Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stacja Tajga - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
16 marca 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Stacja Tajga - ebook

Lato 1946 roku. Hablund Doran, właściciel dobrze prosperującej kopenhaskiej fabryki, zafascynowany kulturą i obyczajami mieszkańców Syberii postanawia zapuścić się w ten rejon świata. Trafia do Charyni, zapadłej wioski w tajdze. Już nigdy nie powróci do Danii. Kilkadziesiąt lat później tropem zaginionego podróżnika wyrusza student antropologii Erske. Czy uda mu się rozwikłać zagadkę tajemniczego zniknięcia rodaka? „Od dłuższego czasu - mówi autorka - chciałam napisać książkę o kimś, kto gdzieś wyjedzie i już nigdy nie powróci. We mnie też była taka myśl, a może pragnienie, by gdzieś wyjechać na zawsze". Z kalejdoskopu opowieści wyłania się obraz zderzenia kultur i refleksja na temat podstawowych wartości.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-268-2
Rozmiar pliku: 942 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Hablund

Hablund przede wszystkim był zachwycony. Te ciągnące się w nieskończoność lasy! Nawet pościelić sobie w przedziale nie chciał, by nie stracić ani kawałeczka tej przesuwającej się za oknem wagonu wspaniałej ciemnej zieleni. Serce biło mu w rytm stukotu kół. Szkoda tylko, że okno było tak zamazane. Wycieranie go od wewnątrz rękawem ani trochę nie pomagało.

Był samoukiem i pieniądze na tę podróż także sam zaoszczędził. Mała, odziedziczona po ojcu fabryczka materiałów opatrunkowych podczas wojny przynosiła przyzwoite zyski. Część pieniędzy zostawił w domu żonie, a za resztę kupił w Kopenhadze bilet pierwszej klasy, w Moskwie zaś sprzęt fotograficzny, żeby nie stracić go już na radzieckiej granicy. Listów polecających, które miały zmiękczyć rosyjskie władze i częściowo choćby uspokoić podejrzliwą tajną policję, miał kilka. Od duńskich komunistów, do których zapisał się parę miesięcy temu, od Towarzystwa Przyjaciół ZSRR, w którym znał dwóch zwariowanych entuzjastów, oraz od stowarzyszenia botaników, którego członkiem był brat jego dziadka. Stosunków panujących w Związku Radzieckim krótko po wojnie nie mógł zlekceważyć. Już i tak był to pomysł szaleńczy.

Pieniądze pozaszywała mu żona pod podszewką różnych części garderoby, coś niecoś miał też w podwójnych podeszwach butów. Na jaką sumę to tam wymieni, nie wiedział. Na wszelki wypadek wziął również latarki, noże, rolkę papieru ściernego, peleryny, siekierki, worek duńskich słodyczy, cukierków słodkich i słonych, a wreszcie także wielką paczkę pierwszorzędnego tytoniu. Na grzbiecie kołysał się mu plecak tak wielki, że nawet nie zmieścił się z nim w lustrze, wiszącym w przedpokoju ich kopenhaskiego mieszkania. A przecież tak bardzo chciał zobaczyć, jak się z tym wszystkim prezentuje. Pan podróżnik.

Mariane napiekła mu i nagotowała różności, nie zdołał jej tego wyperswadować, chociaż wszystkim przygotowaniom towarzyszyły jej lamenty. Hablund jednak zdecydowanie trwał przy swoim. Musiał wreszcie odetchnąć pełną piersią, nabrać w płuca świeżego powietrza. Choć w Kopenhadze wcale nie było najgorzej, chociaż Danii udało się uniknąć zniszczeń wojennych, powojenna Europa była, jak mówił, pogorzeliskiem z martwą duszą. Ich nowoczesne mieszkanie, wyposażone w ubikację, ciepłą wodę, centralne ogrzewanie i łazienkę – zdobycze, którymi mogła się poszczycić zaledwie jedna czwarta duńskich domów – zdawało mu się małe, czuł niemal, jak się w nim dusi.

Do miłosnego opętania, które przez parę miesięcy on i Mariane naprawdę ze sobą przeżywali, musiała się przyczynić wojenna depresja. Ale to nie Mariane była powodem jego wyjazdu. Obrączkę wprawdzie tuż przed wyjazdem na dworzec zdjął z palca, włożył do pudełeczka i wrzucił do szuflady, w której trzymał rachunki, ale żonę kochał i kochać nie przestanie.

Choć nie wiózł ze sobą skrzyni pełnej lekarstw ani Biblii, czuł, że wypełnia misję. Gdzieś w głębi duszy wciąż jeszcze się spodziewał, że jednak otrzyma szansę, żeby do końca życia nie budzić się co rano w piżamie, z widokiem na wciąż ten sam piękny żyrandol i z koniecznością udania się do monotonnej i nielubianej pracy, którą uważał za jedno wielkie nudziarstwo. Coś z tych odległych krain niewątpliwie przywiezie. Kiedy to będzie, nie mógł ściśle określić. Jeśli szacował swą wyprawę na trzy miesiące, to wyłącznie dlatego, że jego żona nie zniosłaby myśli, że mogłaby trwać dłużej, a przyjaciele mieliby go za jeszcze większego pomyleńca. Wizę dostał tylko na czterdzieści dwa dni, z tym że być może po zarejestrowaniu swego pobytu w Rosji uda mu się przedłużyć jej ważność tam na miejscu. Wiz otrzymywanych za pośrednictwem Inturistu na dłuższy okres nie dawano. I tak go Rosjanie wymaglowali. Musiał udokumentować, dokąd jedzie i po co. W końcu jakoś przełknęli zmyślone argumenty i nieistniejące bumazki. Bał się, że będą go szpiegować w podróży. Jacyś dwaj ludzie w czerni, którzy w pociągu siądą naprzeciw niego, kryjąc twarze za płachtami gazet. Nikogo takiego jednak albo w ślad za nim nie wysłali, albo on go nie zauważył.

Z Burem, ojcem Kekego Kawarycza, poznał się Hablund zaraz pierwszego dnia, gdy późnym latem czterdziestego ósmego przyjechał do Charynia. W luksusowym przedziale z umywalką i lustrem, będącym zarazem drzwiczkami szafki z grzebykiem i kubeczkiem na ciepłą wodę, czuł się jak król. Również potem, stojąc już na stopniach wagonu. Szykował się do zejścia z bagażami na peron, gdy niespodzianie owiał go ostry wiatr syberyjskiego lata. Smagnięcie szorstkim ogonem, później doznał tego jeszcze wiele razy. Zdawało mu się, ze pachnie jakoś jakby koniem. No, na Syberii koń to nie byle co.

Czuł, że ma serce na dłoni i ze gotów jest poświęcać napotkanym ludziom uwagę i okazywać znacznie więcej wielkoduszności niż w Kopenhadze, we własnym mieszkaniu, które zdawało mu się ciasne; było spore, jeśli chodzi o metraż, ale Mariane do odziedziczonych gratów dodawała kolejne, a przy tym jeszcze swoją własną głupotę. Ze tam, w Danii, coś ma, firmę oraz Mariane, Hablund zapomniał w pociągu już kawałeczek za Moskwą. Tuż przed Charyniem mimo to o Mariane pomyślał. Że gdzieś tam jest i czeka. Poczucie, że liczy dni od chwili jego wyjazdu, było Hablundowi niemiłe. Nie chciał, by go coś ciągnęło do domu po tak czasochłonnych przygotowaniach, zanim jeszcze porządnie rozpoczął ekspedycję. Toteż miast myśleć o Mariane, przez ileś tam godzin przed Charyniem wyliczał na głos wszystko, co ze sobą zabrał, i sprawdzał, czy czegoś nie zapomniał. Kamerę miał, to było najważniejsze. I do niej rozmaite wihajstry. Na wszelki wypadek otworzył plecak i wsunąwszy do niego rękę, sprawdził dotykiem jego zawartość. Do ludzi ze smykałką techniczną nigdy się nie zaliczał, przedtem miał tylko aparat dla amatorów, którym robili sobie zdjęcia z Mariane na wycieczkach, uśmiechnięci, jedno obok drugiego, lub z przyjaciółmi, gdy któreś z nich miało urodziny. Kamera, którą miał teraz, oraz nowy aparat fotograficzny to było całkiem co innego. Pierwszorzędna jakość z drugiej ręki, od moskiewskiego handlarza, gdy w radzieckiej stolicy czekał na następny pociąg. Zostawił ten zakup na czas, kiedy będzie już w Rosji, bo się bał, żeby nie skonfiskowali mu aparatu na granicy. Czort z tym, że handlarz go naciągnął, ponieważ był cudzoziemcem. Towarzyszył potem Hablundowi aż na dworzec. Może to właśnie on był z tajnej policji? Kto wie, w Moskwie Hablund niczego nie był pewien. Zapewne nawet udałoby się mu przekonać Mariane, że dla niego taki wyjazd ma sens, gdyby nie chodziło o Charyń, lecz o Londyn, Rzym albo przynajmniej Pekin. To by rozumiała, ale żeby do Charynia i na Kawaszi? Może powinien był jej powiedzieć co innego, żeby się tak nie martwiła. Żeby zaaprobowała tę podróż i nie starała się za wszelką cenę do ostatniej minuty go zniechęcić. Jeszcze na dworcu, gdy bagaże miał już w przedziale i wysiadł, żeby dać jej całusa, znowu zaczęła swoje.

Nim pociąg ruszył, zdążyli znów się pokłócić. Machała mu przez chwilę, ale zaraz się odwróciła i widział, jak opuszcza peron. Zwykłe gdy się żegnali, machali do siebie, póki mogli się widzieć. Był na siebie zły. W końcu omal nie przejechał stacji, na której powinien wysiąść. Na szczęście pociągnął go za rękaw prowodnik, z którym od wyjazdu z Moskwy szlifował swój rosyjski. Wychodziło mu to całkiem nieźle, prowodnik twierdził nawet, że Hablund mówi znakomicie – kopenhaskie kursy rosyjskiego i lektura rosyjskich klasyków okazały się wystarczającym przygotowaniem.

Dworzec był w budowie. Zamiast murowanego budynku Hablund zobaczył worki z cementem i paru łudzi, którzy cicho coś tam robili, nawet nie unosząc oczu znad wykonywanej pracy. Nikt na niego nie czekał, to oczywiste, choć w pociągu snuł takie fantazje. Ze wita go miejscowa organizacja partyjna lub chociażby babuszka, sprzedająca tłuczone kartofle z koprem. Po stopniach zszedł rozważnie, co odpowiadało jego nastrojowi, po czym usiadł na stercie swych toreb i bał się ją opuścić, by nie padła łupem złodziei.

Buro Kawarycz nigdy jeszcze kogoś podobnego nie widział. Był najlepszym piechurem we wsi i worek, z którym wyruszał w tajgę, zawsze pakował raz-dwa. Gdy grupa chłopów szła na polowanie albo wykonywała w tajdze roboty nakazane przez władze, w razie potrzeby przynosił im wiadomości i jedzenie. Po coś, czego nie da się nieść na plecach ani objąć rękami, sięgają przecież jedynie małe dzieci. Capną coś gdzieś dorosłym, nie pomyślawszy, że nie zmieści im się to w rękach. A Hablund miał właśnie takie bagaże. Siedział na swoich worach i czekał chyba na wielkiego ducha tajgi, żeby dmuchnął i zawiózł go pod dach jak samochodem. Buro uśmiechnął się. Hablund zauważył człowieka, który się do niego uśmiecha, i przyjaźnie pomachał mu ręką. Umiał przecież mówić po rosyjsku, a cudzoziemiec mówiący językiem tubylców od razu wpada w ich otwarte ramiona.

– Jak leci? – zapytał Bura, gdy ten do niego podszedł; w zapasie miał przygotowane jeszcze inne odzywki.

Z czasopisma geograficznego „Nasz Świat” bardzo dobrze zapamiętał artykuł o tym, jak rozmawiać z mieszkańcami dalekich krajów, spotkanymi po raz pierwszy. Zastanawiał się, co by tu u tego człowieka pochwalić, ale miał on na sobie jedynie stare łachy i zatłuszczoną czapkę, która dawno utraciła pierwotny kształt.

– Piękny dworzec. Budują wam tu nowy, co?

Po czym przedstawił się, podał Burowi rękę i dla Bura stało się jasne, ze towarzysz naprawdę jest z daleka. Takiego rosyjskiego nigdy jeszcze nie słyszał. Ten człowiek nie był z Moskwy, Irkucka ani z Pribałtyki. Może skądś znad Morza Czarnego? To było najodleglejsze miejsce, jakie Buro potrafił sobie wyobrazić. Za granicami Związku Radzieckiego żyły narody, których nazw nie umiałby nawet wymienić.

Hablund usiłował podtrzymać rozmowę. Najpierw mówił o pogodzie, potem spytał, ile też Buro ma rodzeństwa. Z tego wysiłku aż się spocił – i nic. Trawę dokoła letnie słońce wysuszyło na pieprz, na najbliższym drzewie słabo zielenił się tylko czubek. Był upał.

Jeśli Buro rozgłosi po wsi, że przyjechał jakiś dziwoląg, Hablund może od razu jechać z powrotem, prosto do Kopenhagi. Próbował poczęstować Bura papierosem, ale ten nadal żuł swoją słomkę i nie okazał zainteresowania. Wobec tego zabrał się do grzebania w pakunkach i na peronie zaczęły się piętrzyć rzeczy, jakich Buro nigdy przedtem nie widział. Kolorowe świeczki pakowane po dziesięć sztuk, wzorzyste ściereczki, fotografia Mariane w drewnianej ramce, którą Hablund zamierzał postawić na nocnej szafce, brzytwa, dziennik „Dagens Nyheter”, przezroczysta gumka, która w plecaku wypadła z mniejszej torebki z przyborami do pisania.

Hablund szukał któregoś z przywiezionych przez siebie dobrych noży, ale Buro wyciągnął rękę po gumkę, jak gdyby właśnie ona była rzeczą, na którą czekał, i wpakował ją sobie do kieszeni. Chcąc ją odzyskać, Duńczyk niechcący kuksnął Bura w brzuch. Buro natychmiast odpowiedział kopniakiem między nogi. Hablund jęknął i zwalił się na ziemię. Pod powiekami ujrzał chmarę pomarańczowych motyli, jak wtedy kiedy w kopenhaskim mieszkaniu spadł z drabiny. Widział jeszcze, jak Buro znika za rogiem. I chyba stracił przytomność.

Pierwsze, co usłyszał potem, to był warkot silnika; poczuł też smród benzyny. Zrobiło się już ciemno. Leżał na brzuchu na swych klamotach, z twarzą wciśniętą w płótno plecaka, nie chciało mu się nawet rozejrzeć. Warczał stojący niedaleko samochód. W końcu Hablund zwrócił w jego stronę twarz, brudną od łez zmieszanych z kurzem, i w mroku zobaczył siedzącego za kierownicą gruchota Bura z takim samym przyjaznym uśmiechem jak ten, który sprawił, że pomachał do niego na początku. Buro zatrąbił i dał Hablundowi znak ręką, żeby wsiadał, ale załadować bagaży mu nie pomógł. Na podłogę auta przez całą drogę sypały się potem z którejś torby pierwszorzędne, lśniące duńskie jabłka.

Hablund uznał, że Buro ma około trzydziestki. W rzeczywistości miał dwadzieścia dwa lata, mieszkał samotnie i utrzymywał się z pracy własnych nóg. Kiedy w tajdze trafi się na gęstwinę, absolutnie nic przez nią nie przejedzie, a w niektórych miejscach taki gąszcz drzew i krzewów trafia się co kilkaset metrów. Koń wtedy na nic się tam nie przydaje. Nie tylko z tego względu, że niekiedy okazuje się za duży na to, ażeby się tam zmieścić, ale także dlatego, że jeśli postanowi, iż dalej nie pójdzie, nic go do tego nie zmusi.

Są miejsca, gdzie niektóre zwierzęta za nic nie wejdą. Można konia bić lub ująć jego łeb w dłonie i namawiać go po dobroci, lecz nic się nie osiągnie, nie jest to bowiem upór, tylko instynkt. I od tego w Charyniu był Buro. Buro, który leśnym dziwożonom przeciśnie się między udami, który strzygom przepełznie pod stopami, któremu wieczorne cienie wskazują drogę naprzód.

Tego pierwszego wieczora Hablund zwalił się z nóg jak nieżywy. Wszystkie bagaże zdjęli z Burem z samochodu i poukładali je ciasno w sionce, potem ciurkającą do miednicy z blaszanego zbiorniczka wodą Hablund opłukał sobie jeszcze ręce i twarz, a następnie w jedynej izbie drewnianej chaty padł na kawałek czegoś, co leżało na ziemi przy wyrku Bura. Co działo się później, tego się nie dowiedział. Ciągle ktoś na chwileczkę wchodził do chaty, by na niego popatrzeć, przy śpiącym przedefilował chyba cały Charyń. Ten i ów pomacał go lub powiedział nad nim coś półszeptem, baby dotykały jego czoła, mężczyźni ramion, po czym jedno po drugim wychodzili, by zająć się swymi sprawami.

Hablund spał osiem godzin i obudził się wczesnym rankiem z bólem głowy. Pękała mu, jakby całą noc pił albo spał na kamieniach. Powlókł się do sionki, żeby sprawdzić, czy nie brakuje czegoś z bagaży. Nie brakowało niczego.

Później wielokrotnie dziękował Burowi za to przedpołudnie, że się nim zajął; o kopniaku dawno zdążył zapomnieć, dostał go zresztą wskutek nieporozumienia. Dla zacieśnienia więzi przyjaźni podarował Burowi nóż, którego wczoraj nie mógł znaleźć, latarkę z bateriami i kilka plastrów opatrunkowych. Starał się mu wyjaśnić, że są dobre na pęcherze podczas długich marszów, ale Buro zdawał się nic z tego nie rozumieć. Przyniósł Hablundowi szklankę zsiadłego mleka, a potem jeszcze jedną. Hablund wypił duszkiem obydwie, jedną po drugiej, bo nie chciał być niegrzeczny, a następnie całą godzinę przesiedział w wygódce przed chatą; wolał to niż wciąż biegać tam i z powrotem i co chwila znów ściągać spodnie.

Prócz wychodka Buro miał też przed chatą stertę drewna, stertę pleśniejących kartoflanych i buraczanych obierzyn, stertę kości oraz stertę popiołu. Sionka w chałupie była maleńka i nie było mowy, by cokolwiek w niej robić, bo leżały tam wszystkie rzeczy Hablunda, a izba z jednym łóżkiem, piecykiem, stołem, dwoma krzesłami, na których przeważnie nikt nie siadał, mierzyła wzdłuż i wszerz po cztery kroki. Od razu było jasne, że Buro nie ma żadnej kobiety, przynajmniej nie ma jej tutaj. Mimo to w izbie panował wzorowy porządek. Każda rzecz miała swoje miejsce. Hablund wolał swych klamotów nie wypakowywać i całe przedpołudnie wychodził po coś do sionki i cicho klnąc, grzebał w torbach. Spodziewał się, że gdy Buro gdzieś pójdzie, zabierze go ze sobą. Był zdecydowany w pierwszych dniach towarzyszyć mu wszędzie, póki się nie rozejrzy. Znikła gdzieś ta beztroska rozwaga, z jaką poprzedniego dnia wysiadał z pociągu. Buro pierwszego dnia kilka razy wychodził i znów wracał, lecz Hablunda ze sobą nie zabierał. Duńczyk już kilka razy był gotowy do drogi, ale Buro zawsze wstawał nieoczekiwanie, hop, i już był na dworze. Hablund słyszał, jak z zewnątrz zamyka drzwi na klucz. Siedział potem w izbie na łóżku, wsłuchując się w coraz odleglejsze szczekanie psa, którego Buro brał ze sobą, i w porykiwanie krów gdzieś za wsią. Wszystkie te odgłosy ginęły w szumie wiatru, który z głębokiego wycia przechodził w cienki świst, to znowu w szum, jak w piecu z dobrym ciągiem. Bycie tutaj w roli małego chłopca, którego zamyka się w domu, nie podobało się Hablundowi ani trochę.

Po południu przyszła młoda kobieta z chłopczykiem, Hablund zobaczył ją przez okno, ale wyjść do niej nie mógł, był zamknięty. Zauważył, że pod darnią koło wygódki chłopiec miał schowane pudło, z którego wyjął drewnianego konika. Jak tylko przyszli, wyrwał się kobiecie i pobiegł po niego. Widać było, że nie są tu pierwszy raz.

Gdy Buro wrócił, kobiety i chłopca już nie było. Nie wydawał się tym zdziwiony, gdy Hablund powiedział mu o nich i dodał, że też chętnie wyszedłby na dwór, i nie rozumie, czemu go za każdym razem zamyka. Lecz Buro milczał, przekładając z ręki do drugiej ręki nowy nóż, po czym wyszedł i znów zamknął drzwi na klucz.

Nadmierna gościnność Bura wprawiła Hablunda w rozpacz. O czymś takim również czytał w „Naszym Świecie”. O wschodniej gościnności, która komuś niewtajemniczonemu może się wydawać więzieniem, lecz wynika jedynie stąd, że gospodarz całą odpowiedzialność za cudzoziemca bierze na siebie i boi się, by mu się coś nie stało.

Poza tym, że zawsze starannie Hablunda zamykał, Buro nie zwracał na niego większej uwagi.

Następny wieczór przebiegł mniej więcej spokojnie. Jedynie z kilku pytaniami Hablunda i zawsze tak samo niejasnymi odpowiedziami Bura. Hablund chętnie sfilmowałby przynajmniej wnętrze chatki, ale ponieważ w sionce było ciasno, a kamera leżała w worku na samym dnie, nie chciał narobić bałaganu. Najważniejsze, żeby kamerze pod tymi rzeczami nic się nie stało. W nocy, gdy Buro zasnął, postanowił swoje rzeczy uporządkować. Wciągnął je do izby i ponownie poukładał w torbach. Kamerę zostawił na wierzchu. Cieszył się, ze działała. Rano obudził się wypoczęty i świeży. Buro już wyszedł, lecz Hablundowi zupełnie to nie przeszkadzało. Przez potłuczoną szybę, w kilku miejscach zastąpioną tekturą, izbę wesoło oświetlało przedpołudniowe słońce. Upału nie było, kurz w chatce w promieniach słonecznych wirował i błyszczał jak srebrny, a wszystkie przedmioty z drewna nabrały ślicznego, złotawego koloru. Hablunda ogarnęło zadowolenie, czuł się, jakby był w kanadyjskim domku z bierwion, który sam własnoręcznie zbudował. Tykania ściennego zegara, który wisiał w kopenhaskiej kuchni, już mu nie brakowało, a kiedy Buro wrócił i położył na stole ciepły bochen ciemnego chleba, poczuł pełnię szczęścia.

Chłopcem, którego Hablund poprzedniego dnia widział za oknem w towarzystwie kobiety, był Keke Kawarycz, syn Bura. Z Larysą, jego matką, Buro nigdy nie mieszkał pod jednym dachem, ale chłopiec lubił odwiedzać ojca i kiedy tylko przechodził z matką obok jego chałupy, zaraz ją ciągnął do niego. Koło wygódki Bura miał ukryte pod darnią pudło po nakrętkach, a w nim mały zeszycik, ogryzek ołówka, w pudełku po papierosach konika, a poza tym parę starych nabojów, kamyki i kawałek ceramicznej izolacji z transformatora, który Buro przyniósł mu, gdy był z pocztą w tajdze u ludzi naprawiających tam trakcję.

Keke zawsze wyciągał wszystkie swoje skarby, za każdym razem od nowa pokazywał je ojcu i cieszył się, że następnym razem coś mu do pudełka dorzuci, co też czasami robił. Lubił siadać ojcu na kolanach, kiedy ten sadowił się przed chatą i patrzył, co się dzieje we wsi. Do środka jednak z matką nie wchodzili, chyba że gdy chłopiec bawił się na dworze, niespodzianie zaczynał padać deszcz. To nie był ich dom, a fakt, że Buro był ojcem Kekego, niczego tu nie zmieniał.

Wszystkiego tego Hablund dowiadywał się stopniowo. Bo ani trzeciego, ani piątego, ani dziesiątego dnia Buro nigdzie go ze sobą nie zabrał, wobec czego jedną z niewielu jego rozrywek stało się obserwowanie wszystkiego, co działo się za oknem. Nie tylko Kekego z Larysą, ale wszystkich, którzy przechodzili obok. Po paru dniach zaczął ich rozpoznawać. Podskakujące dzieci i ledwo wlokące się straszydła w za luźnych łachmanach, niektóre z długimi włosami i tatuażem na twarzach. Mężczyzn w spódnicach i miękkich butach wywiniętych wysoko pod kolanami; Hablund znał ich jedynie z profilu, bo nigdy nie rozglądali się na boki. Utkwił mu w pamięci jeden wysoki człowiek, który zwykłe prowadził konia, ale po kilku dniach nie był już pewien, który to mógł być. Niektórych widywał regularnie, rano i pod wieczór. Przeważnie tych ubranych po radziecku – w ściągniętych pasem rubaszkach i wytłuszczonych leninówkach, takich, w jakiej widział Bura za pierwszym razem na dworcu. Byli szczupli, ale twarze mieli rozlane i szerokie. Kiedy się spotykali, podawali sobie ręce albo jeden drugiego poklepywał po plecach, po czym każdy szedł w swoją stronę. O żadnym wielkim ruchu nie było jednak mowy. Czasem Hablund daremnie wypatrywał kogoś przez parę godzin, zwłaszcza koło południowej przerwy, gdy było martwo, chociaż nieznośna letnia duchota już mijała.

Początkowo zamierzał przyjechać wcześniej, przed początkiem łata, by przywyknąć, zanim w tajdze zacznie się zima, ale przygotowania się przeciągnęły i zanim załatwił sprawy firmy, była niemal połowa sierpnia i lato chyliło się już ku końcowi. Pod koniec drugiego tygodnia pierwszy raz włożył na noc ciepłe skarpetki i cieszył się, że Buro rozpali rano ogień, żeby zagotować wodę na herbatę, choć w południe nadal rozbierał się do koszuli. Gdyby działo się to u niego, w Kopenhadze, zdjąłby też podkoszulek, ale tu nie miał odwagi. A co, jeśli przyjdzie Larysa z Kekem i zobaczy go siedzącego w oknie półnago? Kilka razy postanawiał, że zastuka w okno i pomacha do niej; nie wiedział, czy wie 0 jego istnieniu. Skoro jest już przyjacielem jej chłopa, mogliby się z Larysą przynajmniej do siebie uśmiechnąć albo mógłby przez szybę pożartować z chłopczykiem. Podobał mu się ten mały. Gdyby mieszkał w Danii, miałby inne zabawki, a nie to swoje brudne pudełko. Zabawki, którymi bawią się duńskie dzieci, z pewnością by tego chłopca zachwyciły. Hablund pożałował, że zamiast dziecięcych zabawek zabrał ze sobą z Kopenhagi pięć par damskich zimowych butów. Kto wie, kiedy będzie miał możność dać je którejś z kobiet?

Mariane była niezadowolona, że bierze takie rzeczy. Luksusy, które sprawią, że ta czy owa rzuci mu się na szyję – mówiła. I że baby będą krążyły wokół niego jak stado kotek w rui. Złościła się, a Hablund udawał, że on na nią też, choć sam chętnie sobie coś takiego wyobrażał. Przyjechał tu oczywiście po to, żeby filmować, i na Kawaszi, jeśli szczęście dopisze, ale dziewczyna, która przyszła kilka razy z Larysą i Kekem, wpadła mu w oko. Próbował zgadnąć, jak wyglądają pod szmatami, wiszącymi na nich niczym na wieszakach, ci, co przechodzili koło domu, ci z brudnymi twarzami, widocznymi tylko fragmentarycznie. Dziewczyna jednak miała twarz jasną jak miękisz kopenhaskiego chleba i wielkie, szeroko rozwarte oczy, jakby w nieustającym zdumieniu. Idąc, trzymały się z Larysą za ręce, jak miały w zwyczaju Sowietki, a Keke podskakiwał przy nich. On również lubił tę ślicznotkę i Hablund wyobrażał sobie, że to on zaplątuje się w jej spódnicę zamiast niego. Był niemal pewien, że kobieta widzi go za tą szybą. Patrzyła mu prosto w oczy, poprawiając włosy przed oknem jak przed lustrem. Potem trącała Larysę łokciem i obie wybuchały śmiechem.

Była to przygłupia Josifowiczowa, która poza sprzątaniem przez cały dzień nie miała nic do roboty, a ponieważ i tak częściej przewracała wiadro, niż wycierała podłogę, Welor Josifowicz dawał jej pełną swobodę.

Sam wcześnie rano wychodził do kołchozu, żeby stanąć przy wadze, a głupia włóczyła się po wsi, gdzie chciała. Większy wstyd, niż to, że będąc lekarzem, skończył przy bydle w Charyniu, i tak go już nie spotka – myślał sobie, idąc te dwa kilometry z chałupy do pracy, a żona niech sobie robi, co się jej podoba. Przynajmniej nigdy mu nie wymyślała, a to, czego chciał od niej wieczorami, dostawał bez szemrania. Rozmawiać mógł sam ze sobą, do tego kobieta i tak nie jest stworzona. Gdyby jednak zobaczył, jak chodzi kręcić kuprem pod oknem Hablunda, sprałby ją tak samo jak każdy inny z charyniaków. Półrocznej Tamarze wtykała do buzi smoczek i mała spokojnie wytrzymywała jakiś czas sama, co najwyżej sąsiedzi skarżyli się, że płacze. A ona podskakiwała wokół chałupy Bura jak pajac. W tym czasie Hablund już niemal od miesiąca nie wychodził na dwór, był więc cały zdrętwiały.

Mariane z pewnością czekała na wiadomości, a poczta chyba w Charyniu była, bo Hablund widział, jak Buro idzie gdzieś z jakąś paczką. Wysuwając język, napisał adres, po czym wyszedł i zostawił go samego. Widok kobiet był jedyną jego rozrywką, widok przechodzących tamtędy ponurych obdartusów już go nie bawił. Straszydła w workach, mężczyźni w radzieckich bryczesach i kobiety w chustach, z brudnymi włosami, z wymiętoszonymi warkoczami. Hablund zastanawiał się, ile też z nich zna obrzęd Kawaszi, ale kiedy zapytał o to Bura, ten jak zwykle tylko uśmiechnął się niewyraźnie. To, że Hablund mówił po rosyjsku, nie na wiele się zdało, Buro przez większość czasu milczał. Mimo to Hablund czuł się z nim dobrze. Buro raz tylko na niego wrzasnął, gdy chciał wrzucić do pieca obierki z kartofli, i nie licząc tego kopniaka między nogi pierwszego dnia, ani razu nie podniósł na niego ręki. W dodatku dobrze Hablunda karmił i przyniósł mu miskę z wodą, kiedy ten chciał uprać swoją bieliznę. Załatwiał się Hablund do stojącego w kącie wiaderka. W nocy Buro robił tak samo. Chwilami, nie mogąc zasnąć, Hablund zastanawiał się nad tym, że właściwie poza tym, że spędza trochę więcej czasu w chałupie, życie jego i Bura niczym się szczególnie nie różni.

Za zezwoleniem Bura co drugi dzień wycierał podłogę oraz robił porządek z mąką i cukrem. Wyrzucił dwie torebki, w których roiło się od robaków, w ciągu paru tygodni nauczył się też gotować. Ogień w piecu co prawda rzadko kiedy rozpalał za pierwszym razem i czasem można było udusić się od dymu, ale w końcu zawsze jakoś mu się udawało, a wsypanie potem do wrzątku iluś tam ziarnek kaszy ze stojącej na półce torby było już tylko drobnostką. Pewnego razu ustawił przy tym na statywie kamerę, żeby wreszcie cokolwiek sfilmować, skoro już miał ten drogi sprzęt, lecz jak na złość tego ranka akurat mu się nie udawało i czarny jak Murzyn, wściekły, wygrażał w pustym domu pięścią swojemu pechowi. Ze nie wiadomo gdzie znikły mu z plecaka wszystkie noże, to go w tym czwartym tygodniu nawet nie zaskoczyło, choć Buro jeden z tych noży stale nosił przy pasku i nie odpinał go, nawet kładąc się spać.

Przygłupia Josifowiczowa stawała się coraz bardziej bezczelna. Czasami przychodziła sama, bez Larysy, biegała dokoła domu, aż pod piersi podkasując brudną spódnicę, jakby brodziła w spienionej wodzie. Do stojącego w oknie Hablunda stroiła miny, błaznowała i śmiała się, jej jasna, gładziutka twarz promieniała jak słońce, kobieta wyglądała jak oszalałe ze szczęścia dziecko. Zawsze wiedziała, kiedy Bura nie będzie, i natychmiast się ulatniała, gdy się zjawiał.

Niekiedy Buro, siedząc z Hablundem w domu, akurat kiedy nie jadł ani nie spał, majstrował coś dla Kekego. Nożem, który odpinał od paska, w ciągu tego pierwszego miesiąca wystrugał Kekemu małą strzelbę, kilka pajaców, łódeczkę i jakieś inne rzeczy, o których Hablund nie potrafił ściśle powiedzieć, czym są – ale zawsze z największą starannością. Jeśli był z nich zadowolony, ustawiał je w rzędzie na półce, a Hablund przypatrywał się im, nie mając jednak śmiałości brać ich do ręki bez pozwolenia. Raz, po kilku dniach, gdy nie zamienili ani słowa, Buro wziął jedną z tych gotowych już rzeczy, o których Hablund nie umiał orzec, czym są, i podał mu ją. Zapytał, jak mu się to podoba i czy dzieciom w jego kraju podobałoby się także.

Nie odrywał od niego wzroku i widać było, ze się ucieszył, kiedy Hablund przytaknął.

– Ciekaw jestem, jak długo chcesz mnie tu jeszcze trzymać – odważył się wtedy po raz pierwszy spytać Hablund.

Buro myślał chwilę, po czym wolno podszedł do drzwi i otworzył je. Nawet nie były zamknięte na klucz.Fiedia

Pociąg, którym Erske przyjechał do Charynia, zbliża się do Chabarowska. Potem już tylko Władywostok, i koniec. Fiedia wychylił głowę z okna, czuje powiew na twarzy, jest dobrze. Wiatr go obmywa. W pracy jest już ponad sto godzin bez przerwy. Zdrzemnął się wprawdzie kilka razy w swojej ciupce, ale trudno nazwać to snem. Zanim za dwa dni ruszy w drogę powrotną, spędzi we Władywostoku piękny wieczór – obiecuje sobie, podczas gdy Erske wciąż jeszcze siedzi na kanapie u Kawaryczów, a Kawaryczowa coś mu opowiada, nazajutrz nie będzie nawet wiedział co.

Tego dnia, gdy przyjechał Erske, Fiedia też wysiadł na charyńskiej stacji. Wysiadł, od schodków pomachał do maszynisty, wskoczył z powrotem i znów podciągnął schodki do góry. Między Ułan Ude a Charyniem Erske trzy razy kupił u niego herbatę. Fiedia przynosił mu ją na tacy, w szklance ze srebrnym koszyczkiem, po czym znikał w swej ciupce koło kuchenki, w której mył szklanki. W szafce ma na sprzedaż dla pasażerów herbatniki, czekoladowe wafelki i kawę rozpuszczalną. W ciągu tych paru chwil, kiedy również on był w Charyniu, zauważyła go także stara Saszka. Udała, że go nie widzi, tak samo jak on jej. Czarownica. Przesiadywała tam już wtedy, kiedy jeździł z Worynia do szkoły kolejarskiej. Jedna taka szkoła była w Czycie, a druga w Irkucku. Obaj z ojcem nie mogli się wtedy zdecydować, która będzie dla niego lepsza. Dlaczego w końcu pojechał do Irkucka, chociaż z Worynia jest tam dalej, już nie pamięta. Człapie przez swój wagon i myśli o Sierioży. Noszenie munduru wydawało się mu wtedy nie byłe czym. Teraz ten mundur ciśnie go i pije pod pachami.

Całą noc nie spał, bo ciągłe ktoś czegoś od niego chciał. To powłoczki, to żeby pomógł wsunąć torbę pod łóżko, to znów jakiemuś pijakowi zaciął się składany stolik; klął, póki Fiedi nie udało się złożyć blatu. Ludzie ubodzy najwięcej jeżdżą w zimie. Jak Syberia długa i szeroka odwiedzają się między listopadem a lutym, kiedy bilety kolejowe są najtańsze.

Kto nie żyje w biedzie i nie musi, w daleką podróż się w tym okresie w ogóle nie wybiera. W przedziałach jest zimno albo przeciwnie, za gorąco, bo gałkę regulatora temperatury ktoś urwał, a jeśli między listopadem a lutym zachce się wam wysiąść w Zabajkalu, ażeby kupić sobie rybę omul, której nie można dostać nigdzie indziej na świecie, zimny wiatr uniemożliwi wam oddychanie, brutalnie zabierając powietrze sprzed waszych ust.

Fiedia jednakże lubił jeździć w zimie. Podróżowało mało łudzi, ubodzy tak wiele w drodze nie pili, a jeśli pasażerom było zimno, on w swej ciupce ze stołeczkiem i twardym łóżkiem prowodnika zawsze miał w rezerwie jeden koc. Zimą Fiedia stawał się też ważniejszy. Cały wagon był na jego rozkazy, a gdy jest minus czterdzieści, nie ma żartów. Nie ma ich już, gdy jest minus dwadzieścia, gdy prowodnik zagrozi, że każe maszyniście zatrzymać pociąg i z pomocą jakiegoś posłusznego osiłka, który przez resztę podróży będzie pod szczególną jego opieką, rozrabiającego nicponia wysadzi. Latem taka groźba nie miała tak wielkiego znaczenia. Mniejsza o to, ze jako prowodnik nie miał prawa tego robić i nigdy się do takiej ostateczności nie uciekał. Najważniejsze, że co bardziej zakute łby traktowały groźbę poważnie. Zapowiedź człowieka w mundurze, że wylecą na mróz, robiła swoje, nawet jeśli u bystrzejszych pasażerów te słowa wywoływały śmiech.

Zimą Fiedia najchętniej jeździł w którymś z wagonów w przedniej części składu. Lubił być jednym z pierwszych, którzy mknęli wśród wielkich płatków śniegu, który czasem nie przestawał cicho sypać nawet pięć dni i nocy, a kiedy na zakręcie wychylił się z okna i popatrzył do tyłu, ostatnich wagonów przez tę śnieżną zasłonę wcale nie widział. Czasem tory musiał przecierać pług śnieżny, tak wysoka była leżąca na torze biała pierzyna. Ta jednowagonowa kupa żelastwa z czerwoną gwiazdą z przodu, dzieło Zakładów im. Lenina, była wspomnieniem po komunizmie, ukochanym ustroju dziadków Fiodora. Dziadków Fiedi i innych im podobnych, którym czerwona zorza, czerwona mgła przed oczami przyćmiła rozum, podczas gdy ciało ofiarnie pracowało dla partii. Świetnie wiedział, kto te szyny układał. Kim były te zastępy nieszczęsnych mużyków, którzy wcale nie mając tego w planie, w odróżnieniu od tych z czerwoną gwiazdą na uniesionej głowie, oddali życie za partię, a w końcu również za tę lepszą przyszłość, jeśli tak na to spojrzeć. Kolej bowiem jest dawcą życia: gdyby nie przywoziła ludzi, skomplikowanych urządzeń przemysłowych, oleju opałowego i mąki, Syberia zmarniałaby jak odcięta od ciała kończyna. A w dodatku tej pracy za magistralę nikt inny nie wykona. Samoloty? Cha, cha, cha, cha! Trzmiele Aeroflotu, co spadają jak zgniłe jabłka.

Choć ta praca nie należała do ciekawych, Fiedia czasem naprawdę bywał z niej dumny. Z przynależności do personelu kolosa, któremu ufał bardziej niż komukolwiek z ludzi. Bo mimo że na magistrali transsyberyjskiej też zdarzają się niekiedy awarie, spóźnienia lub wyjątkowo kiepska obsługa pasażerów przez jakiegoś niedbałego prowodnika, co to jest niemoralność i ludzka podstępność, nie może sobie nawet wyobrazić.

W Charyniu mógłby mu opowiadać o tym każdy.

Tu nic nigdy nie powinno było stać.

Ci z wieśniaków, którzy mówią, że byłoby lepiej, gdyby Charyń w ogóle nie istniał, miny mają przy tym zacięte jak siekiery wbite w bukowe pniaki i gotowi byliby walić pięściami w każde wrota, przez które dałoby się odejść daleko stąd. Oczywiście, że są zadowoleni. Podpisaliby się pod tym co do jednego. Podpisali już przecież także inne papiery. Dajmy na to, że dotacji państwowych, co to przedtem były, już wprawdzie nie ma, ale tak źle jak zajelcyna nie było na Syberii nigdy, i to nieprzypadkowo. Więc dlaczego nic by tutaj nie miało stać? Fiedia swoim pociągiem przejeżdża koło wszystkich tych miejsc i lubi je. To mało powiedziane. Nigdy by się stąd nigdzie nie wyprowadził i dlatego będzie milczeć także o tym petersburskim mieszkaniu. Żeby nigdy nie musiał w nim zamieszkać, mimo że byłaby to decyzja najrozsądniejsza ze wszystkich.

Gdyby Erske spotkał się kiedyś z Fiedią i powiedział mu, że szuka zaginionego Hablunda, Fiedia machnąłby tylko ręką. Zna mnóstwo historii o ludziach, co wsiedli do pociągu, a ich bliscy nigdy już się ich nie doczekali. Historii o ludziach, którzy nie dojechali. Wie o tym stąd, ze nie ma komu zwrócić biletu przed stacją, na której powinni byli wysiąść. Na początku podróży zbiera je od wszystkich pasażerów, a potem zwraca tym, którzy wysiadają. Nieważne, kto to jest. Kobieta z dzieckiem, starzec, student wracający do stolicy od babci. Przytrafić się to może każdemu. Jakby się pod człowiekiem ziemia zapadła. Pewnego razu Fiedia widział wysiadającego mężczyznę z walizeczką. Jeszcze zanim wysiadł, człowiek ten włożył nową koszulę, potem zszedł po schodkach, stanęli właśnie, żeby odczepić jakiś wagon, był grudzień, a ten miał na sobie tylko białą koszulę, spodnie i lekkie mokasyny. Gdy pociąg ruszał, wyglądało to, jakby po zaśnieżonej równinie szły tylko głowa oraz brązowe spodnie, a między nimi – nic. Nie odwrócił się ani razu, a Fiedia mógłby przysiąc, że w promieniu dwustu kilometrów nie było żadnej wsi.

Już na długo przed końcową stacją ostatni pasażerowie Fiedi zaczynają się zbierać. Zdejmują powłoczki z poduszek, prześcieradła z materaców i razem z cienkim kocem oraz wilgotnym ręcznikiem, w który przez całą podróż wycierali ręce, wracając z toalety, i usta po zupie, wszystko zwijają w jeden kłąb i zwracają mu, gdy przechodzi wolno przez wagon. Potem pięknie zwijają w rulon materace i wrzucają je na górną półkę. Oraz szare, wybrudzone poduszki. Koce od strony nóg śmierdzą, a znów te od strony głowy pełne są wszy. Koc potrzebny jest jednak także latem, żeby było ciepło, gdy w nocy w wagonie hulają przeciągi, chociaż w dzień było plus trzydzieści stopni, i kto nie wziął koca wieczorem, nad ranem drepcze nad głowami śpiących podróżnych i z pewnością przydepnie przy tym komuś rękę.

Umieszczone pod łóżkami bagaże pasażerowie w popłochu wyciągają już na pół godziny przed swoją stacją. Nie ma najmniejszego znaczenia, że ten pociąg nigdzie dalej niż do Władywostoku nie jedzie i będzie stał na dworcu co najmniej dwie godziny. Ten szalony pośpiech jest czymś, co wiąże się z podróżowaniem tak samo jak jajka na twardo, roztapiające się, kupione na peronie lody i ciepła, zwietrzała lemoniada. Dawniej ludzie wozili tego więcej. Całe pieczone kurczęta, zawinięte w gazetę wędzone ryby, wielkie słoje jogurtów, które pijano z kubków. Herbaty nie kupowali tak często u prowodnika, ale wypakowywali z serwetek własne torebki i z blaszanymi kubkami ruszali do samowara. Wozili z sobą również obrusy i małe serwetki, które kładli na kolanach, żeby im coś tłustego nie upadło na spodnie, a zimą na dresy. W dresy przebierają się także dziś. A i te kapcie, pozwalające stopom odpocząć od zwykłego obuwia, zbytnio się nie zmieniły. Kapciuszki. Fiedi przypomniały się te jego dziecinne, w zielone kropki. Będąc chłopcem, zawsze wpychał jeden w drugi i nim wysiedli, podawał ojcu. Ostatni raz tak robili, kiedy ojciec odwoził go do Irkucka, do szkoły kolejarskiej. Czekał tam Fiedię jego pierwszy rok szkolny. Prowodnik - to było coś jakby stewardesa w samolocie. Brzmiało dobrze, choć uważano, że nie jest to zawód dla prawdziwych mężczyzn. Ale niech się w sąsiednim wagonie coś zepsuje, kiedy dyżur w nim ma kobieta, to ona zaraz biegnie po Fiedię, choć z niego jest chucherko, a ona to cycata baba jak piec.

Był chłopcem rozgarniętym, gdy przyjmowano go do szkoły, i rozgarniętym młodym człowiekiem, gdy zdał egzaminy końcowe, uzyskując niemal maksimum punktów. Z przedmiotu „historia kolejnictwa” wyciągnął pytanie, jak do lat pięćdziesiątych jeździły magistralą miejscowe plemiona, i opisał to z najdrobniejszymi szczegółami. Te typowe dla okresu przejściowego ciężkie wagony towarowe, w których siedziało się na ogół wprost na podłodze. Nad głowami podróżnych często kołysała się tylko jedna mrugająca żarówka, a w wagonie nie można było regulować temperatury. Podróż tych plemion koleją znad Bajkału do Władywostoku trwała całe dwa tygodnie, ponieważ złożony z bydlęcych wagonów pociąg stawał również tam, gdzie przy trasie było tylko kilka nędznych chałup i ognisko. W miejscach, gdzie mieszkali czyściciele torów oraz ludzie wygnani ze swych osad, polityczni i kryminalni. Na dodatek Fiedia dobrze przedstawił temat na tle ówczesnej sytuacji politycznej; komisja nie miała ani jednej poważniejszej uwagi.

Egzamin praktyczny też wypadł wtedy lepiej, niż Fiedia w najśmielszych marzeniach się spodziewał. Przy markowanej awarii grożącego wybuchem kotła zatrzymał pociąg najwcześniej z całej klasy. Pociągnął za hamulec w niecałe pięć sekund po tym, jak uznał sytuację za krytyczną, i słusznie zdecydował się na rozwiązanie najbardziej radykalne. Podobnie jak kapitan transatlantyku, również prowodnik na magistrali transsyberyjskiej jest odpowiedzialny za życie pasażerów. Musi umieć wyłamać zablokowane drzwi, wybić szybę tak, żeby kawałki szkła wyleciały na zewnątrz, a nie do środka, na podróżnych, stale musi być przygotowany na najgorsze, choć przeważnie nic się nie dzieje, a on tylko z uśmiechem roznosi herbatę i myje kubki w kuchence.

Prócz małostkowych sprzeczek o miejsca, które bez trudu rozstrzygał, pokazując malkontentowi numer na jego bilecie, najczęściej wybuchają kłótnie o miejsce na bagaże. Jest go niewiele i tego pod łóżkami, najlepszego, bo chroniącego przed złodziejami, nie wystarcza dla wszystkich. W ciupce prowodnika, odrobinie luksusu, który miał tylko dla siebie, nie można się było potem ruszyć, bo zawsze znalazł się ktoś, kto obawiał się o coś cennego i nie widział innego wyjścia, jak tylko wpakować swój bagaż właśnie tam. Nie obowiązywały tu żadne reguły, więc Fiedia słuchał głosu własnego serca, a ono kazało mu być usłużnym, jeżeli to tylko możliwe. Stratni byli na tym przeważnie sami pasażerowie, ale nie ci, co korzystali z jego uprzejmości. Jeśli w nocy ktoś czegoś potrzebował, a Fiedia akurat pozwolił sobie na krótką drzemkę, długo trwało, zanim przez stertę toreb wygrzebał się ze swej nory, więc obsługiwał pasażera wolniej, niżby należało. Ale na to w kolejowym regulaminie również nie ma stosownych przepisów. A jeśli wziąć pod uwagę tempo, w jakim Fiedia zazwyczaj robił wszystko, co tylko dało się zrobić szybko, nikt rozumny nie mógł mieć do niego pretensji o jakieś tam niewielkie spóźnienie.

Jak zawsze, kiedy pociąg dojeżdżał do stacji końcowej, Fiedia był zmordowany jak pies. Jeśli sprzątaczka nie przyszła, sam chodził po wagonie i zbierał bieliznę pościelową, opróżniał kosze na śmieci, a to, co zostało na stolikach, wrzucał do plastykowego worka, który ciągnął za sobą. Nawet największe śpiochy oprzytomniały już i wszyscy pasażerowie, co do jednego, stali stłoczeni w korytarzu ze swymi bagażami, szczebiotały jedynie dzieci. Z kilkorga ostatnich matki ściągały dresy, przebierając je w zwykłą odzież, dziewczynce, którą Fiedia zdążył między Czytą a Władywostokiem polubić, ojciec na nowo zaplatał warkoczyki.

Fiedia dowiedział się od niej, że jedzie w odwiedziny do dziadka i babci, i pouczył ją, żeby u nich była równie grzeczna, jak przez cały czas w jego wagonie.

Czasami na końcowej stacji ogarniał go na chwilę żal, kiedy wdał się z kimś w dłuższą rozmowę i nagle trzeba ją było kończyć, ale przede wszystkim cieszył się, że ma już tę harówkę za sobą. Także teraz życzył dziewczynce przyjemnej wizyty, a zarazem odsapnął, że ma ją już z głowy. W całym wagonie musi jeszcze pozamiatać, worki z pościelą zanieść do pralni. Potem już koniec pracy i będzie wreszcie mógł się położyć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: