Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piąta łódź - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Wrzesień 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Piąta łódź - ebook

Lucia i Jarka mieszkają na przedmieściach. Jarka ma dwanaście lat, często zostaje sama w domu, włóczy się po okolicy i chciałaby mówić do Lucie „mamo”, ale Lucie jej na to nie pozwala. Pewnego dnia Jarka ucieka – zabiera ze sobą wózek z półrocznymi bliźniętami i ośmioletniego Kristiana, który też uciekł z domu. W domku w ogrodzie próbują stworzyć „rodzinę”.

Kompaníková, dzięki swojemu talentowi do snucia opowieści, tworzy niesamowitą atmosferę. Książkę określa się mianem przełomowej słowackiej powieści, wielu krytyków uznaje ją za rzadki przykład współczesnej prozy społecznie zaangażowanej.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65595-05-8
Rozmiar pliku: 532 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W MOICH SNACH często pływają łodzie. Drewniane, wyglądem przypominają obiekty z kreskówki, w której wszystko może się zdarzyć. Koślawe, zbite z grubo ciosanych desek. Szczeliny między żebrami wysmarowane kitem, nierówności zakryte warstwą farby w odcieniu kobaltowym lub bieli ołowianej. Wydają się wątłe, chybotliwe, ale przyjazne. Niekiedy mają kabinę, w której można się ukryć, czasami są tylko pustymi skorupkami bez wioseł i lin. Kołyszą się na powierzchni, w stojącej wodzie bez nurtu, w bezwietrzu. Po przebudzeniu jestem mokra i zmęczona, bolą mnie ręce. Włosy mam zlepione potem. Budzę się zawiedziona i niezaspokojona, z poczuciem na próżno zmarnowanej energii – nie sięgnęłam dna ani nie dotarłam do portu. Prądy denne mnie nie wciągnęły, a wiatr krąży uwięziony w jakiejś kotlinie, z dala od wody.

PO RAZ PIERWSZY ujrzałam łodzie prawie dwadzieścia lat temu podczas krótkiego odpoczynku, który bardziej przypominał chwilę zawieszenia na jawie niż prawdziwy sen. Zostało po nim raczej wrażenie niż obraz, słabe mdłości.

Byłam w ogrodzie, leżałam na trawie. Suche sierpniowe źdźbła bodły mnie przez podkoszulek, bawiłam się w taką prostą grę: musiałam leżeć nieruchomo, dopóki nie zdarzy się coś banalnego i przewidywalnego – dopóki nie spadnie liść, dopóki krawędź cienia nie sięgnie głazu, dopóki nie usłyszę gwizdu drozda. Gdy to nastąpi, będę się mogła poruszyć i podrapać. Jeśli nie, będę trwała w bezruchu. Czekałam na sygnał kolejnego pociągu w oddali i towarzyszący mu przenikliwy dźwięk metalu szlifującego metal. Nie poruszyłam się, nie poprawiłam koszulki, dopóki nie dobiegł mnie ten znajomy odgłos. Starałam się wytrzymać, nawet jeśli musiałam zaciskać zęby, bo źdźbła były ostre jak igły. Leżałam jeszcze jakieś pięć minut, ramiona szeroko rozłożone, ukryte w trawie, dłonie zwrócone do niebios. Czułam mrówkę chodzącą po dłoni. W końcu trochę się powierciłam, mrówka sobie poszła, a ja na moment zagubiłam się w czasie i przestrzeni. Wydawało mi się, że leżę na dnie łódki. Łajba huśtała się, kołysząc mnie do snu. Sen we śnie. Spod przymkniętych powiek widziałam tylko błękitne niebo, jasne i świetliste, krawędzie łódki i leżące nade mną wiosło oparte na ukos o burtę. Gdy nadejdzie pora, żeby wstać, chwycę wiosło obiema rękami i podciągnę się w górę, pomyślałam. Kiedy nadejdzie ta pora? Skąd będę wiedziała?

Później niemrawo pełznący cień altanki ogrodowej zasłonił mi oczy i poczułam, że ktoś stoi nade mną. Przez chwilę byłam zdezorientowana, ale czułam się bezpiecznie. Obróciłam głowę, zamrugałam oczami i podniosłam wzrok. Nikogo nie było, ale rosła tam jabłoń, a nieco dalej stała altanka. Drzewo się kołysało, a jego ruch idealnie pasował do mojego snu. Wydawało się rozłożyste i gęste, bo każdy liść jawił się podwójnie przez swój migotliwy cień, który tworzył się w moim oku. Dojrzewające jabłka wisiały na gałęziach jak ozdóbki-niedoróbki, które nie znalazły lepszego miejsca na ziemi. Ale wystarczyło zamrugać, przetrzeć oczy opuszkami palców, by drzewo od razu odzyskało swą płodność. Jabłka przypomniały mi, że tego dnia prawie nic nie jadłam. Oparłam się na łokciach i jeszcze raz na chwilę zamknęłam oczy. Mogłabym tak leżeć kolejne pół godziny, z badylem wbijającym się pod łopatkę. A może i dwie, jakby mi się naprawdę chciało, jakbym miała jakiś powód, na przykład gdyby szło o zakład. O bułkę albo gorące kakao. Wtedy oddałabym za nie wszystko. Miałam dwanaście lat.

Usiadłam, pokręciłam głową na boki, w górę i w dół, żeby rozluźnić zesztywniały kark. Sięgnęłam ręką do tyłu i wymacałam krąg ubitej ziemi. Wyglądał jak miejsce, z którego po latach udało się wytoczyć beczkę, miejsce pozbawione wody i roślinności.

Pamiętam każdy swój ruch, to, że parę razy przejechałam dłonią po ziemi. Wszystko, co z niej wystawało, przyklepałam i wygładziłam palcami. A nawet to, że potem położyłam się na boku i długo wpatrywałam w tę łysinę, jakbym się chciała upewnić, że naprawdę tam jest, że wcale mi się nie przyśniła, gdy leżałam na trawie. Mogłam przecież śnić o łódce i o tym małym grobie. To się zdarza. Człowiek sobie leży, rozmyśla, zasypia na godzinę, dwie. Dwie godziny życia przepadają w jakiejś otchłani, z której nikt ich już nie wyciągnie, aby je przeżyć z pełną świadomością, lepiej, inaczej. Sen łączy ze sobą to, co na pozór nieprzystawalne, a później człowiek nad tym duma, szukając związku. Lucia, moja mama Lucia, która od małego powtarzała mi, żebym nie zwracała się do niej „mamo”, jakby była jakąś starą prukwą, często tak zasypiała. Z przymkniętymi oczami, z dwiema czarnymi wilgotnymi szparkami. Niekiedy spała bez jednego mrugnięcia, innym razem gałki oczne poruszały się jak wahadło metronomu. Zapadała w sen, gładząc palcami oparcie, zwinięta w kłębek, z podwiniętymi nogami, po czym wynurzała się z kanapy jak z bagna, jak cień mojej prawdziwej, żywej i energicznej mamy. Nagle się budziła, otrząsała, poprawiała włosy i twierdziła, że zdarzyło się coś, co wcale nie mogło się wydarzyć, gdy tak przez chwilę, minutkę czy dwie, siedziała na kanapie i rozmyślała. Ktoś jej zabrał papcie, wylał wodę z czajnika, włączył telewizor i przestawił czas w komórce. Po takim śnie bywała zmęczona. Jak możesz być zmęczona, skoro przespałaś dwie godziny, pytałam. Ale nie, ona nie spała, tylko odpoczywała i przeglądała telegazetę. Na moje pytania odpowiadała powoli, ciężko dysząc, albo tylko szeptała i przymykała oczy, żebym jej uwierzyła. I żebym przed wyjściem na podwórko nalała wody do czajnika i zaparzyła jej porządną siekierę.

KILKA GARŚCI ZIEMI wykopanych zabawkową plastikową łopatką chroniło martwego kota przed robakami. A mnie samą przed usilną potrzebą przyglądania mu się i grzebania patykiem w jego nadpsutych wnętrznościach. Leżał tam, jeszcze ciepły, rozmiażdżony bieżnikiem opony przed działką sąsiada. Motor sąsiada przepołowił go, tak że wyglądał niczym dwie ściśnięte sznurkiem kiełbaski. Miał zakurzone futerko i nienaturalnie wygiętą jedną łapkę. Gdyby nie oko, zawieruszony błyszczący koralik, który wypadł z oczodołu, wyglądałby zupełnie zwyczajnie, wyciągnięty na drodze dojazdowej, leniwy i samolubny, nieczuły wobec mojej nieustępliwej chęci zaprzyjaźnienia się z nim. Czarna pantera, tygrys Tracy’ego.

Nie zastanawiałam się długo, wiedziałam, że nikt inny nie sprzątnie tej czarnej smugi. A poza tym przeczuwałam, że sama nie oprę się pokusie, by wziąć patyk, nóż albo sekator i trochę pogmerać w kocie. Zżerała mnie ciekawość, co jest pod futerkiem, jakie to jest w dotyku, jak pachnie. Czy to takie samo mięso jak w szkolnej stołówce, czy może raczej przypomina skaleczony palec. Jednocześnie dręczyła mnie myśl, że nie wypada, nie na oczach wszystkich, bez białego fartucha, sterylnych narzędzi i nadziei, że ożyje.

Gdy miałam siedem lat, z dzieciakami z podwórka pochowaliśmy wróbla. Znaleźliśmy go pod balkonami na osiedlu. Różowe żyjątko z paroma mokrymi piórkami i wielkimi sinymi powiekami. Aż trudno uwierzyć, że coś takiego wzbije się kiedyś w powietrze i miło będzie popatrzeć, jak dziobie okruszki przed supermarketem. Wybraliśmy mu ładne spokojne miejsce, wygrzebaliśmy dziurę głęboką na trzy palce, z dwóch kredek i kamienia zrobiliśmy miniaturowy nagrobek, kamień i krzyż, jak wtedy, gdy umiera człowiek. Pogrzeb też odprawiliśmy prawdziwy. Ubrani w ciemne dresy, przynieśliśmy kwiatki i cienkie tortowe świeczki, pasujące rozmiarem do małego grobka. Ze ściśniętymi gardłami, zająkując się przy każdym słowie, wydukaliśmy „Aniele Boży, stróżu mój…”. Ci, którzy nie znali modlitwy, wymawiali tylko ostatnie sylaby. Każdy z nas poczuł słaby powiew śmierci. Na moment otarła się o nas świadomość jej nieodwracalności. Więcej nie byliśmy wtedy w stanie pojąć. I jeszcze to przerażenie, paraliżujący strach przed umieraniem i bezwładem. Zdawaliśmy sobie sprawę, że sami jesteśmy jeszcze pisklętami, słabiutkimi, delikatnymi i tak maleńkimi, że w każdej chwili możemy się wychylić przez poręcz i z połamanymi nogami skończyć na betonie pod blokiem. Trochę to trwało. Refleksje o śmierci i ptakach. Po tygodniu mieliśmy już inną zabawę, a o wróblu zdążyliśmy zapomnieć.

KIEDY CZTERY czy pięć lat później stałam przed działką nad rozjechanym kotem, byłam sama. Nie było ze mną żadnych kolegów, w których mogła odbijać się moja własna niepewność, tkwiłam tam odarta z wiary w anioły stróże, pozbawiona szczerego smutku za kotem, który nigdy nie dał się pogłaskać. Obawiając się własnego zaciekawienia.

Dokładnie obejrzałam go z odpowiedniej odległości, a po krótkim wahaniu dotknęłam palcem. Ciepły i miękki przypominał odkrytą kołdrę. Był tylko odrobinę brzydszy niż jakikolwiek inny śpiący kot. Nie było mi go żal, nie czułam nic szczególnego. Nie był moim kolegą, lecz konsumentem, który pojawiał się, jak tylko wyjmowałam coś do jedzenia, i który nigdy nie dziękował za posiłek. Próbowałam wycisnąć łezkę, ale nie potrafiłam. Próbowałam na niego nie patrzeć, ale też bez skutku.

Wróciłam na działkę, wzięłam miotłę stojącą za drzwiami altanki i zaczęłam zamiatać pokój, żeby zająć czymś myśli. Z kupką śmieci na starej gazecie dotarłam aż za ogrodzenie. Nie odpuściłam sobie krótkiego spojrzenia na czarny punkt na drodze. Następnie wytrzepałam koce i poduszki. W pewnej chwili miałam wrażenie, że zza żywopłotu dobiega mnie czyjeś nawoływanie. Rzuciłam poduszki i wybiegłam przed bramkę, ale nikogo nie było. Znów tylko ten punkt, czarna dziura wciągająca ciekawskie dziewuchy. Wreszcie wzięłam łopatę i za trzecim czy czwartym razem udało mi się go zgarnąć z ziemi. Przez chwilę chodziłam w tę i we w tę z ciężką łopatą, zastanawiając się, czy nie przerzucić go za płot do sąsiada, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że pożegnam się z nim godnie.

Pogrzeb wróbla to był rytuał, tajny, cichy i chłodny, był przypieczętowaniem przyjaźni, naszym wspólnym strachem. Co nam po jakimś wróblu, liczyliśmy się my, dzieciaki z osiedla, które czują się dorosłe i ważne, gdy mają swoją tajemnicę. Kiedy ta tajemnica ma zapach śmierci. Każdy, działając wspólnie z innymi, zrobił coś dla wróbla, bez narzekania i kłótni. Bez marudzenia i przekleństw, za to z przekonaniem, że rola, która spadła nam wprost z nieba, jest naprawdę doniosła.

Pogrzebać kota, praca jak każda inna, brudna i męcząca, z narzędziem zbyt ciężkim i topornym dla moich chudych rąk. Zanim obeszłam dookoła altankę, jabłonie i zapuszczone grządki, opadłam z sił i byłam tak nieostrożna, że kot niepostrzeżenie zsunął się z łopaty i zobaczyłam jego drugi, mniej estetyczny bok. Nie mogłam się zdecydować, gdzie go zakopać. Ze stosu żwiru usypanego pod ścianą altanki wzięłam ładny biały kamień. Nadal trzymam go na półce nad łóżkiem, leży obok zbielałej kociej czaszki, dwa niemal identyczne przedmioty. Stanęłam w rozkroku i rzuciłam kamień za siebie. W miejscu, gdzie spadł, wykopałam jamę. Użyłam do tego dziecięcej łopatki do piaskownicy. Następnie wsunęłam kota na zwykłą łopatę i ostrożnie włożyłam go do ziemi, tak jak przekłada się ciasto do formy. Łopatę starannie wytarłam o trawę i odłożyłam do drewutni. Zakopałam zwłoki i wyrównałam ziemię, na wierzchu położyłam kępkę trawy, którą wcześniej stamtąd wykopałam. Trochę przydeptałam, żeby się pozbyć garbu, ale i tak wyglądało śmiesznie. Wreszcie wyrwałam zniszczoną roślinność i przerzuciłam przez płot na działkę sąsiada, licząc na naturalną plenność chwastów. Za parę tygodni, a może nawet wcześniej, trawa porośnie świecącą łysinę i po grobie nie będzie ani śladu.

Nikt go nie szukał. Ani ten, kto go przejechał motorem, gdy spał, ani sąsiedzi, którzy w tym czasie rzadko odwiedzali działki nad miastem, chyba że akurat dojrzały jakieś owoce. Ja też za nim nie tęskniłam, nie za tym konkretnym, bo w okolicy błąkało się ich wiele i nawet jeśli jeden znikał, za dwa dni pojawiał się następny. Wiedziałam, że wcześniej czy później znów przyjdzie nowy, będzie się łasił, mruczał i plątał pod nogami. Wystarczy, że zostawię przed drzwiami nieumyty kubek po jogurcie, kości albo kawałek bułki. Koty są jak muszki owocówki, które wylęgają się, gdy na dno kieliszka spada pierwsza kropla wina. Będą drapać drzwi i miauczeć, a jak tylko dostaną swój przydział żarcia, w mig czmychną. Zawsze znajdują dziurę w ogrodzeniu, przeciskają się pod bramką, a potem odchodzą spokojnie, doniośle, z podniesionym ogonem, wyrażając pogardę dla kolejnego dzieciaka, który się zlitował i podzielił swoim podwieczorkiem. Kolejnego smarkacza, zbyt tchórzliwego i ślamazarnego, by zdążył wymusić od kota odrobinę czułości.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: