam do Pragi.
Zorganizował to Aleks, Białorusin.
On mi zorganizował tę podróż, bo tylko ja mam głowę pełną Leba, jego planów, a przede wszystkim jego adresów i kontaktów, z których doiliśmy pieniądze, a całe to bogactwo, kontakty, mam ukryte w pendrivie. Malutkim urządzonku.
Nazywam je Pajączkiem.
Lebo to jedyny człowiek na świecie, który nie tylko urodził się w Terezinie, ale też przeżył w nim całe życie.
I wszystko, co miało związek z Terezinem, nie tyle z jego wspaniałą wojskową przeszłością, ile z jego straszną historią wojenną, było pasją Leba; miał dziesiątki lat na to, żeby gromadzić przedmioty, zbierać też kontakty, które miały mu pomóc uratować miasto. Kontakty dał też mnie, żebyśmy mogli doić z nich pieniądze dla Comenium.
Lebo bowiem obstawał przy tym, że Terezin ma zostać zachowany cały, ze wszystkimi korytarzami, pryczami, piwnicami, bazgrołami na ścianach, a także ze swoim życiem, ze wszystkimi mieszkańcami, zieleniakiem, maglem, stołówką i tak dalej.
Znam wszystkich tych ludzi.
Lebo nie chciał, żeby z całego Terezina został tylko Pomnik i ścieżka edukacyjna utworzona przez profesorków, tego nie chciał nikt z nas, ostatnich mieszkańców.
Mam wszystkie kontakty Leba w Pajączku, ściskam go w kieszeni.
Dzięki Pajączkowi mam dokąd uciec. Zorganizował to Aleks, chce, żebym mu w jego kraju pomógł. Chce rozwijać plany Leba w swoim kraju.
Idę teraz nocą, pełna jest dźwięków, warkotu samochodów, które pędzą szosą do Pragi. Idę rowem, często w nim siadam, sadowię się wygodnie, wciskam plecy w ziemię, marzę.
W Terezinie prowadzałem kozy między mury, małe stadko, jadły trawę, było to konieczne ze względu na obronność i piękno murów, często prowadziłem stadko do najdalszych wałów, co było zaszczytnym obowiązkiem, jak mówił mój tata. Od praskiej strony te mury były pierwszym, co widziały liczne delegacje przyjeżdżające oddać hołd czeskim patriotom zamęczonym w Małej Twierdzy i niezliczonym żydowskim więźniom zamęczonym i zabitym w inny sposób wszędzie w Terezinie albo wywiezionym do obozów śmierci na wschodzie. I właśnie te mury z czerwonych cegieł, ostatnie, co widzi się z Terezina, i pierwsze, co się widzi, przyjeżdżając z Pragi, są wizytówką miasta-twierdzy, mówił mój tata major, i z pewnością to z tego powodu miały chlubne przedpiersie, a mianowicie czerwony transparent z napisem: ZE ZWIĄZKIEM RADZIECKIM NA ZAWSZE I NIGDY INACZEJ; aż tutaj często gnałem swoje kózki, to był ostatni mur obronny miasta-twierdzy.
Najczęściej jednak moje stadko szczypało trawę tuż pod murami, moje kozy uwielbiały trawę czerwoną od pyłu kruszących się cegieł.
Mój tata major należał do wyzwolicieli Terezina; dotarł do miasta w ostatnich dniach wojny, spotkał tu moją mamę, a później wsławił się organizowaniem przeglądów wojska na terezińskim placu, tym ogromnym placu apelowym zbudowanym za Marii Teresy.
Orkiestra taty ciągle mi brzmi w uszach; grała, kiedy byłem mały i kryłem się za dywanami, kanapą, lustrami, krzesłami i tak dalej w objęciach mamy i wciągałem w siebie zapach jej szyi i pięknej twarzy, grała też później, kiedy uciekałem na mury i do bunkrów i z innymi dziećmi pasłem kozy i bawiłem się w beczenie koziego stada, także wtedy słyszeliśmy terezińską orkiestrę dętą; do obowiązków nas, najmniejszych terezinian należało prowadzenie kóz między mury, potem tata mi tego zakazał i pojechałem do szkoły, tam miały mnie wykuć kolejne marsze wojskowe.
Moi rówieśnicy też wyjeżdżali do różnych szkół wojskowych, a ci, co się do nich nie nadawali, szli do wojsk pomocniczych, dziewczyny zostawały praczkami, kucharkami albo kurewkami, chłopcy szli do taborów albo mieli być minerami, nawet ci całkiem najgłupsi zaczepiali się jako pomocnicy w rzeźni, ale ja byłem synem majora, wojska pomocnicze nie wchodziły w rachubę.
W Terezinie była rzeźnia, więc na to bym się zgodził, mógłbym tam prowadzić stare kozy, znajdowała się o rzut kamieniem od murów, tuż koło cmentarza, ale musiałem jechać do szkoły, a moja mama umarła zaraz następnego dnia po tym, kiedy z tatą wyjechaliśmy; ciotki później powiedziały mi, jak to wyglądało: tata wrócił z próby orkiestry pułkowej, wykonał kilka wyuczonych czynności pozwalających dostać się do domu, gdzie meble były zgarnięte na kupę, ścieśnione, żeby wytworzyć dla mamy bezpieczną szczelinę, w której można oddychać i nic więcej, tym razem jednak, naciskając klamkę, tata mamę powiesił; klęcząc, przygotowała się tak, żeby zająć jak najmniej miejsca, to było typowe dla niej.
Brakowało jej piątej klepki! – powiedziała ciotka Fridrichová.
Przez ten szok w jamie! – powiedziała ciotka Holopírková.
Biedne dziecko! – powiedziała ciotka Dohnalová, zakrywając mnie, płaczącego, swoim szerokim fartuchem, całym uświnionym, ale ja nie byłem już dzieckiem, byłem dezerterem ze szkoły, a za dezercję czekały kary: kije, związanie, setki przysiadów, pogardliwy rechot żołnierzy, któremu towarzyszył świst leszczynowego pręta, a przede wszystkim świński areszt, wojskowy, ale ja miałem to w nosie, chciałem do domu, do kóz, miałem kary w nosie i słusznie, bo za tę dezercję ani za następne nic mi się nie stało, przecież mój tata był majorem.
Tata był ze mnie niezadowolony i dawał mi w skórę za dezercje, co mu się jednak ostatecznie nie opłaciło.
Moje niezadowolenie brało się natomiast z tego, że musiałem się uczyć, włóczyć się po odległych strzelnicach i klasach z ogromnymi oknami, gdzie zwalał się na mnie cały świat, więc uciekałem, kiedy tylko się dało, a w końcu i wtedy, kiedy się nie dało, bo potrafiłem przecisnąć się nawet przez szczelnie zamknięte wejścia, za każdym razem jakoś znajdowałem przełaz, chociaż mnie zamykali, i jakoś dostawałem się do domu, potem zawsze znajdowali mnie we wnęce murów, gdzie deski i cegły tworzyły kozi chlewik.
Tam mój tata major szedł na pewniaka.
I raz-dwa znowu do szkoły.
W szkole kazali mi się uczyć angielskiego, języka wrogów, i rosyjskiego, języka przyjaciół, uczyłem się więc ciągle, przeżywałem ciężar otaczającego mnie świata tak, że zaglądałem tylko do podręczników, z góry w dół, wwiercałem się w nie wzrokiem, w końcu się to udawało. Co więcej, to chyba dzięki tym wmuszonym językom – ze szkoły nic poza tym nie pamiętam – stałem się prawą ręką Leba i byłem przydatny przy tworzeniu Comenium, dzięki czemu właściwie kontynuowałem dzieło życia taty, pracowałem dla Terezina i jak mi później wytłumaczył Lebo, kładąc przy tym na moim ramieniu swoją ogromną łapę, po swojemu broniłem miasta-twierdzy taty, toteż być może ojciec, mimo naszej ostatniej kłótni, której nie przeżył, byłby jednak ze mnie dumny.
To możliwe.
W końcu ze szkoły mnie wyrzucili, mimo że mój ojciec był majorem. Do wojska się nie nadawałem.
Wróciłem do pasania kóz i byłem szczęśliwy, bo inni chłopcy i dziewczyny podrośli, nowego drobiazgu nie było, zostałem ze stadem sam.
Kozy to nie była w Terezinie żadna wsiowa zabawa ani po prostu dostarczycielki strawy, kozy są symbolem miast-twierdz, są to biologiczne maszyny bojowe.
Kozy oczyszczały z chwastów, trawy i zarośli przejścia między murami, wrażliwe miejsca fortyfikacji; cudem techniki wojskowej mogły być pruskie armaty, zaokrąglone mury francuskich bastionów, niemieckie tygrysy, radzieckie katiusze, zwane organami Stalina, czy jakiekolwiek późniejsze lufy wykute młotami zimnej wojny, ale tylko kozy swymi łakomymi pyskami i nieskończonym pożeraniem trawy zachowywały mury w czystości.
Do czego by się przydała ta rozwinięta technologia wojskowa, gdyby zachwaszczonym rowem zdołał przyczołgać się do bram miasta choćby jeden gotowy na wszystko piechur i najprymitywniejszą bazuką zrobić wyłom?
Jeśli znikną kozy, padnie każde miasto-twierdza.
Tata jednak nie chciał mnie zostawić z kozami, według niego to było dla mnie za mało, chciał, żebym się uczył kierować ludźmi, dowodzić, swymi rozkazami zmieniać ludzi w maszyny i tak dalej. Strasznie wtedy kłóciliśmy się na pokrytych czerwienią murach; tam cegły, przez setki lat owiewane i trawione zimnym wiatrem, w mikroskopijnych obłoczkach kurzu wypuszczają czerwień, tak jak morskie zwierzęta wypuszczają barwę ochronną. Pod koniec naszej kłótni tata musiał zrozumieć, że takiego dużego już mnie prać nie może, chwycił się za serce i chwycił też mnie za rękę, przyszło mi do głowy, że chce mnie zrzucić z muru, ale ja stałem mocno, a on się osuwał, upadał, walnął plecami w czerwoną trawę, moje kozy się rozbiegły, zszedłem na dół i uspokajałem je, wołając; tatę próbowałem ożywić dokładnie według instrukcji ze szkoły, ale na próżno.
Miał wspaniały wojskowy pogrzeb, oddziały ustawiły się na głównym placu Terezina i maszerowały przez miasto aż do wieczora, słychać było strzały z armat, grały najsławniejsze orkiestry wojskowe z okolicznych garnizonów; to był chyba najpiękniejszy pogrzeb w całej historii Terezina – mówiły moje ciotki i nasz sąsiad, pan Hamáček z zieleniaka. Pogrzeb wszystkim się podobał. I oczywiście gratulowało mi wielu żołnierzy, którzy wtedy mieszkali jeszcze w mieście. Ale potem mnie zamknęli.2
Za śmierć ojca dostałem wieloletni wyrok, ale nie ma sensu o tym gadać. Po zwolnieniu poszedłem do najbliższej knajpy.
Moi współwięźniowie mówili, że tak się robi.
Także współwięźniowie, których prowadziłem do zapadni, mówili, że woleliby iść do jakiejś knajpy, do najbliższej mordowni na Pankracu.
Pan Mára, pracownik techniczny, miał w pomieszczeniu egzekucyjnym biurko, a na nim wielki przedpotopowy komputer z migającym zielonym ekranem.
Pana Márę kiedyś zamknięto i skazano w wielkim procesie cybernetyków, zdrajców narodu.
Kierownictwo więzienia wiedziało jednak o jego nadzwyczajnej zręczności w sprawach technicznych i ostatecznie sytuacja tak się ułożyła, że został katem.
Cybernetyka socjalistyczna pozostała jego pasją.
Starzy kaci, żeby się uspokoić, potrzebowali podobno wódki, całych wiader, a pan Mára był człowiekiem oddanym nowoczesności, technikiem, on pracował nad wynalezieniem gry.
To cieszyło i wysokich oficerów, i prostych chłopców ze straży.
Byłem jego pomocnikiem.
Lata w murach więzienia leciały i wlekły się, pamiętam jego stale zmniejszające się i doskonalące urządzenie komputerowe.
Dlaczego właśnie ja zostałem pomocnikiem pana Máry?
Trzeba było wykonać wyrok na pewnym bandycie, Słowaku, prawdziwym olbrzymie. Czterej klawisze się z nim męczyli. Prowadzili go w łańcuchach, dygotał, kopał, przewrócił mi wiadro, myłem akurat podłogę w korytarzu. Kiedy zatrzymał się przed progiem pomieszczenia pana Máry, ze strachu zdrętwiały mu nogi, pomogłem mu.
Potem mnie wezwali. A potem znowu.
Kierownictwo więzienia było zdumione, że więźniowie, których prowadziłem ja, nie skomleli, nie ryczeli jak zwierzęta, nie bili się z dozorcami, byli spokojni i cisi… Domyślałem się, że jest tak dzięki mojemu spokojowi; moja głowa, mój duch, moje nogi były przyzwyczajone do zakrętów korytarzy w Terezinie, a także do półmroku i betonu cel i bunkrów i do żelaza zakratowanych drzwi, toteż nic z mego ciała ani ducha nie buntowało się przeciw miejscom śmierci, ani nie wymiotowałem, ani nie musiałem się w sekrecie modlić, ani nie miałem koszmarów sennych, ani po wykonaniu wyroku nie wybuchałem płaczem, co podobno było regułą w wypadku klawiszy, którzy wcześniej, zanim kierownictwo więzienia odkryło moje zdolności, byli rozkazem wyznaczani do ostatniej eskorty i musieli być za to wynagradzani finansowo; ja wynagradzany nie byłem, mnie skracano wyrok… mój spokój musiał jakoś promieniować na skazańców, klawisze ani współwięźniowie odprowadzać ich nie chcieli, mnie było wszystko jedno… chodzić koło cel śmierci, wlec się korytarzami do zapadni… takie miejsca znałem od małego, na Pankracu za moich czasów wieszano morderców, niebezpiecznych dla państwa oszustów, gwałcicieli, okrutnych bandytów; wtedy nie chodziło już o bohaterów wojennych, takich jak na przykład moi rodzice, tacy bohaterowie w większości gryźli już ziemię. No to co… – mówiłem sobie i prowadziłem więźniów w ich ostatnią drogę, szkodnicy podkopujący socjalistyczną gospodarkę, gwałciciele i pozbawieni uczuć mordercy wiedzieli, dokąd idą i dlaczego tam idą, brutalni z panem Márą nie byliśmy nigdy, tylko energiczni.
W wolnych chwilach siadałem koło niego i obserwowałem jego ręce obsługujące urządzenie techniczne, długie palce tańczące na przedpotopowej klawiaturze. Czekaliśmy na szyfrowany rozkaz kierownictwa więzienia wydany przez radio, na przykład: Blok B przygotować na zimę!
I na ten lub inny umówiony znak wstawałem, szedłem do celi, pod nadzorem klawiszy wyprowadzałem więźnia i sam jeden spokojnie prowadziłem go korytarzami aż do pana Máry, który tymczasem przygotował wszystko co trzeba.
Niektórym przed ostatnim pomieszczeniem występował na czoło pot, nogi im drętwiały tak jak wtedy temu Słowakowi, pomagałem im… mówiliśmy z panem Márą o takich sytuacjach, że skazańcy się zacięli… nawet ci najspokojniejsi, którzy idąc korytarzami, milczeli albo żartobliwie ze mnie szydzili, jak to się niby cieszę na jutrzejszą breję na obiad… nawet oni czasem się zacinali z nagłego przerażenia, było im niedobrze, chciało się im rzygać… moja siła i mój spokój na progu wieszakowni przestawały działać… ale pan Mára zawsze umiał sobie poradzić.
Przy samej egzekucji nie asystowałem.
Brałem tylko udział w przygotowaniach do niej i potem niekiedy pracowałem z kubłem, szmatami i środkami czyszczącymi, nie ma co się nad tym rozwodzić.
Nie chcę już tego robić.
Między egzekucjami, na które przywozili więźniów z całego kraju, były nieraz długie przerwy.
Wtedy pan Mára często rozkazywał mi, żebym siadł przed komputerem; moje palce, blade od środków czyszczących, wyługowane w niezliczonych kubłach wody, biegały po klawiaturze, grałem w grę, w której punkciki, latające i błyskające na ekranie, przełaziły przez ogrodzonka i strzelały do siebie, grałem w tę przedpotopową grę i zapominałem, gdzie jestem i kim jestem, zapominałem o tym krzyku i rzężeniu, wśród figli migających punkcików zapominałem o gównach wypadających i cieknących z nogawek, zapominałem o twarzach tych, których śmierć zmieniała w pajaców, zapominałem, że i ja zmieniam się w pajaca reagującego na polecenia więziennego radia i pana Máry, zapominałem, że inni w więzieniu mnie nienawidzą, grałem, ta trzymająca w napięciu gra była, być może, jedną z pierwszych gier komputerowych na świecie.
Kierowany przez pana Márę, nie pisałem już tylko dwoma palcami jak na wiekowej maszynie w szkole, waliłem w klawiaturę wszystkimi dziesięcioma, po pewnym czasie byłem prawie tak dobry, jak pan Mára, a on według moich osiągnięć ustawiał parametry gry, którą właśnie wymyślał.
Chciał, żeby to była gra o walorach wychowawczych, bojowa gra.
Ciągle ją doskonaliliśmy.
Pan Mára zawsze mógł mnie wezwać.
Wtedy mieszkałem już w pojedynczej celi, kierownictwo więzienia obawiało się, że współwięźniowie mogą mnie zabić.
Mam wielkie marzenie, mówił pan Mára, przygotować swoją grą wszystkich ludzi, zwłaszcza uwielbiające nowości dzieci, na wielkie światowe zwycięstwo nad faszyzmem.
Mimo wyroku pan Mára był oczywiście żołnierzem i komunistą.
Pracownik techniczny więzienia Pankrac zresztą nikim innym być nie mógł.
Kiedyś te zabawki, pan Mára wskazał migający komputer, z którego sterczały wijące się druty i druciki, połączą ludzi na całym świecie, a ja przy tym będę. A ty, co zamierzasz robić po końcu wyroku?
Chyba wzruszyłem ramionami.
Takie pytanie zadał mi pan Mára na krótko przed zniesieniem kary śmierci w Czechosłowacji.
Kara śmierci bowiem decyzją najwyższych władz została w końcu zniesiona. Na szczęście. Przecież gdyby nadal obowiązywała, to może w ogóle nie pozwoliliby mi odejść.
A pewnego dnia skończył się mój skrócony wyrok.
I wyszedłem.
Najpierw zacząłem szukać tych knajp.
Przecież o pankrackich knajpach marzyło wielu współwięźniów, właśnie tam po zwolnieniu czekali ojcowie, matki, przyjaciele, przyjaciółki, kuzyni, dzieci i żony, często ich tam zaraz po zwolnieniu czekały ciepłe uściski wytatuowanych kolegów.
Na mnie czekał Lebo, on żadnego tatuażu nie miał, jako niemowlakowi nie wytatuowali mu numeru, nic o nim nie wiedzieli.
A więc po zwolnieniu poszedłem do najbliższej knajpy, kierowałem się tam, bo przecież nie miałem dokąd pójść ani co robić, nie miałem rodziny ani żadnej przyjaciółki.
To wszystko potem się zmieniło.
Przed knajpą stał Lebo. Wiedział, kiedy mnie wypuszczą, a przed więzieniem, jak wyjaśnił, nie chciało mu się czekać.
Wyglądał zupełnie tak samo, jak go pamiętałem. Starszy pan w ciemnym garniturze. Chociaż taki znowu stary nie był, przecież ciotki mówiły do niego chłopcze.
Był tam i czekał na mnie. Lebo, olbrzym, na którego żylastym karku sterczała naga czaszka.
Do knajpy nie weszliśmy. Nie było na to czasu. Pojechaliśmy do domu.
Prychającą škodę prowadził pan Hamáček. On, tak jak i ja, postarzał się. Ciotki posłały przez niego mleko, chleb ze słoniną i jajka na twardo, jajka terezińskich kur.
Leba nazywaliśmy wujkiem wszyscy, drobiazg, młodzież szkolna, my, dzieci garnizonu w mieście Terezin.
To on nad nami czuwał, kiedy łaziliśmy po terezińskich kanałach, stajniach, w których tynk pod wypukłymi sufitami z czasów Marii Teresy i Józefa II kiedyś dawno zerwało niespokojne rżenie bojowych ogierów.
Nasi ojcowie i nasze matki byli żołnierzami, nie mieli dla nas czasu, podtrzymywali funkcjonowanie miasta-twierdzy, i tak było dobrze.
Moja matka żołnierzem nie była, ale kiedy podrosłem, wolałem chodzić za Lebem.
A teraz byłem z nim znowu.