Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Włoskie buty - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 września 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Włoskie buty - ebook

 

 

Na niewielkiej bałtyckiej wyspie od dwunastu lat mieszka samotnie Frederick Welin, sześćdziesięciosześcioletni emerytowany lekarz. Rytm jego życia wyznaczają codzienne poranne kąpiele w wykuwanym codziennie przeręblu. Jedynymi towarzyszami jego samotnej egzystencji są stary pies i równie wiekowy kot oraz pojawiający się od czasu do czasu hipochondryczny listonosz. Tak trwa to niezmącone niczym życie aż do momentu, w którym na otaczającym wyspę lodzie pojawia się kobieca postać, wspierająca się na chodziku. Okazuje się nią Harriet, miłość życia Fredericka, którą prawie czterdzieści lat wcześniej opuścił bez słowa. Dawna kochanka żąda spełnienia złożonej wiele lat wcześniej obietnicy – chce, żeby Frederick zawiózł ją nad leśne jezioro, o którym niegdyś opowiadał. Ruszają więc w podróż, która całkowicie zmieni starzejącego się, złamanego życiem człowieka.

Dziwaczna prośba dawnej miłości pociągnie za sobą lawinę zdarzeń i spotkań, które nie pozwolą byłemu lekarzowi wieść dawnej, wycofanej egzystencji, ale zmuszą go do powrotu do życia i rozliczenia z przeszłością.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-176-3
Rozmiar pliku: 4,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Za­wsze czu­ję się bar­dziej sa­mot­ny, kie­dy jest zim­no.

Chłód za oknem przy­po­mi­na mi o zim­nie mo­je­go cia­ła, zu­peł­nie jak­by atak na­stę­po­wał z dwóch stron. Nie pod­da­ję się i wciąż wal­czę z chło­dem i sa­mot­no­ścią. To dla­te­go każ­de­go ran­ka na nowo wy­rą­bu­ję prze­rę­bel. Gdy­by na za­mar­z­nię­tej za­to­ce stał ktoś z lor­net­ką i mnie ob­ser­wo­wał, do­szedł­by nie­chyb­nie do wnio­sku, że osza­la­łem i nie mogę się do­cze­kać wła­snej śmier­ci. Nagi męż­czy­zna na mro­zie rą­bią­cy sie­kie­rą lód.

Być może w głę­bi du­cha mam na­dzie­ję, że pew­ne­go dnia na­praw­dę ktoś bę­dzie stał w od­da­li. Czar­ny cień na bia­łym tle. Zo­ba­czy mnie i zdą­ży za­re­ago­wać, nim bę­dzie za póź­no. Choć tak na­praw­dę wca­le nie trze­ba mnie ra­to­wać, bo nie za­mie­rzam się za­bić.

Wie­le lat temu, po ka­ta­stro­fie, prze­ży­wa­łem tak wiel­ką roz­pacz, że rze­czy­wi­ście my­śla­łem o ode­bra­niu so­bie ży­cia. Nig­dy jed­nak nie spró­bo­wa­łem. Tchó­rzo­stwo oka­za­ło się moim naj­wier­niej­szym kom­pa­nem. Poza tym za­wsze by­łem zda­nia, że nie wol­no so­bie od­pusz­czać. Ży­cie jest jak kru­cha ga­łąź nad prze­pa­ścią, a ja za­mie­rza­łem trzy­mać się jej z ca­łych sił tak dłu­go, jak zdo­łam. Po­tem spad­nę, jak wszy­scy, nie ma­jąc po­ję­cia, co bę­dzie na dnie. Czy stoi tam ktoś, kto mnie po­wi­ta, czy też ogar­ną mnie wy­łącz­nie ciem­ność i chłód?

Wszyst­ko wo­kół sku­wa lód.

Zima tego roku jest sro­ga, to zima po­cząt­ku no­we­go ty­siąc­le­cia. Tego ran­ka, gdy obu­dzi­łem się w gru­dnio­wych ciem­no­ściach, zda­wa­ło mi się, że sły­szę śpiew lodu. Sam nie wiem, kie­dy wpa­dło mi do gło­wy prze­ko­na­nie, że lód może śpie­wać. Nie­wy­klu­czo­ne, że po­wie­dział mi o tym dzia­dek, któ­ry przy­szedł na świat na tym ska­li­stym wy­brze­żu.

Rano zbu­dził mnie ja­kiś dźwięk. Nie wy­dał go kot ani pies. Moje zwie­rzę­ta sy­pia­ją snem tward­szym niż mój. Kot­ka jest sta­ra i cho­dzi na sztyw­nych ła­pach, suka jest cał­kiem głu­cha na pra­we ucho, a na lewe też le­d­wo sły­szy. Mogę przejść koło niej, a ona na­wet się nie zo­rien­tu­je.

Cóż to więc był za dźwięk o po­ran­ku?

Wsłu­chi­wa­łem się w nie­go w ciem­no­ściach i mi­nę­ła dłu­ga chwi­la, nim do­sze­dłem do wnio­sku, że to od­głos po­ru­sza­ją­ce­go się lodu, choć tu, w za­to­ce, miał on z dzie­sięć cen­ty­me­trów gru­bo­ści. Mimo to uno­sił się, opa­dał i trzesz­czał. No i śpie­wał.

Słu­cha­jąc tych dźwię­ków, uświa­do­mi­łem so­bie, że moje ży­cie mi­nę­ło w za­wrot­nym tem­pie. Te­raz je­stem tu: męż­czy­zna w wie­ku sześć­dzie­się­ciu sze­ściu lat, nie­za­leż­ny fi­nan­so­wo, nie­prze­rwa­nie drę­czo­ny pew­nym wspo­mnie­niem. Wzra­sta­łem w bie­dzie dzi­siaj trud­nej do wy­obra­że­nia. Oj­ciec, oty­ły czło­wiek, pra­co­wał jako kel­ner; po­mia­ta­no nim. Mat­ka zaś ro­bi­ła, co mo­gła, żeby wy­star­cza­ło nam pie­nię­dzy na ży­cie. Z cza­sem uda­ło mi się wy­do­stać z czar­nej ot­chła­ni bie­dy. La­tem jako dzie­ciak ba­wi­łem się w tych oko­li­cach, nie­świa­do­my jesz­cze, że czas szyb­ko się kur­czy. Moi dziad­ko­wie jesz­cze pra­co­wa­li, jesz­cze nie do­pa­dła ich sta­rość ozna­cza­ją­ca cią­głe ocze­ki­wa­nie w bez­ru­chu. On pach­niał ry­ba­mi, ona nie mia­ła ani jed­ne­go zęba. I choć za­wsze była miła, ba­łem się wi­do­ku czar­nej jamy jej roz­dzia­wio­nych ust, kie­dy się uśmie­cha­ła.

Jesz­cze nie­daw­no gra­łem w pierw­szym ak­cie, te­raz wkro­czy­łem w epi­log.

Więc lód śpie­wał ze­szłej nocy, w gę­stym mro­ku, ja zaś za­sta­na­wia­łem się, czy do­sta­nę ata­ku ser­ca. Wsta­łem z łóż­ka i po­sze­dłem zmie­rzyć so­bie ci­śnie­nie krwi. Było w po­rząd­ku, sto pięć­dzie­siąt pięć na dzie­więć­dzie­siąt. Tęt­no też mia­łem w nor­mie, sześć­dzie­siąt czte­ry. Ob­ma­ca­łem się, pró­bu­jąc stwier­dzić, czy coś mnie boli. Lek­ko ćmi­ło mnie w le­wej no­dze, ale czę­sto tak mam, więc się nie nie­po­ko­iłem. Śpie­wa­ją­cy lód wpra­wił mnie jed­nak w zły na­strój. Brzmiał jak chór nie­wy­raź­nych gło­sów. Usia­dłem przy ku­chen­nym sto­le z po­sta­no­wie­niem, że za­cze­kam na świt. Gdzieś bli­sko za­trzesz­cza­ła drew­nia­na bel­ka, wie­dzia­łem, że spra­wił to chłód, albo że mysz prze­bie­ga­ła jed­nym ze swo­ich taj­nych prze­smy­ków.

Ter­mo­metr po dru­giej stro­nie szy­by wska­zy­wał dzie­więt­na­ście stop­ni po­ni­żej zera.

Po­sta­no­wi­łem, że dziś zro­bię to samo, co każ­de­go zi­mo­we­go dnia. Wło­żę szla­frok, wsu­nę sto­py w ka­lo­sze o ob­cię­tych cho­lew­kach, we­zmę sie­kie­rę i zej­dę na dół, na po­most. Wy­rą­ba­nie otwo­ru pój­dzie mi szyb­ko, bo przez jed­ną noc lód nie zdą­żył so­lid­nie za­mar­z­nąć. Po­tem się roz­bio­rę i za­nu­rzę w mu­li­stej wo­dzie. To boli, ale kie­dy z niej wy­cho­dzę, zim­no zmie­nia się na­gle w in­ten­syw­ne uczu­cie cie­pła.

Wcho­dzę do tej czar­nej dziu­ry, żeby po­czuć, że jesz­cze żyję. Po każ­dym ta­kim za­nu­rze­niu sa­mot­ność na ja­kiś czas od­cho­dzi. Pew­ne­go dnia praw­do­po­dob­nie umrę na ja­kiś wstrząs, a po­nie­waż w miej­scu, gdzie mam prze­rę­bel, nie jest głę­bo­ko, nie pój­dę na dno, ale będę stał, aż otwór w lo­dzie za­mar­z­nie, a ja ra­zem z nim. Ta­kie­go znaj­dzie mnie Jans­son, któ­ry roz­wo­zi pocz­tę po oko­licz­nych wy­spach.

I nig­dy, choć­by nie wiem, jak dłu­go żył, nie zro­zu­mie, co tu się wy­da­rzy­ło.

Nie ob­cho­dzi mnie to. Spe­cjal­nie urzą­dzi­łem swo­je sie­dli­sko na po­do­bień­stwo nie­do­stęp­nej twier­dzy. Kie­dy wy­cho­dzę na ska­ły za do­mem, roz­cią­ga się przede mną wi­dok na mo­rze peł­ne ska­li­stych wy­se­pek, któ­rych śli­skie grzbie­ty wy­sta­ją po­nad po­wierzch­nię wody lub lo­do­wej po­kry­wy. Gdy spoj­rzę w dru­gim kie­run­ku, w od­da­li wi­dzę wy­brze­że, ale nig­dzie nie do­strze­gam żad­ne­go in­ne­go domu.

Oczy­wi­ście nie tak wszyst­ko za­pla­no­wa­łem.

To miej­sce mia­ło być moim let­ni­skiem. Nie szań­cem, któ­re­go mu­szę strzec. Każ­de­go ran­ka, kie­dy wy­rą­bu­ję prze­rę­bel lub gdy la­tem wcho­dzę do na­grza­nej słoń­cem wody, na nowo dzi­wię się, jak po­to­czy­ło się moje ży­cie.

Wiem, co jest tego przy­czy­ną. Po­peł­ni­łem błąd. A po­tem od­mó­wi­łem po­nie­sie­nia kon­se­kwen­cji. Czę­sto py­tam sam sie­bie, co bym zro­bił, gdy­bym wów­czas wie­dział to, co wiem dziś. Nie znam jed­nak od­po­wie­dzi. Mimo to je­stem pew­ny, że mo­głem unik­nąć za­szy­wa­nia się na tej wy­spie jak zbie­gły wię­zień.

Po­wi­nie­nem był po­stę­po­wać w ży­ciu zgod­nie z wcze­śniej ob­my­ślo­nym pla­nem.

Jesz­cze w cza­sach bar­dzo wcze­snej mło­do­ści po­sta­no­wi­łem, że zo­sta­nę le­ka­rzem. Sta­ło się to do­kład­nie w dniu mo­ich pięt­na­stych uro­dzin, gdy oj­ciec, ku memu wiel­kie­mu zdzi­wie­niu, za­pro­sił mnie do re­stau­ra­cji. Sam był kel­ne­rem, ale w de­spe­rac­kiej pró­bie za­cho­wa­nia resz­tek god­no­ści brał tyl­ko dzien­ne zmia­ny. Nig­dy nie cho­dził do pra­cy wie­czo­rem, a kie­dy mu ka­za­no, skła­dał wy­mó­wie­nie. Do dziś pa­mię­tam roz­pacz­li­wy płacz mat­ki, ja­kim się za­no­si­ła, kie­dy co ja­kiś czas oj­ciec wra­cał do domu i oznaj­miał, że stra­cił pra­cę. Zdzi­wi­łem się więc, kie­dy nie­spo­dzie­wa­nie za­pro­sił mnie do re­stau­ra­cji. Wcze­śniej pod­słu­cha­łem ro­dzi­ców spie­ra­ją­cych się o to, czy mogę pójść, czy nie. Osta­tecz­nie mat­ka za­mknę­ła się w sy­pial­ni. Ro­bi­ła tak za­wsze, kie­dy coś szło nie po jej my­śli. Zda­rza­ły się dłu­gie okre­sy nie­po­ro­zu­mień mię­dzy ro­dzi­ca­mi, pod­czas któ­rych pra­wie nie opusz­cza­ła swo­je­go po­ko­ju. Pach­nia­ło w nim la­wen­dą i łza­mi. Ja sy­pia­łem na ka­na­pie w kuch­ni, oj­ciec zaś, wzdy­cha­jąc cięż­ko, kładł so­bie ma­te­rac na pod­ło­dze.

Przez całe ży­cie wi­dzia­łem wie­lu pła­czą­cych lu­dzi. Jako le­karz nie­mal co­dzien­nie spo­ty­ka­łem umie­ra­ją­cych oraz tych, któ­rzy zmu­sze­ni byli so­bie uświa­do­mić, że ktoś bli­ski za­padł na śmier­tel­ną cho­ro­bę. Nig­dy jed­nak ich łzy nie wy­dzie­la­ły za­pa­chu po­dob­ne­go do łez mo­jej mat­ki.

W dro­dze do re­stau­ra­cji oj­ciec tłu­ma­czył mi, że mat­ka jest nad­wraż­li­wa. Do dziś pró­bu­ję so­bie przy­po­mnieć, jak to wte­dy sko­men­to­wa­łem. Cóż mo­głem po­wie­dzieć? Moje pierw­sze dzie­cin­ne wspo­mnie­nia ogra­ni­cza­ją się do nie­usta­ją­ce­go pła­czu mat­ki z po­wo­du bra­ku pie­nię­dzy i jej wy­rze­ka­nia na na­szą bie­dę. Oj­ciec zda­wał się głu­chy na te la­men­ty. Nie tra­cił do­bre­go na­stro­ju ani wte­dy, kie­dy po po­wro­cie z pra­cy mat­ka otwie­ra­ła mu drzwi z po­god­ną miną, ani wów­czas, gdy za­sta­wał ją le­żą­cą w la­wen­do­wym łożu. Spę­dzał wie­czo­ry na po­rząd­ko­wa­niu ko­lek­cji cy­no­wych żoł­nie­rzy­ków oraz usta­wia­niu ich w szy­ku bi­tew­nym. Cza­sem, kie­dy już za­sy­pia­łem, sia­dał na skra­ju mo­je­go łóż­ka i głasz­cząc mnie po gło­wie, tłu­ma­czył, jak mu przy­kro, że z po­wo­du nad­wraż­li­wo­ści mat­ki nie do­cze­ka­łem się ro­dzeń­stwa.

I tak oto wzra­sta­łem, jak na zie­mi ni­czy­jej, po­śród cy­no­wych żoł­nie­rzy­ków i łez. U boku ojca, któ­ry upar­cie po­wta­rzał, że śpie­wa­ka ope­ro­we­go z kel­ne­rem łą­czy to, że je­den i dru­gi po­trze­bu­je do wy­ko­ny­wa­nia swo­jej pra­cy so­lid­nych bu­tów.

Sta­ło się tak, jak chciał oj­ciec. Po­szli­śmy do re­stau­ra­cji. Kie­dy za­sie­dli­śmy przy sto­li­ku i zja­wił się kel­ner, oj­ciec za­sy­pał go gra­dem do­cie­kli­wych py­tań na te­mat cie­lę­ce­go ste­ku, któ­ry osta­tecz­nie po­tem za­mó­wił. Ja zde­cy­do­wa­łem się na śle­dzia. Po­lu­bi­łem ryby, po tym jak, spę­dza­łem każ­de lato na wy­spie u dziad­ków. Kel­ner przy­jął za­mó­wie­nie i się od­da­lił.

Tam­te­go dnia po raz pierw­szy mo­głem wy­pić lamp­kę wina. Na­tych­miast się nią upi­łem. Po je­dze­niu oj­ciec przyj­rzał mi się z uśmie­chem i za­py­tał, co za­mie­rzam zro­bić ze swo­im ży­ciem.

Nie wie­dzia­łem. Oj­ciec z wy­sił­kiem opła­cał moją edu­ka­cję w szko­le re­al­nej, lecz to nie­we­so­łe miej­sce z na­uczy­cie­la­mi o przy­cię­tych grzyw­kach i ko­ry­ta­rza­mi śmier­dzą­cy­mi stę­chli­zną nie za­in­spi­ro­wa­ło mnie do roz­my­ślań o przy­szłej ka­rie­rze. Li­czy­ło się tam przede wszyst­kim, by prze­trwać ko­lej­ny dzień, nie zdra­dzać się z bra­kiem pra­cy do­mo­wej, a naj­le­piej w ogó­le nie zwra­cać ni­czy­jej uwa­gi. Ist­nia­ło tyl­ko ju­tro, nikt nie miał przed ocza­mi ho­ry­zon­tu się­ga­ją­ce­go da­lej niż ko­niec se­me­stru. Do dziś nie mogę so­bie przy­po­mnieć, że­bym kie­dy­kol­wiek roz­ma­wiał ze szkol­ny­mi ko­le­ga­mi o tym, co bę­dzie kie­dyś.

– Masz już pięt­na­ście lat – po­wie­dział oj­ciec. – Naj­wyż­szy czas po­my­śleć o przy­szło­ści. Chcesz pra­co­wać w ga­stro­no­mii? Może po eg­za­mi­nach uda ci się za­ła­pać na zmy­wak w Ame­ry­ce? Wy­star­czy się tro­chę po­sta­rać. Pa­mię­taj tyl­ko, żeby mieć do­bre buty.

– Nie chcę być kel­ne­rem – od­par­łem.

Po­wie­dzia­łem to bar­dzo sta­now­czo. Nie po­tra­fi­łem od­gad­nąć, czy oj­ciec po­czuł się do­tknię­ty, czy mu ulży­ło. Po­cią­gnął łyk wina, prze­su­nął pal­cem wska­zu­ją­cym po no­sie i za­py­tał, czy na­praw­dę nie mam żad­ne­go po­my­słu na swo­ją przy­szłą ka­rie­rę.

– Nie – oznaj­mi­łem po­now­nie.

– Coś prze­cież mu­sia­ło ci prze­mknąć przez myśl. Któ­re przed­mio­ty w szko­le naj­bar­dziej ci od­po­wia­da­ją?

– Mu­zy­ka.

– Umiesz śpie­wać? To by do­pie­ro była no­wi­na.

– Nie umiem.

– Czyż­byś na­uczył się grać na ja­kimś in­stru­men­cie, a ja na­wet się nie zo­rien­to­wa­łem?

– Nie.

– Więc dla­cze­go tak lu­bisz mu­zy­kę?

– Bo na­uczy­ciel mu­zy­ki, pan Ram­berg, nie zwra­ca na mnie uwa­gi.

– Co chcesz przez to po­wie­dzieć?

– In­te­re­su­ją go tyl­ko ci, któ­rzy umie­ją śpie­wać. Ca­łej resz­ty w ogó­le nie do­strze­ga.

– A więc naj­bar­dziej od­po­wia­da­ją ci przed­mio­ty, na któ­rych mo­żesz po­zo­stać nie­zau­wa­żo­ny?

– Che­mia też jest w po­rząd­ku – do­da­łem, po­ta­ku­jąc.

Oj­ciec zro­bił zdzi­wio­ną minę. Przez chwi­lę zda­wa­ło mi się, że od­pły­nął my­śla­mi do od­le­głych cza­sów swo­je­go dzie­ciń­stwa, choć nie mia­łem pew­no­ści, czy uczo­no wte­dy cze­goś ta­kie­go jak che­mia. Wpa­try­wa­łem się w nie­go jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny. Na­gle wy­dał mi się zu­peł­nie in­nym czło­wie­kiem. Wcze­śniej do­strze­ga­łem tyl­ko zmia­ny w jego ubio­rze i ko­lo­rze wło­sów, któ­re co­raz bar­dziej si­wia­ły. W tam­tej chwi­li sta­ło się coś zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­ne­go. Oj­ciec wy­glą­dał tak, jak­by na­gle ogar­nę­ła go bez­sil­ność. Mimo że czę­sto sia­dał na skra­ju mo­je­go łóż­ka albo cho­dził ze mną pły­wać do za­to­ki, za­wsze był mię­dzy nami dy­stans. Te­raz, wi­dząc jego bez­rad­ność, po­czu­łem, że jest mi bli­ski. Uświa­do­mi­łem so­bie, że je­stem sil­niej­szy niż ten męż­czy­zna sie­dzą­cy na­prze­ciw­ko mnie przy sto­li­ku na­kry­tym bia­łym ob­ru­sem, w re­stau­ra­cji, gdzie gra­ła ka­pe­la, któ­rej jed­nak nikt nie słu­chał. Wo­kół nas gęst­niał pa­pie­ro­so­wy dym zmie­sza­ny z za­pa­chem per­fum. W kie­lisz­ku ojca wciąż uby­wa­ło wina.

To wła­śnie wte­dy zde­cy­do­wa­łem, co mu od­po­wiem. Do­kład­nie w tam­tej chwi­li uj­rza­łem swo­ją przy­szłość, lub też ją so­bie wy­my­śli­łem. Oj­ciec wy­rwał się z bez­rad­ne­go otę­pie­nia i pod­niósł na mnie sza­ro­nie­bie­skie oczy. Ja jed­nak zdą­ży­łem ją do­strzec i wi­dok ten miał na za­wsze po­zo­stać w mo­jej pa­mię­ci.

– Po­wia­dasz, że che­mia też ci od­po­wia­da? – pod­jął oj­ciec. – Dla­cze­go?

– Bo chcę zo­stać le­ka­rzem. Mu­szę się znać na róż­nych che­micz­nych sub­stan­cjach. Kie­dyś będę ope­ro­wał.

Oj­ciec spoj­rzał na mnie z nie­sma­kiem.

– Chcesz kro­ić lu­dzi?

– Tak.

– Żeby zo­stać le­ka­rzem, nie wy­star­czy skoń­czyć szko­łę re­al­ną.

– Wiem. Pój­dę na stu­dia.

– Żeby po­tem stać go­dzi­na­mi i grze­bać w ludz­kich wnętrz­no­ściach?

– Chcę zo­stać chi­rur­giem.

Do­kład­nie w tam­tej chwi­li zde­cy­do­wa­łem, co zro­bić ze swo­im ży­ciem. Nig­dy wcze­śniej nie przy­szło mi do gło­wy, by zo­stać le­ka­rzem. Wpraw­dzie nie mdla­łem na wi­dok krwi, ani kie­dy ro­bio­no mi za­strzyk, ale nie przy­szło­by mi do gło­wy spę­dzać ży­cia na sa­lach ope­ra­cyj­nych i dłu­gich szpi­tal­nych ko­ry­ta­rzach. Kie­dy tam­te­go kwiet­nio­we­go wie­czo­ru wra­ca­li­śmy do domu, oj­ciec nie­co pod­chmie­lo­ny, ja oszo­ło­mio­ny po wy­pi­ciu pierw­sze­go w ży­ciu wina, sta­ło się dla mnie ja­sne, że nie tyl­ko udzie­li­łem mu od­po­wie­dzi, ale zło­ży­łem przy­się­gę so­bie sa­me­mu.

Mia­łem zo­stać le­ka­rzem. Po­sta­no­wi­łem spę­dzić resz­tę ży­cia na kro­je­niu ludz­kich ciał.2

Dziś nie było żad­nej pocz­ty.

Wczo­raj też nie było, ale zja­wił się Jans­son, li­sto­nosz roz­wo­żą­cy pocz­tę po wy­spach. Nic dla mnie nie miał. Dwa­na­ście lat temu po­wie­dzia­łem mu, żeby nie wa­żył się wcho­dzić na mój po­most, je­śli ma przy­nieść wy­łącz­nie ulot­ki re­kla­mo­we. Mia­łem dość ogło­szeń o pro­mo­cjach na kom­pu­te­ry albo go­lon­kę. Oznaj­mi­łem mu, że nie mam ocho­ty za­da­wać się z ludź­mi chcą­cy­mi prze­jąć nade mną wła­dzę po­przez wma­wia­nie mi, że to czy tam­to jest mi nie­zbęd­ne. Pró­bo­wa­łem mu wy­tłu­ma­czyć, że w ży­ciu li­czy się nie tyl­ko po­lo­wa­nie na ko­rzyst­ne ceny. W ży­ciu cho­dzi o spra­wy istot­ne. Nie wie­dzia­łem wpraw­dzie, ja­kie są to do­kład­nie spra­wy, nie­mniej na­le­ża­ło wie­rzyć, że sens ży­cia tkwi gdzieś po­nad ku­po­na­mi ra­ba­to­wy­mi i lo­te­rią fan­to­wą.

Po­kłó­ci­li­śmy się. Nie pierw­szy i nie ostat­ni raz. Cza­sem mi się zda­je, że tyl­ko wza­jem­na złość trzy­ma nas ra­zem. Jed­nak po tam­tej roz­mo­wie Jans­son nig­dy nie przy­niósł mi już żad­nych ulo­tek. Ostat­ni list, któ­ry do­sta­łem, wy­sła­ła mi gmi­na. Było to sie­dem i pół roku temu, je­sie­nią, kie­dy wiał sil­ny pół­noc­now­schod­ni wiatr i trwał od­pływ. Gmi­na po­in­for­mo­wa­ła mnie, że przy­dzie­lo­no mi kwa­te­rę na cmen­ta­rzu. Jans­son twier­dził, że wszyst­kim je dają, że to nowa ofer­ta dla każ­de­go, kto tu­taj pła­ci po­dat­ki. W ten spo­sób każ­dy może so­bie pójść na cmen­tarz i spraw­dzić, ja­kich bę­dzie miał są­sia­dów.

Tak więc to był ostat­ni list, jaki przy­szedł do mnie w cią­gu ostat­nich dwu­na­stu lat, nie li­cząc przy­gnę­bia­ją­cych za­wia­do­mień o wy­so­ko­ści mo­jej eme­ry­tu­ry, pism ze skar­bów­ki i wy­cią­gów ban­ko­wych.

Jans­son po­ja­wiał się za­wsze koło czter­na­stej. Po­dej­rze­wa­łem, że musi się u mnie ko­niecz­nie sta­wić, żeby po­tem móc do­ma­gać się peł­ne­go zwro­tu kosz­tów za pa­li­wo do mo­to­rów­ki albo hy­dro­kop­te­ra. Raz go o to na­wet za­py­ta­łem, ale mi nie od­po­wie­dział. Nie­wy­klu­czo­ne, że tyl­ko dzię­ki mnie ma jesz­cze tę ro­bo­tę. Przez to, że przy­bi­ja do mo­je­go po­mo­stu trzy razy w ty­go­dniu je­sie­nią i zimą oraz pięć razy w ty­go­dniu wio­sną i la­tem.

Pięt­na­ście lat temu na tu­tej­szych wy­spach miesz­ka­ło pięć­dzie­się­cio­ro lu­dzi. Kur­so­wa­ła na­wet łód­ka wo­żą­ca garst­kę dzie­cia­ków do szko­ły. Obec­nie było nas już tyl­ko sied­mio­ro i tyl­ko je­den z nas miał mniej niż sześć­dzie­siąt lat. Jans­son. Był naj­młod­szy i naj­bar­dziej uza­leż­nio­ny od obec­no­ści gru­py star­ców na tym od­lu­dziu. W prze­ciw­nym ra­zie stra­cił­by ro­bo­tę.

Mnie to nic nie ob­cho­dzi. Nie lu­bię Jans­so­na. Jest jed­nym z naj­bar­dziej uciąż­li­wych pa­cjen­tów, jacy mi się w ży­ciu tra­fi­li. Za­li­cza się do gru­py wy­jąt­ko­wo trud­nych do znie­sie­nia hi­po­chon­dry­ków. Pew­ne­go razu, wie­le lat temu, kie­dy zaj­rza­łem mu do gar­dła i skon­tro­lo­wa­łem ci­śnie­nie, oświad­czył na­gle, że jest prze­ko­na­ny, iż ma guza mó­zgu, przez któ­ry po­gar­sza mu się wzrok. Od­po­wie­dzia­łem wte­dy, że nie mam cza­su na jego uro­je­nia, ale on strasz­nie na­le­gał. Upie­rał się, że coś jest nie tak z jego mó­zgiem. Za­py­ta­łem, na ja­kiej pod­sta­wie tak twier­dzi, czy boli go gło­wa, mie­wa nud­no­ści lub inne nie­po­ko­ją­ce ob­ja­wy. Mę­czył mnie tak dłu­go, aż zgo­dzi­łem się go prze­ba­dać. We­szli­śmy do szo­py, gdzie było ciem­niej, i za­świe­ci­łem mu la­tar­ką w oczy, żeby przyj­rzeć się źre­ni­com. Wszyst­ko wy­glą­da­ło nor­mal­nie.

Je­stem prze­ko­na­ny, że Jans­son jest zdrów jak ryba. Jego dzie­więć­dzie­się­cio­sied­mio­let­ni oj­ciec miesz­ka wpraw­dzie w domu opie­ki, ale umysł ma nie­zmą­co­ny. Jans­son i on są wro­ga­mi od 1970 roku. Wte­dy to Jans­son po­rzu­cił ło­wie­nie wę­go­rzy z oj­cem i wy­je­chał do Smålan­dii, pra­co­wać w tar­ta­ku. Nig­dy nie poj­mę, dla­cze­go zde­cy­do­wał się wła­śnie na tar­tak. Zro­zu­mia­łe jest, że chciał uciec od ojca ty­ra­na, ale żeby naj­mo­wać się w tar­ta­ku? Już daw­no da­łem so­bie jed­nak spo­kój i nie pró­bu­ję zro­zu­mieć Jans­so­na. Za mało o nim wiem. Tak czy in­a­czej, on i jego oj­ciec od wie­lu już lat nie mają ze sobą kon­tak­tu. Jans­son wró­cił ze Smålan­dii do­pie­ro wte­dy, kie­dy oj­ciec tak się ze­sta­rzał, że za­bra­li go do domu opie­ki. Nig­dy ze sobą nie roz­ma­wia­ją.

Jans­son ma star­szą sio­strę. Ma na imię Lin­nea i miesz­ka w głę­bi lądu. Kie­dyś była mę­żat­ką. La­tem pro­wa­dzi­ła ka­wiar­nię. Po­tem jej mąż umarł, prze­wró­cił się na gór­ce za skle­pem spo­żyw­czym i już było po nim. Lin­nea za­mknę­ła ka­wiar­nię i sta­ła się re­li­gij­na. Te­raz robi za po­śred­nicz­kę mię­dzy oj­cem a sy­nem.

Cie­ka­wi mnie, co so­bie przez nią mó­wią. A może Lin­nea prze­ka­zu­je wy­łącz­nie mil­cze­nie?

Mat­ka Jans­so­na od daw­na nie żyje. Spo­tka­łem ją tyl­ko raz i już wte­dy znaj­do­wa­ła się na skra­ju de­men­cji. Wzię­ła mnie za swo­je­go ojca, któ­ry umarł w la­tach dwu­dzie­stych. Było to wstrzą­sa­ją­ce prze­ży­cie.

Dziś po­dob­ne zda­rze­nie nie zro­bi­ło­by na mnie wra­że­nia. Wte­dy jed­nak my­śla­łem in­a­czej.

Wła­ści­wie o Jans­so­nie nie wiem nic poza tym, że ma na imię Ture i jest li­sto­no­szem. Nie znam go do­brze, a on nie zna mnie. Ale kie­dy wi­dzę, że się zbli­ża, wy­cho­dzę do nie­go i cze­kam przy po­mo­ście. Sto­ję tam i za­sta­na­wiam się, dla­cze­go to ro­bię, wie­dząc do­sko­na­le, że nig­dy nie po­znam od­po­wie­dzi na to py­ta­nie.

To jak cze­ka­nie na Boga albo Go­do­ta, ale za­miast nich za­wsze przy­by­wa Jans­son.

Sia­dam przy ku­chen­nym sto­le i otwie­ram dzien­nik. Pro­wa­dzę go od dnia, w któ­rym tu za­miesz­ka­łem. Nie mam nic do po­wie­dze­nia, nie ma też ni­ko­go na ca­łym świe­cie, kto mógł­by być za­in­te­re­so­wa­ny tym, co w nim za­pi­su­ję. Mimo to pi­szę w nim każ­de­go dnia, za­wsze parę li­ni­jek przez cały rok. O po­go­dzie, pta­kach na drze­wie za oknem, o moim zdro­wiu. O ni­czym in­nym. Kie­dy chcę, mogę prze­rzu­cić kart­ki wstecz o dzie­sięć lat i prze­czy­tać, że kie­dy sze­dłem na po­most cze­kać na Jans­so­na, na de­skach sie­dzia­ła si­kor­ka albo ostry­go­jad.

Spi­su­ję kro­ni­kę prze­gra­ne­go ży­cia.

Mi­nę­ło przed­po­łu­dnie.

Naj­wyż­szy czas, by na­cią­gnąć czap­kę na uszy, wyjść na ziąb i usta­wić się w ocze­ki­wa­niu na przy­by­cie li­sto­no­sza. Pew­nie za­ma­rza w tym swo­im hy­dro­kop­te­rze. Cza­sem, kie­dy cu­mu­je swój po­jazd, zda­je mi się, że czuć od nie­go al­ko­hol. Ro­zu­miem go na­wet.

Kie­dy wsta­łem od sto­łu, zwie­rzę­ta na­gle się prze­bu­dzi­ły. Kot­ka pierw­sza do­bie­gła do drzwi, suce za­ję­ło to zde­cy­do­wa­nie dłu­żej. Wy­pu­ści­łem je na dwór i za­rzu­ci­łem na sie­bie sta­ry, nad­je­dzo­ny przez mole ko­żuch, na­le­żą­cy nie­gdyś do dziad­ka. Owi­ną­łem szy­ję sza­li­kiem i wci­sną­łem na gło­wę gru­bą woj­sko­wą cza­pę, pa­mię­ta­ją­cą jesz­cze dru­gą woj­nę świa­to­wą. Po­tem ru­szy­łem na po­most. Mróz szczy­pał moc­no. Przy­sta­ną­łem i na­słu­chi­wa­łem. Wo­kół pa­no­wa­ła głu­cha ci­sza. Nie trze­po­tał skrzy­dła­mi ża­den ptak, nie war­czał sil­nik jans­so­no­we­go hy­dro­kop­te­ra.

Wy­obra­zi­łem go so­bie na tym jego po­jeź­dzie. Hy­dro­kop­ter wy­glą­dał jak sta­ro­świec­ki tram­waj, w któ­rym mo­tor­ni­czy mu­siał stać na ze­wnątrz. Trud­no było opi­sać zi­mo­wy ubiór mo­je­go li­sto­no­sza. Za­kła­dał na sie­bie płasz­cze, ka­po­ty, strzę­py sta­re­go ko­żu­cha, a cza­sem, kie­dy mróz był siar­czy­sty jak dziś, owi­jał się na­wet sta­rym szla­fro­kiem. Raz za­da­łem mu py­ta­nie, dla­cze­go nie kupi so­bie jed­ne­go z tych no­wo­cze­snych kom­bi­ne­zo­nów, któ­re wi­dzia­łem w ja­kimś skle­pie na sta­łym lą­dzie. Od­parł, że im nie ufa. Ja je­stem jed­nak prze­ko­na­ny, że to z po­wo­du skąp­stwa. Na gło­wie nosi taką samą czap­kę jak moja, pod nią ma cza­sem ko­mi­niar­kę, a na oczy za­kła­da go­gle.

Kie­dyś za­py­ta­łem go, czy do obo­wiąz­ków pocz­ty nie na­le­ży za­pew­nie­nie mu cze­goś cie­płe­go do ubra­nia na zimę. Jans­son mruk­nął coś tyl­ko pod no­sem. Z pocz­tą chciał mieć jak naj­mniej do czy­nie­nia, mimo że tam pra­co­wał.

Na lo­dzie tuż obok po­mo­stu le­ża­ła za­mar­z­nię­ta mewa. Mia­ła zło­żo­ne skrzy­dła i nóż­ki wy­cią­gnię­te przed sie­bie. Jej oczy przy­po­mi­na­ły dwa po­ły­sku­ją­ce krysz­tał­ki. Prze­nio­słem ją na pla­żę i przy­kry­łem du­żym ka­mie­niem. W tej sa­mej chwi­li usły­sza­łem war­kot sil­ni­ka. Nie mu­sia­łem zer­kać na ze­ga­rek, Jans­son za­wsze był punk­tu­al­ny. Ma do mnie naj­bli­żej z Ves­sel­sö, gdzie miesz­ka to sta­re bab­sko, Asta Ka­ro­li­na Åker­blom. Ma osiem­dzie­siąt osiem lat i nie­ustan­nie bolą ją ręce, ale wciąż upie­ra się, by nie umie­rać. I tak nadal trwa na wy­spie, na któ­rej daw­no temu przy­szła na świat. Jans­son mówi, że sta­rusz­ka źle wi­dzi, mimo to wciąż dzier­ga na dru­tach swe­try i skar­pet­ki dla swo­ich licz­nych wnu­ków, roz­pro­szo­nych jak kraj dłu­gi i sze­ro­ki. Cie­ka­wi mnie, jak wy­glą­da­ją te swe­try. Czy na­praw­dę moż­na dzier­gać na dru­tach ja­kieś wzor­ki, bę­dąc na wpół­śle­pym?

Hy­dro­kop­ter był co­raz bli­żej, po chwi­li wy­ło­nił się zza cy­pla skie­ro­wa­ne­go w stro­nę Lind­shol­men. Na­praw­dę nie­zwy­kły był wi­dok tego nad­cią­ga­ją­ce­go, po­dob­ne­go do owa­da po­jaz­du z oku­ta­nym męż­czy­zną u ste­ru. Jans­son wy­łą­czył sil­nik, wiel­kie śmi­gło zwol­ni­ło, a on ci­chym śli­zgiem do­bił do po­mo­stu. Jed­nym ru­chem ze­rwał z twa­rzy oku­la­ry i ma­skę. Miał czer­wo­ną, spo­co­ną twarz.

– Boli mnie ząb – rzu­cił, po tym jak nie­zdar­nie wdra­pał się na po­most.

– I cze­go ode mnie w związ­ku z tym ocze­ku­jesz? – spy­ta­łem.

– Je­steś le­ka­rzem.

– Ale nie den­ty­stą.

– Boli mnie tu na dole, po le­wej – po­ka­zał pal­cem i roz­dzia­wił usta, jak­by nie­spo­dzie­wa­nie zo­ba­czył za mo­imi ple­ca­mi coś po­twor­ne­go.

Moje zęby są w przy­zwo­itym sta­nie i wy­star­czy, że cho­dzę do sto­ma­to­lo­ga raz na kil­ka lat.

– Nie mogę ci po­móc – oznaj­mi­łem. – Idź do den­ty­sty.

– Ale spoj­rzeć na to prze­cież mo­żesz.

Wie­dzia­łem, że Jans­son ła­two się nie pod­da. Po­sze­dłem do szo­py i przy­nio­słem la­tar­kę oraz ło­pat­kę do gar­dła.

– Otwie­raj! – roz­ka­za­łem.

– Prze­cież otwo­rzy­łem – wy­mam­ro­tał li­sto­nosz.

– Sze­rzej.

– Nie dam rady.

– Tak nic nie wi­dzę. Od­wróć gło­wę w tę stro­nę!

Po­świe­ci­łem mu w usta, a Jans­son gor­li­wie wy­su­nął ję­zor. Zęby miał po­żół­kłe, ob­ło­żo­ne ka­mie­niem i bu­rym osa­dem. Dzią­sła jed­nak wy­glą­da­ły na zdro­we, nie do­strze­głem też żad­nych więk­szych ubyt­ków.

– Nie wi­dzę tu nic nie­po­ko­ją­ce­go – po­wie­dzia­łem.

– To cze­mu mnie boli?

– Mu­sisz iść do den­ty­sty. Weź ta­blet­kę prze­ciw­bó­lo­wą.

– Skoń­czy­ły mi się.

Przy­nio­słem mu opa­ko­wa­nie pi­gu­łek, któ­re Jans­son na­tych­miast wsu­nął so­bie do kie­sze­ni. Jak zwy­kle na­wet nie przy­szło mu do gło­wy uprzej­mie za­py­tać, czy jest mi za nie coś wi­nien. Za­rów­no kon­sul­ta­cje, jak i leki, któ­re mu cza­sem da­wa­łem, uwa­żał za dar­mo­we. Od po­cząt­ku na­szej zna­jo­mo­ści brał moją go­ścin­ność za coś oczy­wi­ste­go. Może wła­śnie dla­te­go za nim nie prze­pa­da­łem. To trud­ne, nie lu­bić swo­je­go naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la.

– Mam dla cie­bie pacz­kę – oznaj­mił Jans­son po chwi­li. – Pre­zent od pocz­ty.

– Od kie­dy roz­da­ją po­dar­ki? – zdzi­wi­łem się.

– To pre­zent na gwiazd­kę. Dają każ­de­mu.

– Dla­cze­go?

– Nie wiem.

– Nie chcę go.

Jans­son po­grze­bał w swo­ich to­boł­kach i wy­jął z nich nie­wiel­ką, cien­ką pa­czusz­kę. Na opa­ko­wa­niu wid­nia­ły pięk­nie wy­ka­li­gra­fo­wa­ne świą­tecz­ne ży­cze­nia od dy­rek­to­ra pocz­ty.

– To nic nie kosz­tu­je – po­wie­dział, wrę­cza­jąc mi ją. – Je­śli nie chcesz, wy­rzuć.

– Nie wmó­wisz mi, że pocz­ta roz­da­je co­kol­wiek za dar­mo.

– Ni­cze­go ci nie wma­wiam. Wszy­scy do­sta­li. Nic się za to nie pła­ci.

Cza­sem upór Jans­so­na po­zba­wiał mnie wszyst­kich sił. Nie mia­łem ocho­ty stać na mro­zie i się z nim kłó­cić, więc ro­ze­rwa­łem pa­czusz­kę. Były w niej dwie od­bla­sko­we za­wiesz­ki z na­pi­sem: „Za­cho­waj ostroż­ność na dro­dze. Po­zdro­wie­nia od Szwedz­kiej Pocz­ty”.

– Po co mi te od­bla­ski? – wark­ną­łem. – Prze­cież tu nie ma dróg, a ja nie cho­dzę nig­dzie pie­szo.

– Ale kie­dyś może ci się znu­dzi miesz­ka­nie na tym od­lu­dziu i uznasz, że do­brze je mieć. Dasz mi tro­chę wody? Mu­szę roz­pu­ścić ta­blet­kę.

Nig­dy nie za­pro­si­łem Jans­so­na do mo­je­go domu, nie za­mie­rza­łem tego zro­bić i dziś.

– Roz­top so­bie tro­chę śnie­gu w me­ta­lo­wym kub­ku – po­wie­dzia­łem. – Po­staw go na sil­ni­ku.

Po­now­nie po­sze­dłem do szo­py, zna­la­złem sta­rą na­kręt­kę od ter­mo­su i wło­ży­łem do niej garść śnie­gu. Jans­son we­tknął do nie­go mu­su­ją­cą pa­styl­kę. Cze­ka­li­śmy w mil­cze­niu, pa­trząc, jak śnieg topi się na go­rą­cym sil­ni­ku. Chwi­lę póź­niej Jans­son dusz­kiem opróż­nił ku­bek.

– Przy­ja­dę w pią­tek – oznaj­mił. – Po­tem bę­dzie prze­rwa świą­tecz­na.

– Wiem.

– Jak bę­dziesz spę­dzał świę­ta?

– Ni­jak.

Jans­son wy­ko­nał nie­zro­zu­mia­ły gest dło­nią w stro­nę mo­je­go czer­wo­ne­go domu. Pa­trząc na nie­go, ba­łem się tro­chę, że lada chwi­la pad­nie na wznak, jak ry­cerz po­wa­lo­ny cię­ża­rem zbroi.

– Mógł­byś za­mon­to­wać na ze­wnątrz ja­kieś świa­teł­ka. Od razu zro­bi się raź­niej.

– Ra­czej nie. Wolę, kie­dy jest ciem­no.

– Dla­cze­go nie zro­bisz nic, żeby żyło ci się tro­chę przy­jem­niej?

– Żyję do­kład­nie tak, jak mi się po­do­ba.

Od­wró­ci­łem się na pię­cie i ru­szy­łem w stro­nę domu. Od­bla­ski ci­sną­łem w śnieg. Kie­dy do­sze­dłem do szo­py, usły­sza­łem jak Jans­son od­pa­la sil­nik hy­dro­kop­te­ra. Ma­szy­na za­ry­cza­ła jak za­rzy­na­ny zwierz. Pies cze­kał na mnie na scho­dach. Po­wi­nien się cie­szyć, że już wszyst­kie­go nie sły­szy. Kot cza­ił się pod ja­bło­nią, ob­ser­wo­wał je­mio­łusz­ki dzio­bią­ce sło­ni­nę.

Cza­sem bra­ku­je mi ko­goś, z kim mógł­bym po­roz­ma­wiać. Po­ga­du­szek z Jans­so­nem wła­ści­wie nie moż­na na­zwać roz­mo­wą. To ga­da­ni­na. Czcza ga­da­ni­na na po­mo­ście. Jans­son ple­cie o spra­wach, któ­re wca­le mnie nie in­te­re­su­ją, a przede wszyst­kim do­ma­ga się dia­gno­zo­wa­nia swo­ich wy­ima­gi­no­wa­nych cho­rób. Mój po­most i szo­pa sta­ły się czymś w ro­dza­ju pry­wat­nej kli­ni­ki dla jed­ne­go pa­cjen­ta. Z bie­giem lat prze­nio­słem do szo­py na sta­łe apa­rat do mie­rze­nia ci­śnie­nia i in­stru­ment do wyj­mo­wa­nia wo­sko­wych czo­pów. Mój ste­to­skop wisi na drew­nia­nym haku mię­dzy sta­rą sie­cią ry­bac­ką a bał­wan­kiem kacz­ki, wy­stru­ga­nym przez mo­je­go dziad­ka. W spe­cjal­nie do tego celu uprząt­nię­tej szu­fla­dzie trzy­mam le­kar­stwa, któ­rych Jans­son może kie­dyś po­trze­bo­wać. Drew­nia­na ław­ka na po­mo­ście, na któ­rej nie­gdyś sia­dy­wał dzia­dek, by za­pa­lić faj­kę po do­pro­wa­dze­niu do po­rząd­ku sie­ci na flą­drę, słu­ży mi te­raz za le­żan­kę, kie­dy Jans­son żąda, że­bym go zba­dał. Nie­daw­no, pod­czas śnież­nej za­wiei, ugnia­ta­łem mu brzuch, bo upie­rał się, że ma raka żo­łąd­ka, a nie­dłu­go po tym do­kład­nie ba­da­łem mu nogi, gdyż był prze­ko­na­ny o ja­kiejś tra­wią­cej go cich­cem cho­ro­bie mię­śni. Czę­sto my­ślę o tym, że moje dło­nie, na­wy­kłe nie­gdyś do prze­pro­wa­dza­nia skom­pli­ko­wa­nych ope­ra­cji, dziś słu­żą mi wy­łącz­nie do ob­ma­cy­wa­nia za­dzi­wia­ją­co do­brze utrzy­ma­ne­go cia­ła Jans­so­na.

Za­tem spo­so­bu, w jaki ja i on ko­mu­ni­ku­je­my się ze sobą, w żad­nym wy­pad­ku nie moż­na na­zwać roz­mo­wą.

Cza­sem kusi mnie, żeby za­py­tać Jans­so­na o jego po­glą­dy, na przy­kład o to, co są­dzi o ży­ciu i cze­ka­ją­cej nas po nim ot­chła­ni. Oba­wiam się, że nie zro­zu­miał­by, o czym mó­wię. Jego ży­cie krę­ci się wo­kół li­stów, znacz­ków, ra­chun­ków, wpłat, wy­płat i ogrom­nych ilo­ści ulo­tek re­kla­mo­wych. Poza tym drę­czą go pro­ble­my z ło­dzią i hy­dro­kop­te­rem. Kie­dy mo­rza nie sku­wa lód, Jans­son pły­wa prze­bu­do­wa­ną ło­dzią ry­bac­ką, któ­rą ku­pił w Väste­rvik. Ma w niej pra­sta­ry sil­nik, któ­ry roz­wi­ja pręd­kość naj­wy­żej ośmiu wę­złów. Hy­dro­kop­ter ku­pił w Nor­we­gii i wkrót­ce po tym otwar­cie przy­znał, że dał się na­cią­gnąć. Za­tem, bio­rąc pod uwa­gę te wszyst­kie tro­ski, Jans­son praw­do­po­dob­nie nie ma cza­su na roz­my­śla­nie o ot­chła­ni.

Każ­de­go dnia ob­cho­dzę moją sto­ją­cą na brze­gu łódź. Nie­ba­wem miną trzy lata, jak wcią­gną­łem ją na ląd, żeby ją wy­re­mon­to­wać. Do tej pory się za to nie za­bra­łem. To pięk­na drew­nia­na łód­ka o za­kład­ko­wym po­szy­ciu, ale te­raz nisz­cze­je na desz­czu i wie­trze. Nie po­win­no tak być. Tej wio­sny na pew­no się o nią za­trosz­czę.

Wró­ci­łem do domu i usia­dłem do ulu­bio­nych puz­zli. Mo­ty­wem ukła­dan­ki był je­den z ob­ra­zów Rem­brand­ta, Straż noc­na. Wy­gra­łem je wie­le lat temu na lo­te­rii zor­ga­ni­zo­wa­nej w szpi­ta­lu w Lu­leå. By­łem tam wte­dy świe­żo za­trud­nio­nym chi­rur­giem i ma­sko­wa­łem brak pew­no­ści sie­bie dużą dozą uda­wa­ne­go sa­mo­za­chwy­tu. Ob­raz jest bar­dzo ciem­ny, co czy­ni ukła­dan­kę nie­zwy­kle trud­ną. Tego dnia uda­ło mi się do­pa­so­wać tyl­ko je­den ele­ment. Po­tem przy­go­to­wa­łem so­bie ko­la­cję i zja­dłem ją, słu­cha­jąc ra­dia. Ter­mo­metr za oknem wska­zy­wał dwa­dzie­ścia je­den stop­ni po­ni­żej zera. Gwiaz­dy świe­ci­ły ja­sno i było pew­ne, że przed świ­tem zro­bi się jesz­cze mroź­niej. Szy­ko­wał się ko­lej­ny re­kord zim­na. Nie pa­mię­ta­łem, by kie­dy­kol­wiek był taki mróz. Może pod­czas woj­ny. Po­sta­no­wi­łem za­py­tać Jans­so­na. On zwy­kle wie­dział ta­kie rze­czy.

Coś spra­wia­ło, że czu­łem się nie­spo­koj­ny.

Po­ło­ży­łem się na łóż­ku i za­czą­łem czy­tać książ­kę o spro­wa­dze­niu do na­sze­go kra­ju ziem­nia­ka. Czy­ta­łem ją już wie­le razy, ale wciąż chęt­nie po nią się­ga­łem. Za­pew­ne dla­te­go, że nie cza­iły się w niej żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwa i mo­głem spo­koj­nie od­wra­cać stro­nę za stro­ną, bez oba­wy, że na ko­lej­nej zda­rzy się coś przy­kre­go i nie­ocze­ki­wa­ne­go. O pół­no­cy zga­si­łem lamp­kę. Zwie­rzę­ta już daw­no za­snę­ły. W drew­nia­nych ścia­nach coś trzesz­cza­ło i chro­bo­ta­ło.

Pró­bo­wa­łem pod­jąć ja­kąś de­cy­zję. Czy da­lej bro­nić tej twier­dzy? A może ogło­sić ka­pi­tu­la­cję i po­sta­rać się zro­bić coś sen­sow­ne­go z tą reszt­ką ży­cia, któ­ra mi jesz­cze zo­sta­ła?

Nic nie zde­cy­do­wa­łem. Le­ża­łem i wpa­try­wa­łem się w pust­kę, my­śląc o tym, że moje ży­cie do sa­me­go koń­ca bę­dzie wy­glą­dać tak, jak w tej chwi­li. Nie wy­da­rzy się nic roz­strzy­ga­ją­ce­go.

Było prze­si­le­nie zi­mo­we. Naj­dłuż­sza noc i naj­krót­szy dzień w roku. Po ja­kimś cza­sie mia­łem po­my­śleć, że fakt ten miał ja­kieś szcze­gól­ne zna­cze­nie, któ­re prze­oczy­łem.

Mia­łem za sobą cał­kiem zwy­czaj­ny dzień. Było bar­dzo zim­no, a w śnie­gu przy moim po­mo­ście le­ża­ła mar­twa mewa i dwa po­da­ro­wa­ne przez pocz­tę od­bla­ski.3

Mi­nę­ły świę­ta, a po nich Nowy Rok.

Trze­cie­go stycz­nia przez wy­spy prze­to­czy­ła się bu­rza śnież­na idą­ca od Za­to­ki Fiń­skiej. Sta­łem na wzgó­rzu za do­mem i pa­trzy­łem, jak na ho­ry­zon­cie pię­trzą się czar­ne chmu­ry. W je­de­na­ście go­dzin na­pa­da­ło czter­dzie­ści cen­ty­me­trów śnie­gu. By móc od­śnie­żyć, mu­sia­łem wy­do­stać się z domu przez okno w kuch­ni.

Po przej­ściu śnie­ży­cy za­pi­sa­łem w moim dzien­ni­ku: „Je­mio­łusz­ki znik­nę­ły. Sło­ni­na po­rzu­co­na. Mi­nus sześć stop­ni”.

W su­mie pięć­dzie­siąt je­den li­ter i trzy krop­ki. Po co zro­bi­łem ten wpis?

Po­tem nad­szedł czas na za­nu­rze­nie się w moim prze­rę­blu. Wiatr sma­gał mnie lo­do­wa­tym bi­czem, gdy sze­dłem w dół do po­mo­stu. Wy­rą­ba­łem otwór na nowo i ro­ze­braw­szy się, wsze­dłem do wody. Zim­no pa­rzy­ło skó­rę.

Za­raz po tym, jak wy­gra­mo­li­łem się z po­wro­tem na lód i ru­szy­łem do domu, wiatr ustał na mo­ment. Coś spra­wi­ło, że ogar­nął mnie lęk i wstrzy­ma­łem od­dech. Spoj­rza­łem za sie­bie.

Ktoś stał na lo­dzie w za­to­ce.

Wy­raź­nie wi­dzia­łem ciem­ną syl­wet­kę na bia­łym tle. Słoń­ce wi­sia­ło ni­sko nad ho­ry­zon­tem. Zmru­ży­łem oczy, pró­bu­jąc do­strzec, kto to taki, ale uda­ło mi się je­dy­nie stwier­dzić, że to ko­bie­ta. Wy­glą­da­ła tak, jak­by opie­ra­ła się o ramę ro­we­ru, ale po chwi­li doj­rza­łem, że to bal­ko­nik. Mar­z­łem tak, że cały się trzą­słem. Kto­kol­wiek by to nie był, nie mo­głem tak stać pół­na­gi obok prze­rę­bla. Po­śpie­szy­łem do domu, za­sta­na­wia­jąc się, czy mam ja­kieś zwi­dy.

Ubra­łem się szyb­ko, wzią­łem lor­net­kę i wsze­dłem na wzgó­rze za do­mem.

Nie mia­łem oma­mów.

Ko­bie­ta wciąż sta­ła na lo­dzie z dłoń­mi opar­ty­mi o cho­dzik. Z jed­ne­go przed­ra­mie­nia zwi­sa­ła to­reb­ka. Nie­zna­jo­ma mia­ła na­rzu­co­ny na gło­wę kap­tur, szczel­nie owi­nię­ty sza­li­kiem. Nie wi­dzia­łem jej twa­rzy. Kim jest, my­śla­łem w po­pło­chu. Cze­go chce?

Sta­ra­łem się ze­brać my­śli. Nie było wąt­pli­wo­ści – ko­bie­ta nie mo­gła się zgu­bić, do­tar­ła tam, gdzie chcia­ła. To mnie za­mie­rza­ła od­wie­dzić. Nie było tu ni­ko­go in­ne­go.

W du­chu mia­łem jed­nak na­dzie­ję, że ktoś źle wska­zał jej dro­gę. Nie ży­czy­łem so­bie od­wie­dzin.

Lecz ona wciąż sta­ła w bez­ru­chu, opie­ra­jąc dło­nie na po­rę­czach cho­dzi­ka. Czu­łem wzbie­ra­ją­cą nie­chęć. Na do­da­tek nie mo­głem po­zbyć się wra­że­nia, że skądś tę ko­bie­tę znam.

Ja­kim cu­dem prze­do­sta­ła się tu przez śnież­ną za­mieć, po­ru­sza­jąc się z po­mo­cą cho­dzi­ka? Moją za­to­kę dzie­li­ły od lądu trzy mor­skie mile. Trud­no mi było uwie­rzyć, że sta­rusz­ka do­tar­ła tu pie­szo, nie za­ma­rza­jąc po dro­dze na śmierć.

Sta­łem w miej­scu i ob­ser­wo­wa­łem ją przez lor­net­kę do­bre dzie­sięć mi­nut. Wła­śnie mia­łem spu­ścić wzrok, kie­dy nie­zna­jo­ma po­wo­li ob­ró­ci­ła gło­wę i spoj­rza­ła w moim kie­run­ku.

Był to je­den z tych mo­men­tów w ży­ciu, kie­dy czas nie tyl­ko sta­je w miej­scu, ale wręcz ma się wra­że­nie, że na­gle prze­sta­je ist­nieć.

Gdy spoj­rza­ła pro­sto w lor­net­kę, roz­po­zna­łem ją. To była Har­riet.

Mia­łem pew­ność, że to ona, mimo że ostat­nio wi­dzia­łem ją bli­sko czter­dzie­ści lat temu. Była to Har­riet Hörn­feldt, któ­rą kie­dyś ko­cha­łem bar­dziej niż ja­ką­kol­wiek inną ko­bie­tę.

Wte­dy już od paru lat by­łem le­ka­rzem, co wciąż bez­gra­nicz­nie dzi­wi­ło mo­je­go ojca kel­ne­ra, mat­kę zaś na­pa­wa­ło nie­mal ob­se­syj­ną dumą. Miesz­ka­łem wów­czas w Sztok­hol­mie, wio­sna 1966 roku była wy­jąt­ko­wo pięk­na. Czu­ło się, że mia­sto pęcz­nie­je zie­le­nią, a w po­wie­trzu wi­sia­ła at­mos­fe­ra ocze­ki­wa­nia. Moje po­ko­le­nie wy­ry­wa­ło się z bie­dy, wy­wa­ża­ło drzwi, do­ma­ga­jąc się zmian. Har­riet i ja cho­dzi­li­śmy na dłu­gie spa­ce­ry o zmierz­chu.

Była parę lat star­sza ode mnie, ale nie mia­ła ocho­ty na żad­ne stu­dia. Pra­co­wa­ła jako sprze­daw­czy­ni w skle­pie z obu­wiem. Wy­zna­ła mi, że mnie ko­cha, ja od­wza­jem­ni­łem jej się tym sa­mym i za każ­dym ra­zem, kie­dy od­pro­wa­dza­łem ją do jej cia­sne­go, wy­naj­mo­wa­ne­go przy Horns­ga­tan po­ko­iku, ko­cha­li­śmy się na gro­żą­cej za­wa­le­niem roz­kła­da­nej ka­na­pie.

Na­sza mi­łość kwi­tła, moż­na by rzec. Mimo to za­wio­dłem Har­riet. Do­sta­łem sty­pen­dium od In­sty­tu­tu Ka­ro­lin­ska na dal­szą edu­ka­cję w Ame­ry­ce. 23 maja mia­łem wy­je­chać na rok do Ar­kan­sas. Przy­najm­niej tak po­wie­dzia­łem Har­riet. W rze­czy­wi­sto­ści mój sa­mo­lot do Am­ster­da­mu, a po­tem ko­lej­ny do No­we­go Jor­ku, star­to­wa­ły dzień wcze­śniej.

Na­wet się z nią nie po­że­gna­łem. Po pro­stu znik­ną­łem.

Przez cały rok spę­dzo­ny w Ame­ry­ce ani razu się do niej nie ode­zwa­łem. Nie mia­łem po­ję­cia, co robi, nie chcia­łem tego wie­dzieć. Cza­sem bu­dzi­łem się zla­ny po­tem, udrę­czo­ny snem, w któ­rym Har­riet od­bie­ra­ła so­bie ży­cie z roz­pa­czy. Wy­rzu­ty su­mie­nia nie da­wa­ły mi spo­ko­ju i nie by­łem w sta­nie ich ode­gnać.

Z cza­sem jed­nak ob­raz Har­riet za­czął po­wo­li roz­my­wać się w mo­jej pa­mię­ci.

Po po­wro­cie do Szwe­cji pod­ją­łem pra­cę w szpi­ta­lu w Lu­leå. W moim ży­ciu po­ja­wia­ły się ko­lej­ne ko­bie­ty, ale za­wsze, zwłasz­cza kie­dy za dużo wy­pi­łem, na­cho­dzi­ła mnie myśl, by do­wie­dzieć się, co się dzie­je z Har­riet. Dzwo­ni­łem wów­czas do biu­ra nu­me­rów i py­ta­łem o Har­riet Kri­sti­nę Hörn­feldt, ale nim te­le­fo­nist­ka zdą­ży­ła mi od­po­wie­dzieć, od­kła­da­łem słu­chaw­kę. Nie mia­łem od­wa­gi jej spo­tkać. Ba­łem się po­znać praw­dę.

A te­raz, star­sza o bli­sko czter­dzie­ści lat Har­riet sta­ła na sku­tej lo­dem za­to­ce przed moim do­mem.

Mi­nę­ło do­kład­nie trzy­dzie­ści sie­dem lat, od­kąd znik­ną­łem bez sło­wa. Sam mia­łem sześć­dzie­siąt sześć lat, więc ona mia­ła sześć­dzie­siąt dzie­więć, pra­wie sie­dem­dzie­siąt. Chcia­łem po­pę­dzić do domu i za­trza­snąć za sobą drzwi w na­dziei, że kie­dy znów wyj­rzę, już jej nie bę­dzie. Że nig­dy jej tu nie było. Nie­waż­ne, cze­go ode mnie chcia­ła, po­zo­sta­nie je­dy­nie przy­wi­dze­niem. Uznam, że jej nie wi­dzia­łem. Har­riet nig­dy nie sta­ła z cho­dzi­kiem na lo­dzie.

Mi­nę­ło parę mi­nut.

Ser­ce wa­li­ło mi w pier­si jak osza­la­łe. Pla­ster sło­ni­ny wi­szą­cy na drze­wie przy oknie wciąż był nie­tknię­ty. Pta­ki jesz­cze nie wró­ci­ły po bu­rzy.

Gdy po­now­nie przy­tkną­łem lor­net­kę do oczu, zo­ba­czy­łem, że Har­riet leży na lo­dzie. Na wznak, z rę­ka­mi wy­rzu­co­ny­mi ku gó­rze. Rzu­ci­łem lor­net­kę i po­bie­głem do za­to­ki. Upa­da­łem co parę kro­ków, brnąc w kop­nym śnie­gu. Kie­dy do­pa­dłem wresz­cie do Har­riet, upew­ni­łem się, że jej ser­ce wciąż bije, a gdy po­chy­li­łem się nad jej twa­rzą, po­czu­łem sła­by od­dech.

Nie mia­łem siły, by za­nieść ją na rę­kach do domu, po­pę­dzi­łem więc po san­ki opar­te o tył szo­py. Gdy wresz­cie uda­ło mi się umie­ścić na nich Har­riet, by­łem cał­kiem mo­kry od potu. Nie była tak cięż­ka, kie­dy ostat­nio ją wi­dzia­łem. Choć może to ja stra­ci­łem siły przez lata? Har­riet sie­dzia­ła sku­lo­na na san­kach. Wy­glą­da­ła gro­te­sko­wo z wciąż za­mknię­ty­mi ocza­mi.

Tuż przy brze­gu san­ki na­gle utknę­ły. Przez chwi­lę roz­wa­ża­łem wcią­gnię­cie jej na pla­żę liną, ale za­raz od­rzu­ci­łem tę myśl, bo ta­kie po­trak­to­wa­nie Har­riet by­ło­by dla niej po­ni­ża­ją­ce. Przy­nio­słem z szo­py ło­pa­tę i za­czą­łem od­gar­niać blo­ku­ją­cy dro­gę śnieg. Pot spły­wał mi stru­ga­mi po ple­cach. Zer­ka­łem co chwi­lę na Har­riet, ale ona wciąż była nie­przy­tom­na. Znów przy­tkną­łem pal­ce do jej szyi, mia­ła le­d­wie wy­czu­wal­ne tęt­no. Ma­cha­łem ło­pa­tą z ca­łej siły.

W koń­cu uda­ło mi się do­cią­gnąć ją do domu. Kot­ka sie­dzia­ła na ław­ce pod oknem i z uwa­gą przy­glą­da­ła się ca­łej ak­cji. Rzu­ci­łem kil­ka de­sek na scho­dy, otwo­rzy­łem na oścież drzwi i z ca­łej siły pchną­łem san­ki. Po trzech ta­kich pró­bach zdo­ła­łem we­pchnąć Har­riet do przed­po­ko­ju. Pies le­żał pod sto­łem i śle­dził nas wzro­kiem. Tak się spo­ci­łem i za­sa­pa­łem, że nim spraw­dzi­łem w ja­kim sta­nie jest Har­riet, mu­sia­łem usiąść i uspo­ko­ić od­dech.

Zmie­rzy­łem jej ci­śnie­nie. Było ni­skie, ale nie tak, bym się za­nie­po­ko­ił. Zdją­łem jej buty i po­ma­ca­łem sto­py. Prze­mar­z­ły, ale nie było na nich śla­dów od­mro­żeń. Rów­nież usta Har­riet nie wska­zy­wa­ły na od­wod­nie­nie, a jej tęt­no po­wo­li zwol­ni­ło do sześć­dzie­się­ciu sze­ściu ude­rzeń.

Wła­śnie mia­łem wsu­nąć jej po­dusz­kę pod gło­wę, kie­dy otwo­rzy­ła oczy.

– Śmier­dzi ci z ust – po­wie­dzia­ła. – Masz nie­świe­ży od­dech.

Były to jej pierw­sze wy­po­wie­dzia­ne do mnie sło­wa po tylu la­tach. Zna­la­złem ją le­żą­cą na lo­dzie, z nad­ludz­kim wy­sił­kiem przy­cią­gną­łem ją do domu, a pierw­sze, co mi oznaj­mi­ła to to, że śmier­dzi mi z ust. Po­czu­łem na­głą chęć wy­rzu­ce­nia jej z po­wro­tem na dwór. Nie za­pra­sza­łem jej, nie mia­łem po­ję­cia, cze­go chce, na do­da­tek jej po­ja­wie­nie się obu­dzi­ło we mnie daw­ne wy­rzu­ty su­mie­nia. Czyż­by przy­by­ła tu, żeby po­cią­gnąć mnie do od­po­wie­dzial­no­ści?

Nie wie­dzia­łem. Ale czy mógł ist­nieć inny po­wód?

Uzmy­sło­wi­łem so­bie, że ogar­nął mnie lęk. Po­czu­łem się schwy­ta­ny w pu­łap­kę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: