Fatamorgana - ebook
Fatamorgana - ebook
Przełamująca tabu opowieść o kobietach, które za wszelką cenę postanowiły spełnić swoje marzenia.
Losy czterech kobiet z Nigerii łączą się w Antwerpii, która ma stać się ich przepustką do lepszego życia. Każda z nich została zwerbowana przez Delego, któremu oddała swoją wolność w zamian za możliwość ucieczki. Desperacka decyzja o sprzedaży własnego ciała i godności wydaje się dziewczynom jedynym wyjściem.
Fatamorgana to poruszająca historia, która zdobyła uznanie czytelników, recenzentów i pisarzy na całym świecie.
Gorzka prawdę o świecie, bez moralizatorstwa czy pouczania.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-352-1 |
Rozmiar pliku: | 792 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świat był dokładnie taki, jaki powinien. Może nie lepszy, ale z pewnością nie gorszy. Kochał ją dobry mężczyzna. Miała dom. I własne pieniądze. Te ostatnie były jej najnowszym nabytkiem: jeszcze nowe i świeże, w odcieniu zdrowej zieleni. Wspomnienie o pieniądzach dodawało jej sił i wzbudzało w niej taką błogość, że nuciła pod nosem.
Ulice, te same ulice, które tyle razy przemierzała, wydawały się odmienione. Nucąc, rozkoszowała się myślą o nowym początku. Antwerpia stała się dla niej zupełnie innym miastem, jakby w innej strefie czasowej. Rozmyślała nad tym, jak bardzo jej życie się zmienia. Jak marzenia krzepną i stają się namacalne. Luc. Pieniądze. Dom. Już stawała się kimś zupełnie innym. „Przeobrażam się” – mówiła sobie, używając ładnego określenia, które pamiętała z lekcji biologii. Nie wiedziała jeszcze – miała się o tym dowiedzieć dopiero za kilka godzin – jak nieodwracalna będzie to zmiana.
Sisi szła ulicą De Keyserlei i rozmyślała nad tym, co jeszcze może kupić za swoje nowe bogactwo. Że może kupić zapomnienie, wykupić nawet wspomnienia, które nie znoszą ciszy. Wspomnienia, przez które krzyczała nocą i budziła się niespokojna. Sklepy błyszczały i przywoływały ją do siebie, ten nagły poryw wolności miał w sobie coś z cudu; Sisi odczuwała radość jak objawienie, przez które dosłownie emanowała szczęściem i które jak nigdy wcześniej przekonało ją niezbicie, że Przepowiednia się spełniła. Zatem to właśnie było prawdziwe objawienie. Nie tamto, którego doświadczyła pewnego środowego wieczoru na Vingerlingstraat. Nie, tamto objawienie było fałszywe. Teraz zdawała sobie z tego sprawę.
Sisi zgłodniała; wahała się między Panos i Eki. Nowe życie posłało jej uśmiech, szeroki i życzliwy, i popchnęło ją delikatnie w kierunku Eki. Panos już znała, teraz chciała spróbować Eki. Weszła i kupiła kanapkę, z której z każdej strony wystawały liście sałaty, wilgotne od świeżości; zamówiła też butelkę gęstego soku owocowego. Teraz, kiedy przepełniała ją radość życia, Sisi uznała, że powinna nakarmić swój entuzjazm zdrowym jedzeniem. Usiadła przy stoliku na zewnątrz. Torby z zakupami postawiła obok. Były to reklamówki; ich górne krawędzie delikatnie poruszały się na słabym wiosennym wietrze. Te torby były namacalnym dowodem zerwania z jej nędzną przeszłością. Co by tu jeszcze kupić? Może jakiś prezent dla Luca. Zasłonę do jego sypialni bez drzwi. Wyobraźcie to sobie, sypialnia bez drzwi! Ha! Architekt stawiał na przestrzeń i światło, a że Luc w czasie, gdy kupował dom, właśnie powoli wychodził z depresji, przestrzeń i światło były dokładnie tym, czego potrzebował; brak drzwi w ogóle mu nie przeszkadzał.
– Co to za sypialnia bez drzwi? – zapytała, gdy oprowadzał ją po domu. – Pokoje powinny mieć drzwi. Albo chociaż zasłony!
Luc nic nie powiedział. Kto milczy, ten się zgadza. Jasne. Zasłony w kolorowe trójkąty i kwadraty, z dużymi fioletowymi i białymi plamami na czekoladowym tle, znalezione w HEM-ie². Sisi zastanawiała się, co pozostałe kobiety powiedziałyby na bezdrzwiową sypialnię Luca. Próbowała wyobrazić sobie ich zdziwienie i śmiech.
Ta jedna myśl wystarczyła, by wywołać w niej poczucie winy, które natychmiast spróbowała wybić sobie z głowy. Przecież nie zostawiła ich na pastwę losu. Nieprawdaż? Po prostu… powiedzmy, że zaczęła żyć swoim życiem. Oczywiście, naturalnie, ma do tego prawo. Zresztą prawo to potwierdziła Przepowiednia. Ona jednak wciąż myślała o kobietach. Ciekawe, co teraz robią. Kiedy się zorientują, że odeszła? Nie wiedziała, że jej życie wpłynie na ich przyszłość. Bo to właśnie życie Sisi miało wskrzesić marzenia, z którymi pozostałe kobiety dawno się pożegnały, na nowo rozbudzić w nich tęsknotę za przepełnionymi nadzieją oczekiwaniami, których już w sobie nie pielęgnowały. To jej życie miało rozkwitnąć i sprawić, aby zapragnęły zbierać plony nowego życia.
W tym czasie kobiety, o których myślała Sisi – Ama, Joyce i Efe – w domu przy Zwartezustersstraat³ w pośpiechu wbiegały do łazienki i wybiegały z niej. Pozwoliły, by kafelki pokryły się parą ich oczekiwań: to będzie wspaniała noc, przyjdzie mnóstwo mężczyzn, nie będą zbyt wymagające. A przede wszystkim: dzisiejszej nocy będą hojne. Bo żeby się utrzymać, musiały polegać na wiecznym strumieniu uciech cielesnych, którego źródłem była lubieżna część męskiej populacji Antwerpii.
– Kto wziął mój tusz do rzęs? Gdzie jest ten pieprzony tusz do rzęs? – krzyknęła Ama, wywalając zawartość kosmetyczki Morgany na posadzkę. W tym samym czasie Joyce upychała do torby podróżnej dezodorant, ręcznik plażowy i szlafrok oraz Smileya – tak nazwała go kiedyś rozbawiona Sisi. Smiley to lubrykant Joyce, niewinnie ukryty w przezroczystym plastikowym opakowaniu w kształcie misia o szerokim uśmiechu i w fikuśnej pomarańczowej czapeczce. Równie dobrze mogłaby to być buteleczka kleju dla dzieci. Nagle Joyce popatrzyła na Smileya ze smutkiem w oczach i wykrzywiła swoją matczyną twarz.
– Gdzie jest Sisi? – zapytała.
– Jeszcze jej nie widziałam. Może już wyszła – powiedziała Efe, upychając elektryczną szczoteczkę do zębów w kosmetyczce. W jednej z kieszonek przechowywała zdjęcie chłopca w czapeczce bejsbolowej. Na odwrocie zapisano inicjały L.I. Zdjęcie pogniotło się już i zmatowiało, ale gdy Efe dopiero co je dostała, było widać, że chłopiec jest do niej bardzo podobny w sposób, w jaki syn może być podobny do matki. Tę fotografię Efe miała zawsze i wszędzie przy sobie.
– Dlaczego wyszła tak wcześnie? – zapytała Joyce.
– A bo ja wiem? – odpowiedziała Ama i szybkim ruchem dotknęła szyi, jakby chciała się upewnić, że złoty łańcuszek z krzyżykiem, który zawsze nosiła, wciąż jest na swoim miejscu. – Sisi to, Sisi tamto! Słuchaj no, a może wy to ze sobą robicie? E tam, pewnie znowu poszła na spacer. – Zaśmiała się i lekko przymknęła oczy, żeby nałożyć tusz do rzęs.
Przynajmniej dwa razy w tygodniu Sisi wychodziła sama do miasta. Gdy ktoś proponował, że dotrzyma jej towarzystwa, zawsze odmawiała. Nikt nie wiedział, dokąd szła, chociaż zdarzało się, że wracała z pudełkami czekoladek i torbami wypchanymi tysiącem jeden drobiazgów (japońskie wachlarze i skarpetki niemowlęce z koronką, magnesy na lodówkę i T-shirty z nadrukami belgijskich marek piwa. „Prezenty” – burknęła opryskliwie, gdy Joyce zapytała ją kiedyś, co ma zamiar zrobić z tymi wszystkimi rzeczami).
Joyce właśnie skończyła szykować się w łazience. Na miłość boską, gdzie jest Sisi? Miała nadzieję, że Sisi pomoże jej z warkoczykami. Jej bujna czupryna, jeśli nie ujarzmiła jej trwała lub staranne warkoczyki, była jedną wielką, dziką dżunglą. Ani Ama, ani Efe nie były dość dobre w zaplataniu warkoczyków. No cóż, jak pech, to pech. Joyce będzie musiała upiąć włosy i mieć nadzieję, że Madam nie zauważy niedbałej fryzury i tego, że kok przypomina wyspę okoloną niesfornymi kosmykami, sterczącymi na wszystkie strony. Madam nie tolerowała niedbałości u swoich dziewczynek. Ani spóźniania się. Jeśli Sisi jeszcze nie wyszła i najzwyczajniej w świecie się spóźnia, wyląduje u niej na dywaniku.
Ale Sisi miała już nigdy nie wrócić do domu przy Zwartezustersstraat.Zwartezustersstraat
Śmiech Sisi brzmiał najgłośniej i przebijał głosy pozostałych kobiet. Uderzyła się w uda wilgotną ścierką. Śmiała się tak intensywnie, że z rozbawienia aż zacisnęła powieki.
– Daj spokój, Efe! Twoja ciotka naprawdę uwierzyła mężowi?
– Naprawdę! Powiedział jej, że nie może wyjechać z nim za granicę, ponieważ ambasada brytyjska potrzebuje jej świadectwa maturalnego, bo bez ocen końcowych nie wyda jej wizy. To był jedyny pomysł, na jaki wuj wpadł, żeby wreszcie dała mu spokój i przestała marudzić o wspólnej podróży. On miał cztery żony! Co ona sobie myślała, że wolał ją od innych? I pomyśleć, że nie była nawet jego pierwszą żoną! Dacie wiarę? Ta kobieta miała nierówno pod sufitem!
– Sprytnie to wymyślił, ten twój wuj. Czasami kłamstwo jest lepsze niż prawda. Oszczędza masę czasu i energii – powiedziała Joyce, chowając wytartą szklankę do szafki nad zlewem.
– Mężczyźni to gnoje – powiedziała Ama.
– Daj spokój, Ama! – zawołała Sisi. – Przecież w tej historii nie chodzi o to, że mężczyźni to bydlaki. Człowieku, ty wszystko bierzesz zawsze na poważnie! Z wrodzoną zręcznością potrafisz zepsuć taki piękny dzień. Jakby sprawiało ci frajdę złoszczenie się o każdy drobiazg! – Sisi wytarła talerz, sprawdziła, czy na pewno jest czysty, i odłożyła go na inny talerz obok zlewu.
Ama odwróciła się do niej i powiedziała kąśliwie:
– Weź no odłóż te talerze na miejsce. Jeśli je tam zostawisz, za chwilę znów będą mokre. Sprzątaj od razu po sobie, jak wycierasz naczynia! – Westchnęła niespokojnie i zajęła się szorowaniem garnka. – Boże, Sisi, czy ty naprawdę musiałaś przypalić ten ryż? Nigdy nie doczyszczę tego cholernego garnka!
– Nie wiem, co cię ugryzło, Amo, ale nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Nie wiem, co za diabeł cię tu przysłał, ale powiedz mu, że mnie nie widziałaś. Błagam cię.
– Spadaj. Może byś tak poszła na jeden z tych swoich długich spacerów?
Jej głos zapowiadał nadciągającą burzę. Efe natychmiast podjęła próbę załagodzenia sztormu.
– Dziewczynki, dziewczynki, taki piękny dzień. Bądźcie dla siebie miłe – poprosiła błagalnym tonem. Miała nadzieję, że nie będzie padać. Dzień był piękny, zupełnie jak nie listopadowy: w łagodnym powietrzu liście na drzewach barwiły się na fioletowo, żółto i biało, a niebo zupełnie nie zapowiadało deszczu. Taki mały cud jak na tę porę roku. – Zobaczcie, jaki mamy piękny dzień dzisiaj, jak z obrazka! Nie psujcie teraz atmosfery…
– Ja tam niczego nie psuję. Zresztą właśnie skończyłam. – Ama wyjęła ze zlewu garnek, lśniący jak nowy, i poszła do pokoju stołowego. Wnętrze wypełniła kakofonia puszczonej przez nią muzyki highlife’owej⁴. Ama zapaliła papierosa i zaczęła tańczyć.
Efe przerzuciła ścierkę nad głową, westchnęła i również skierowała się do pokoju stołowego.
– No, no, jak widać, jesteś gotowa na imprezę, Amo! Taaak, kręć tyłkiem, dziewczyno! Shake am like your mama teach you!⁵
– Człowieku, przestań! Co wspólnego ma moja matka ze sposobem, w jaki tańczę?! – Ama, z błyszczącym na szyi krzyżykiem, tanecznym krokiem oddaliła się od Efe. Jej złość była nieco przesadzona, przerysowana. Ale Efe odpuściła. Miała inne sprawy na głowie.
Organizowała imprezę, rodzaj stypy po zmarłej babci.
– To nie była moja prawdziwa babcia – powiedziała kobietom. – Wprawdzie wszyscy tak na nią mówiliśmy, ale to była po prostu kobieta, która mieszkała blisko naszego domu. W niedzielę zawsze gotowała dla mnie moi moi⁶. A kiedy chodziłam do podstawówki, przygotowywała obiad dla moich młodszych braci, sióstr i dla mnie. Kurczę, ta kobieta była dla nas zawsze taka dobra. Prawdziwa babcia się do niej nie umywa. Żegnaj, granny. Odpoczywaj w pokoju.
– A w jaki sposób odeszła? – zapytała Joyce.
Nawet Efe nie znała okoliczności jej śmierci. Informacja o niej została wtrącona mimochodem, między prośbą „Kup mi komórkę Motoroli” a „Tata Eugene chciałby wiedzieć, czy łatwo jest stamtąd sprowadzić samochód”. Przez przeciążoną, trzeszczącą linię prawie niezrozumiały komunikat „Iya Ijebu zmarła dwa tygodnie temu” torował sobie drogę z budki telefonicznej w Lagosie do pomieszczenia ze szklanymi drzwiami w pakistańskiej kawiarence internetowej w Antwerpii.
– Umarła? Iya Ijebu? Osalobua!⁷ Na co zmarła? – Głos Efe był wystarczająco donośny, by dotrzeć do rozmówcy. Próbowała skupić uwagę siostry na wiadomości, którą ta właśnie jej przekazała. – Jak? Co się stało?
– Co? Nie rozumiem. Słyszałaś, co ci mówiłam o motoroli?
Linia jeszcze przez chwilę rzęziła, po czym zamilkła. Efe rozpoczęła gorączkowe przygotowania do imprezy.
Nie znała przyczyny śmierci kobiety, ale miała zamiar rozdać na przyjęciu kiepskiej jakości kserokopie zdjęć zmarłej: kobieta w ogromnej chuście na głowie pozowała uroczyście – pośmiertnie – na tle stojącej za nią dekoracji z drzewami palmowymi namalowanymi bez ładu i składu. Pod spodem będzie napisane, że zmarła nagle w wieku siedemdziesięciu pięciu lat – to był strzał w ciemno, ale kto by się tam przejmował dokładnym wiekiem. Na kserokopiach był też dopisek: WNUCZKA EFE DZIĘKUJE BOGU ZA BOGATE ŻYCIE, KTÓRE MIAŁA JEJ BABCIA. Lato byłoby odpowiedniejsze, letnia atmosfera bardziej sprzyja zabawom, ale impreza była dokładnie tym, czego ponury listopad potrzebował, by go rozweselić. Efe miała mnóstwo spraw do załatwienia: musiała wymyślić, co ugotuje, jaką muzykę będzie puszczać, kogo zaprosi. Będzie wielu Ghańczyków – naprawdę wszędzie ich pełno – i Nigeryjczyków oczywiście, to się rozumie samo przez się. Poza tym garstka wschodnich Afrykanów – tych dziwnych Kenijczyków, którzy jedzą samosa⁸, nie noszą tradycyjnych strojów i narzekają na pieprz w potrawach nigeryjskich; czy można ich jeszcze nazwać Afrykanami? Trzy Ugandyjki, które znała i które wciąż mówiły brackening i renthening zamiast blackening i lenghtening, i jeszcze jedyna kobieta z Zimbabwe z kręgu jej znajomych, która tańczyła, szurając nogami. Ci goście przyprowadzą innych gości, więc lista rozrastała się w nieskończoność. Efe cieszyła się, że była na tyle mądra, by wynająć gigantyczny pusty magazyn niedaleko Dworca Centralnego zamiast salki parafialnej, którą załatwiła w zeszłym roku na imprezę urodzinową.
Tutaj było wystarczająco miejsca, nie musiała się martwić o liczbę osób, które się pojawią. Poza tym po imprezie nie trzeba będzie zostawić po sobie należytego porządku, jak w wypadku salki parafialnej. W niektórych miejscach odpadły płytki, przebijała przez nie goła ziemia, jak częściowo rozdrapane strupy. Przy ścianach stały wysokie metalowe regały, większość z nich zardzewiała. Da się na nich postawić skrzynki z piwem i lodówki turystyczne z jedzeniem, więc Efe nie będzie musiała pożyczać stołów. Przed regałami stały białe krzesła ogrodowe, a na środku zostawało dość miejsca do tańczenia.
Kiedy Sisi, Joyce i Ama dotarły na miejsce, impreza trwała już w najlepsze. Z głośników rozbrzmiewała muzyka, a jakaś kobieta w wysokich jaskrawopomarańczowych szpilkach zdjęła buty, trzymała je nad głową i jodłowała do sufitu. Błyszcząc w czarnej sukience mini, która podkreślała jej długie nogi, Joyce posuwała się w głąb sali i przystanęła, by zatańczyć z mężczyzną w za dużej koszuli. Tego dnia wielokrotnie mówiono jej, że z takim wzrostem i urodą powinna zostać modelką. Słyszała to już wcześniej, dlatego zbywała te uwagi śmiechem i słowami: „Cóż, to jest mój plan B”.
Ama ukradkiem obserwowała dwójkę gości z Ghany, którzy szli już po trzecią porcję ryżu, i z chytrym uśmieszkiem powiedziała Sisi, że Nigeryjczycy zdecydowanie lepiej gotują i robią smaczniejszy smażony ryż niż Ghańczycy. Ludzie, którzy wrzucają do sosu całe pomidory, nie mogą przecież dobrze gotować, prawda?
Kobiety były zgodne co do tego, że Ghańczycy to niedoszli Nigeryjczycy, że Antwerpia, mimo swoich wad, jest najlepszym miastem na świecie i że Belgia ma najlepsze piwa świata: leffe, westmalle, stella artois. Takiego piwa nie ma przecież nigdzie indziej, czyż nie?
Efe podeszła do nich i poskarżyła się, że bolą ją stopy od tańczenia. Powiedziała, że nie powinna była wkładać tak wysokich obcasów.
– Ale ty zawsze chodzisz na wysokich obcasach! Dzisiaj narzekasz, a jutro znów je włożysz – przekomarzała się z nią Sisi.
– Jakbym przy swoim wzroście nie nosiła wysokich obcasów, trzeba by mnie szukać z lupą.
Właściwie Efe nie była niska. Była niewiele niższa od Sisi, która uważała, że jest średniego wzrostu. W jej wypadku średni wzrost oznaczał sto siedemdziesiąt cztery centymetry. Ale z ich czwórki to Efe była najniższa i z tego powodu miała kompleksy.
– Wcale nie jesteś niska, Efe. Po prostu lubisz nosić wysokie obcasy!
Wysokie obcasy i peruki były znakiem firmowym Efe. Ama nazywała ją Imeldą Marcos⁹ peruk. Dzisiaj założyła krótką czarną perukę, w której wyglądała, jakby miała na głowie beret. Współlokatorki jeszcze jej nie widziały, musiała być nowa, kupiona specjalnie na tę okazję. Nie była zbyt obfita w porównaniu z perukami, które Efe zwykle nosiła, przez co nadmiernie podkreślała rysy jej twarzy: nos, usta i oczy wyglądały jak nadmuchane, jak oglądane przez szkło powiększające.
Ama niecierpliwie przebierała stopami w rytm muzyki.
– Te twoje koślawe nogi jak zwykle aż się rwą do tańca – dokuczyła jej Efe.
– Gdzie ten alkohol, do cholery? – Stopy Amy wciąż poruszały się do taktu.
Zanim Efe zdążyła odpowiedzieć, już jej nie było. Poszła szukać swojego ulubionego piwa pszenicznego. Pijąc je wielkimi łykami, tańczyła sama ze sobą na środku parkietu, obijała się o innych tancerzy i krzyczała, że życie jest piękne. Piękne! Czarny mężczyzna z gęstymi krótkimi dredami pomachał do niej zniewieściałym gestem, na co Ama zrobiła krok do tyłu.
– What’s wrong with ya, sister?¹⁰ – zapytał z amerykańskim akcentem. Chciał złapać ją za rękę, ale Ama wyrwała się i rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
– Nie jestem twoją sister – syknęła, gwałtownie odwróciła się do niego plecami i odeszła tanecznym krokiem.
Wzruszył ramionami.
– Bloody Africans¹¹ – bąknął pod nosem i wyruszył na poszukiwanie chętniejszej partnerki do tańca. Przecisnął się do Efe sączącej sok jabłkowy i pociągnął ją na parkiet. Okazała się bardziej ustępliwa. Pospiesznie odstawiła szklankę i wśliznęła się na szybko zapełniający się parkiet.
– Wema, you’re an awright sister! You Africans can really pardy!¹²
– Jezu, a ty skąd jesteś? – zapytała Efe ze śmiechem.
– Seth Africa. The real deal¹³. Ty też pochodzisz z Ghany?
– Z Nigerii.
– Wow, Nigeryjka? W Jo’burgu roi się od tych makwerekweres¹⁴. Mnóstwo Afrykanów. Ci wszyscy Nigeryjczycy siedzą w przemycie, co nie? I narkotykach, oczywiście. W domu, w Seth Africa, wciąż mówią o nich w wiadomościach.
Efe powiedziała, że musi wrócić po sok. O co chodziło tym Południowoafrykańczykom, dlaczego zawsze zachowywali się tak, jakby byli z innego kontynentu? W szczególności czarni Południowoafrykańczycy. Przecież RPA też leży w Afryce! Zobaczyła Joyce, dziko wywijającą doczepianym czarnym końskim ogonem, tańczącą ze śniadym mężczyzną w koszuli kente¹⁵. Uśmiechnęła się do niej i bezgłośnie przesylabizowała: „dupek”, wskazując na mężczyznę z RPA, który właśnie rozmawiał z kobietą z warkoczami sięgającymi ramion. Sisi tańczyła tuż za Joyce, w jednej ręce trzymała butelkę piwa, drugą dziko machała; w jakiś magiczny sposób jej dwa złote pierścionki uchwyciły światło i je odbiły.
Sisi stanęła blisko Joyce i szepnęła, że na szczęście Amie poprawił się humor.
– Ta Ama… Czasami bywa strasznie męcząca. Czego ona od nas chce? Żebyśmy chodziły na paluszkach w naszym własnym domu?
Sisi i Joyce dopiero dwa miesiące temu wprowadziły się do wspólnego mieszkania.
Joyce wzruszyła ramionami. Chciała się zabawić, a nie martwić się Amą. Spośród wszystkich kobiet w domu Sisi była jedyną, której trochę ufała. Ama to beznadziejny przypadek, kobieta, którą natura obdarzyła wojowniczym temperamentem i która przy byle okazji wpada w szał. Efe pozostawała dla niej wciąż zagadką, ale może z czasem da się z nią dogadać. W każdym razie była milsza od Amy, chociaż też miała swoje zagrania. Wczoraj Joyce nazwała ją „mamuśką”, ponieważ próbowała załagodzić sprzeczkę między Sisi i Amą. Wszystkie wiedziały, że to żart, nawet Ama (nawet Ama!) śmiała się z tego, tylko Efe nie. „Nie jestem niczyją matką” – powiedziała szorstkim głosem w taki sposób, jakby została zdradzona, jakby była rozczarowana. Mimo wszystko jednak była sympatyczniejsza od Amy.
– Siku mi się chce – powiedziała Sisi, po czym poszła szukać ubikacji. Ama widziała, jak toruje sobie drogę między ludźmi stłoczonymi na parkiecie, i podeszła do niej.
– Znów się ulatniasz? – zapytała, puszczając filuternie oko.
Sisi zacisnęła usta i wysyczała:
– Po prostu szukam toalety. Zresztą to nie twoja sprawa.
– Jezu, co ci jest, do cholery?
– Ty, ty mi jesteś.
– Daj spokój! Wciąż jesteś zła o Seguna? – Ama wzięła potężny łyk piwa. – Jeśli to nieprawda, to po co się złościsz?
– Zamknij się, Amo! – Sisi podniosła głos. Od incydentu z Segunem Ama zachowywała się nieznośnie. Puszczała oczka i robiła głupie uwagi, w domu ciągle śpiewała rzewne kawałki o Segunie i Sisi. – Wydaje ci się, że wszystko wiesz.
– Ooo? A czego to niby nie wiem? – Ama podeszła jeszcze bliżej, ich ramiona zetknęły się. Wprawdzie Sisi była wyższa, ale gdyby doszło do rękoczynów, sama wszystkie pieniądze postawiłaby na Amę. Ama często miała z ludźmi na pieńku i biła od niej nieudawana odwaga, dlatego Sisi nie miała zamiaru prowokować jej do bójki. Cofnęła się o krok. Ama zrobiła krok do przodu. Wtedy tuż obok nich wyrosła Efe.
– I jak, dziewczyny? Dobrze się bawicie?
Przypadek? Łut szczęścia? Cokolwiek sprowadziło Efe, Sisi natychmiast to wykorzystała, dając nogę.
Kiedy wróciła z ubikacji, Joyce wciąż stała na parkiecie. Sisi podeszła do niej i klepnęła ją w ramię.
– O której wychodzimy? – zapytała Joyce, odwracając się tyłem do mężczyzny w koszuli kente.
– Koło siódmej. Chcę się jeszcze odświeżyć przed pracą wieczorem.
– Tak się objadłam, że w pracy po prostu usnę – powiedziała Joyce, śmiejąc się. W szparze między przednimi zębami można było dostrzec koniuszek jej języka.
– Spanie? Cóż, skarbie, ja wolę myśleć o swoich pieniądzach! Nie mam czasu na sen i ty też nie! – powiedziała Sisi, siląc się na surowy ton. – Chcę mieć złoty pierścionek na każdym palcu!
Tanecznym krokiem udała się do stołu po chrupiące kurze udko, mając nadzieję, że nie natknie się po drodze na Amę. Rozmyślała o Przepowiedni i jej ostatecznym wypełnieniu się. Wybrała udko, zatopiła zęby w soczystej skórce i myślała: Mam szczęście, że tu jestem, że mogę spełnić swoje marzenie. Tylko jeden Pan Bóg wie, kim bym się stała, gdybym została w Lagosie.
Szybko jednak porzuciła tę smutną myśl. Wolała nie wspominać Lagosu ani domu w Ogbie czy Petera. Zamiast tego próbowała myśleć o rychłym spełnieniu się wróżby, dzięki której jej życie rozbłyśnie oszałamiającą feerią barw.
Ale wspomnienia są uparte.
A na początku…
Byli pielgrzymi.
Jeden po drugim znosili dary – ze słów,
Ze światów,
Z życia.
Prawdy.Sisi
Na ścianach mieszkania w Ogbie wisiały trzy oprawione fotografie. Pierwszą zrobiono w dniu ślubu rodziców Chisom. Panna młoda była ładną dziewczyną w krótkiej, kręconej peruce (taka panowała wtedy moda), o nieśmiałym uśmiechu. Pan młody miał przedziałek na środku i figlarnie patrzył w obiektyw, z jedną dłonią spoczywającą zaborczo na ramieniu siedzącej panny młodej, drugą ukrytą w kieszeni spodni; ta postawa dawała jasno do zrozumienia: „Świat należy do mnie”. To była szczęśliwa para, uwieczniona w stylowej sepii, nadającej jej czegoś eterycznego. Drugie zdjęcie, to w środku, przedstawiało Chisom licealistkę, w todze do ziemi, stojącą między rodzicami. Ojciec lekko pochylał głowę; z trudem dało się dostrzec jego uśmiech. Uśmiech matki był o wiele bardziej widoczny: promiennie odsłaniała w nim zęby. Uśmiech Chisom był najszerszy, sygnalizował nowy początek. Miała na nogach nowe buty, kupione specjalnie na rozdanie świadectw maturalnych, wiedziała, że jej życie za chwilę się zmieni. Trzecie zdjęcie, największe, zostało oprawione w piękną ramkę zdobioną muszlami i koralikami. (Zrobiono ją na wymiar na zamówienie ojca. „Najlepsza z najlepszych. Wyłącznie najlepsza z najlepszych! Dzisiaj pieniądze nie grają roli”.) Zdjęcie wykonano w dniu, w którym Chisom ukończyła studia; wszyscy troje mieli szerokie uśmiechy, ich oczy były większe niż na poprzednich fotografiach. Po tym jak fotograf ustawił ich do zdjęcia, Papa Chisom powiedział, że byłoby wspaniale, gdyby mogła być z nimi kobieta, która przy narodzinach ich córki przemawiała w imieniu bogów. „Fajnie by było, gdyby ona też była na tym zdjęciu. Jej słowa dały nam nadzieję”.
Matka Chisom powiedziała: „Cóż. Szkoda, że się przeprowadziła. Powinniśmy byli utrzymywać z nią kontakt”.
A Chisom rzekła: „Po prostu cieszę się, że ukończyłam studia!”.
Nie mogła się doczekać ziszczenia wszystkiego, o czym marzyła. Kładzenia się spać i wstawania w marzeniach, które nosiła w sobie, odkąd była wystarczająco duża, by pragnąć życia innego, niż wiedli jej rodzice. Nie potrzebowała już Przepowiedni, by zobaczyć swoją przyszłość – przecież uzyskała dyplom dobrego uniwersytetu. Będzie miała własny dom. Wynajmie jakieś duże lokum dla rodziców. Ponieważ od zawsze gnieździli się we trójkę w dwóch pokojach, chciała mieć ogromny dom, wystarczająco dużo miejsca do tańczenia i organizowania sobotnich imprez.
Przepowiednia utworzyła nad ich głowami aureolę, halo z błyszczącym odbiciem rozświetlającym szkło. Do czasu wyruszenia z Antwerpii w odwiedziny do rodziców Chisom zmądrzeje na tyle, by przejrzeć ten błysk, zobaczy jakby zmarszczkę na zdjęciu, ledwie dostrzegalną zapowiedź zła, które przyćmi każdy blask.
Chisom zawsze marzyła o tym, by opuścić Lagos. Wiedziała, że to jest miejsce bez przyszłości. Próbowała wyobrazić sobie, jak wyglądałby kolejny rok w wynajmowanym przez ojca mieszkaniu w Ogbie. Nie potrafiła już dłużej znieść tych ścian, które przez lata pożółkły, przybrały kolor owsianki, czuła się, jakby ich żółte odnóża łapały ją za gardło, kurczowo trzymały się jej życia. Próbowała nie wciągać do płuc powietrza, aby nie musieć wdychać smrodu zapleśniałych marzeń, dlatego w domu wstrzymywała oddech jak pływak pod wodą. Oddychanie oznaczałoby śmierć.
– Jedyną nadzieją na lepsze życie jest wykształcenie. Akwukwo¹⁶. Zanurz się w książkach, a świat będzie leżał u twych stóp. Spełnienie Przepowiedni jest w twoich rękach – to były odwieczne słowa ojca. Kiedy po raz pierwszy od wyjazdu Sisi wróci do mieszkania, szepnie ojcu do ucha, że się mylił. „Myliłeś się” – powie, ale on jej nie usłyszy.
Po szkole średniej ojciec zrezygnował z dalszej nauki i często wskazywał to jako powód, dla którego do niczego w życiu nie doszedł. Nawet los nie podał mu pomocnej dłoni, nie zaoferował widoków na bezpieczną przyszłość.
– Daję ci szansę, której sam nigdy nie miałem. Potraktuj ją z rozwagą. – Jakby szansa była prezentem, czymś starannie zapakowanym w folię bąbelkową, chroniącą przed uszkodzeniem. Jakby wystarczyło, że Chisom rozpakuje podarek, by w ekspresowym tempie doszła do zawrotnej sławy i chwały. Ojciec zawsze mówił o swojej przeszłości. Rodzice kazali mu poszukać pracy, aby rodzina mogła związać koniec z końcem. (Trzeba było opłacić czesne. Kupić ubrania. Napełnić brzuchy. „Wykształciliśmy cię, teraz twoja kolej, by wykształcić resztę. Przejmij od nas opiekę nad dziewięciorgiem braci i sióstr. Dobrze ich wykształć, a w ciągu dwóch lat bliźnięta też zdobędą dyplomy i będą mogły pójść do pracy. Co ci po dzieciach, jeśli nie mogą się tobą zaopiekować na stare lata? Wreszcie możemy się nacieszyć tym, że mamy dorosłego syna!”). Ale mając dziewiętnaście lat, nie bardzo czuł się dorosły. Chciał iść na uniwersytet w Ife, nosić krawat i eleganckie koszule studenta. Nie marzył o posadzie pracownika administracyjnego w firmie, z którą nie czuł się związany, jako podwładny tak-proszę-pana-nie-proszę-pana mężczyzn niewiele mądrzejszych od niego, bo w szkole zawsze był prymusem.
– Miałem do tego głowę. Miałem głowę do książek, isi akwukwo, mogłem zostać lekarzem lub inżynierem. Mogłem być kimś.
Często rozglądał się z pogardą wokół siebie: patrzył na ściany, na trzy niepasujące do siebie krzesła ze zniszczonymi siedziskami, na zepsutą wieżę stereo (symbol czasów, kiedy jeszcze myślał, że będzie bogaty, kupiony po podwyżce, która dała mu złudną nadzieję, że kiedyś zostanie zamożnym człowiekiem). Rozglądał się i wzdychał, jakby te graty były przeszkodą w osiągnięciu celu, jakby wystarczyło pozbyć się tych rzeczy, żeby nadać jego życiu – tadam! – inny bieg.
Sisi w szkole ciężko pracowała, ponieważ zdawała sobie sprawę z wyśrubowanych oczekiwań ojca: dobra praca zaraz po skończeniu nauki na uniwersytecie w Lagosie. Wyobrażała sobie, że czteroletnie studia Finance & Business Administration automatycznie zaowocują posadą w banku, w jednym z tych nowych banków, które wyrastały w Lagosie jak grzyby po deszczu.
– Może dostaniesz nie tylko samochód służbowy, ale i osobistego kierowcę – mówił ojciec.
Matka dodawała, że usiadłaby z nią z tyłu.
– Ty po stronie właściciela, a ja obok. A twój kierowca przewiezie nas – fia fia fia¹⁷ – po Lagosie.
We troje śmiali się serdecznie na myśl o posiadaniu takiego auta. Ford? Daewoo? Peugeot?
– Mam nadzieję, że to będzie peugeot, ponieważ ta marka od wieków wiernie służy temu krajowi. Gdy pracowałem jeszcze dla UTC… – I wtedy wypowiadana quasi-udręczonym głosem modlitwa błagalna matki w delikatny sposób zamykała usta papie Chisom.
Dziewczyna odpowiadała:
– Nie obchodzi mnie, jakie auto dostanę, jeśli tylko będę nim mogła jeździć do pracy i z powrotem!
– Mądrze. Mądrze. Nasza mądra córka przemówiła – mówił ojciec mimochodem, ale jego głos zdradzał, że jest z niej dumny, że przelał na nią całą swoją nadzieję, że ma wielki szacunek dla jej mądrości, wiedzy, którą zdobyła na uniwersytecie. Jej umysł był ich biletem w jedną stronę z dusznego dwupokojowego mieszkania do bogatszej, bardziej eleganckiej dzielnicy, bo zgodnie z oczekiwaniami poza autem Chisom miała dysponować także odpowiednio dużym domem z przestronnymi pomieszczeniami dla rodziców. Sypialnia dla nich. Sypialnia dla niej. Salon z dużym kolorowym telewizorem. Kuchnia z kuchenką elektryczną i szafki na wszystkie potrzebne garnki i patelnie (skończyłoby się trzymanie ich pod łóżkiem). Kuchnia w subtelnym kolorze, lawendowoniebieska lub beżowa, która pozwoliłaby im raz na zawsze zapomnieć o kuchni w Ogbie, czarnej od dymu z palącej się kerozyny. Generator prądu – nigdy więcej uzależnienia od NEP-y¹⁸. I ochroniarz. I służąca. Wysoka brama z ciężkimi zamkami. Mur z wystającymi kawałkami szkła, który odstraszyłby nawet najbardziej doświadczonych włamywaczy. Ogród pełen kwiatów. Nie. Żadnych kwiatów. Ogród warzywny. Co ci po ogrodzie z roślinami, których nie można jeść? Ale kwiaty są ładne. Szpinak też jest ładny. Pomidory też są ładne. Ogród z kwiatami i warzywami. Okej, okej. Już dobrze. Śmiali się i marzyli, zachęceni wynikami Chisom, które nie były może znakomite, ale wystarczająco dobre, by nadal mogli marzyć.
No i oczywiście była jeszcze Przepowiednia, której tak naprawdę Chisom nie potrzebowała, by się starać ze wszystkich sił.
Dni po ukończeniu studiów wypełniały wesołe śmiechy i odpowiedzi na oferty pracy, różne plany i listy z rzeczami do zrobienia (zawsze poprzedzone komentarzem: „Jak tylko Chisom będzie miała pracę” lub: „Jak tylko znajdę pracę”). Bo jak powiedział ojciec, w ich życiu tylko dwie rzeczy są pewne: śmierć i wymarzona posada Chisom. Śmierć jest stałą (za wiele, wiele lat, o ile Bóg pozwoli, amen), a kiedy Chisom zdobędzie dyplom uniwersytetu, nic nie przeszkodzi jej w znalezieniu dobrej posady. (Niedługo. To tylko kwestia czasu. Absolwenci są bardzo pożądani! Bardzo pożądani!). Wiara ojca w wykształcenie akademickie była tak nierozerwalnie związana z jego wiarą w Przepowiednię, że wszystko wydawało się z góry przesądzone.
Ale dwa lata po ukończeniu studiów Chisom była praktycznie bezrobotna. (Przez trzy miesiące wykładała ekonomię w szkole letniej: nauczała o zasadach niedostatku i zapotrzebowania, o prawie popytu i podaży). Prawie dwa lata poświęciła na pisanie starannych listów motywacyjnych, które wraz z CV wysyłała do wielu różnych banków w Lagosie.
Szanowny Panie Prezesie,
nawiązując do ogłoszenia w „Daily Times” z dnia 12 czerwca, zwracam się do Pana z…
Szanowny Panie Dyrektorze,
nawiązując do ogłoszenia w „The Guardian” z dnia 28 lipca, niniejszym przesyłam swoją ofertę wraz z CV celem…
Nigdy jednak nie zaproszono jej nawet na rozmowę kwalifikacyjną. Diamond Bank. First Bank. Standard Bank. A potem mniejsze banki, o których najwyraźniej wielu ludzi nigdy nie słyszało. Lokpanta National Bank.
– To jakiś bank? Tutaj, w Lagosie? Od kiedy? Jakiś nowy? A w którym miejscu?
Nawet w tych nieznanych bankach nie było dla niej miejsca. Na jej nazwisko nie przychodziły listy z ofertami pracy, nawet od banków znacznie skromniejszych niż instytucje, o których myślała na studiach, banków, w których pracowali mniej inteligentni ludzie z roku z lepszymi układami. Tak jakby wszystkie jej cefałki znikały w licznych studzienkach i dziurach na ulicach Lagosu. Czasami myślała, że listonosze po prostu nie dostarczają jej listów, że sprzedają je stojącym na poboczu drogi domokrążcom, by mieli w co zapakować klientom jedzenie. Być może, myślała czasem, jakiś urzędnik w drodze do domu kupił za dziesięć nair orzeszki ziemne w torebce zrobionej z jej CV. Może za pięć nair zapakowano w nie pieczony pochrzyn dla głodnego ucznia idącego do szkoły. Chisom próbowała dostrzec zabawność tych obrazów, śmiechem przegonić strach, że jest zarażona nieuniknionym losem swoich rodziców. Przepowiednia nic już dla niej nie znaczyła. Oczywiście…
Nie rozmawiali już o samochodzie służbowym ani o kierowcy. Nie mówili o ogrodzie z warzywami lub kwiatami. Z upływem lat Chisom przestała pisać listy motywacyjne.
– Dlaczego miałabym się jeszcze wysilać? – zapytała ojca, gdy próbował ją do tego nakłonić. – A może dowiedziałeś się, że któryś z twoich przyjaciół jest dyrektorem w którymś z tych banków? Bo tak to niestety działa, rozumiesz?
Nie powiedziała ojcu, że ubiegała się też o inne posady, stanowiska niezgodne z jej wykształceniem, bo według siebie miała na nie taką samą szansę jak na pracę w banku. Stewardesa w Triax Airlines (musi świetnie umieć pływać; Chisom nigdy się tego nie nauczyła); pracownica działu administracji w Air France (wymagana biegła znajomość języka francuskiego; Chisom znała francuski tak samo jak język joruba¹⁹, to znaczy słabiutko albo wcale, najwyżej kilka zdań wtłoczonych przez nadgorliwego nauczyciela: Comment tu t’appelles? Je m’appelle Chisom, et vous? Comme ci, comme ça. Voilà. Monsieur Mayaki. Monsieur Mayaki est fort²⁰). Miała rację, stąd też nie nadchodziły zaproszenia na rozmowę. Mimo to nadal przeglądała gazety i mechanicznie odpowiadała na przypadkowe ogłoszenia. To bezmyślne wysyłanie ofert przynosiło jej bez mała satysfakcję; jednocześnie bezradna, sfrustrowana i zła patrzyła, jak życie kpi z rozmachu jej marzeń, więc gdy dostała tę propozycję, była zdeterminowana, by przejąć kontrolę nad swoim życiem, by chwycić je za kark i roześmiać mu się prosto w twarz. Nikomu nie pozwoli odebrać sobie tej szansy. Nawet Peterowi.Zwartezustersstraat
Zanim Efe przyjechała do Belgii, marzyła o zamkach i czystych ulicach, i śniegu białym jak sól. Ale teraz jej myśli o Belgii i okolicy, w której mieszka, przypominają raczej marzenie klasy B. Mówi o nim w taki sam sposób, w jaki opowiada o Joyce, gdy jej przy tym nie ma: Antwerpia ma potencjał, by być eleganckim miastem, ale nie potrafi taka być. W jej części Antwerpii wysokie biurowce stoją obok spelunkowatych magazynów i brudnych kramów z owocami, prowadzonych przez żywiołowych Turków i Marokańczyków. Na ciemnych ulicach, pociętych torami tramwajowymi, ocierają się o siebie stojące ciasno budynki o wąskich drzwiach i wysokich oknach. Dom, który dzielą kobiety, ma starą miedzianą kołatkę i drzwi z klapką dla kotów zaklejoną grubą taśmą.
Na zewnątrz szczeka pies sąsiada. Właściciel woła coś do niego, mówi, że ma być cicho, że zaraz go wyprowadzi.
– Może panie jeszcze śpią – mówi. – Ćśśś.
Ale panie nie śpią. W pokoju z językami ognia wymalowanymi na ścianach siedzą Efe, Ama i Joyce. Siedzą na szerokiej, trzyosobowej sofie – czarne obicie zszarzało ze starości, a rama prawie zapada się pod ich ciężarem. Ściana, przy której stoi kanapa, jest chłodna i gdy odchylają się do tyłu, chłód przenika ich karki. Głównie milczą; wygląda na to, że otuliły się ciszą, która szczelnie wypełnia pokój i nie pozostawia miejsca na nic innego. Ciszą, która niczym ogromna gąbka pochłania całe powietrze; rankiem wielokrotnie rozważały otworzenie drzwi, ale nie zrobiły tego, bo wiedzą, że to niewiele zmieni, ponieważ na zewnątrz znajduje się krótki korytarzyk wyłożony dywanem. Wciąż siedzą; czują, że w pokoju jest duszno, pocierają karki i skronie. Nadal żadna z nich nie odezwała się ani słowem. Nie będą o tym rozmawiać. Sisi jest wszędzie. Nie ma jej, ale nie mogą od niej uciec nawet w myślach. Joyce mówi wreszcie, że pokój jest zakurzony. Przynosi ścierkę z kuchni i wyciera ściany, potem stół i gzyms nad atrapą kominka ze szczapami, które nigdy nie płoną. Efe mówi:
– Przestań. Nie jest zakurzony.
Joyce wciąż uparcie wyciera kurze. Ścierka tańczy z roztargnieniem, jak oszalała.
Między nogami Amy stoi butelka leffe. Kobieta bierze ją i z niej pije. Bulgot piwa na chwilę przerywa ciszę. Gul. Gul. Gul. Do czasu aż butelka staje się pusta. Ama rzuca ją na podłogę. Efe patrzy, jak się turla coraz wolniej, aż w końcu nieruchomieje.
– Czy to trochę nie za wcześnie na picie, Amo? Słońce dopiero co wstało! – mówi.
– Jest wcześnie, no i co z tego, do cholery? – Ama beka. Dotyka krzyżyka.
– Jakbyś miała czerwone mrówki w tyłku. Dzień w dzień chodzisz nabzdyczona.
– Spadaj. – Kolejne beknięcie.
Joyce wciąż wyciera kurze.
Kobiety nie zdają sobie sprawy, ile dla siebie znaczą, wybrane przez zrządzenie losu i głośnego mężczyznę, Delego, połączone przyjaźnią z rozsądku, zadowalające się garstką informacji na swój temat. Nie zadają pytań, chyba że na wyraźną prośbę. Głośno się śmieją i wspólnie słuchają muzyki w salonie. Nie martwią się swoim życiem, które nauczyło je, jak najlepiej wykorzystywać kartę atutową, wsuniętą przez Boga między uda. Donośnie i lekceważąco analizują przychodzących do nich mężczyzn – mężczyzn, którzy spędzają noc na nich lub za nimi, którzy posuwają, macają i obłapiają ich ciemne pupy i w końcu używają palców, by wsunąć w nie swój ziemisty kawałek mięsa. A teraz przez tę najświeższą wiadomość połączyło je coś nierealnego, coś, o czym nie mają odwagi rozmawiać. Jakby omijając ten temat, unikając go, mogły udawać, że to się nigdy nie wydarzyło. Ale myśli o Sisi kręcą piruety po pokoju, fikają koziołki z taką gwałtownością, że nie można od nich uciec.