Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Costello. Przebudzenie - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
26 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Costello. Przebudzenie - ebook

Drapieżna, bardzo zmysłowa próba zmierzenia się z cielesnością.
Nowa książka laureatki Nagrody Conrada 2015.

Czy w obecnych czasach możliwa jest pełna akceptacja własnego ciała? Czy przyjemność z własnej cielesności zarezerwowana jest dla pięknych i młodych? Co z ciałami ułomnymi, niedoskonałymi, starzejącymi się, które nasza kultura skazuje na niebyt?

Elizabeth Costello, postać wykreowana przez J.M. Coetzeego, jest znaną pisarką. Do tej pory w swoich wykładach, wygłaszanych w uniwersyteckich aulach i podczas spotkań autorskich koncentrowała się na prawach uciskanych mniejszości, słowa służyły jej do stawania w obronie Innego. Żarliwie walczyła również z zabijaniem zwierząt.
Teraz, gdy odbywa serię spotkań w Europie, odkrywa zupełnie nowy rys swojej osobowości. Zaczyna na nowo doświadczać własnej cielesności, emanuje erotyzmem, zaraża nim. Prowokuje i buntuje się przeciwko ograniczeniom, jakie w tej sferze narzuca ludziom kultura, religia, ale i język, zazwyczaj tak giętki i bogaty, a tak ubogi w opisywaniu ludzkiej seksualności.

Drapieżna, bardzo zmysłowa, próba zmierzenia się z cielesnością, przywodząca na myśl książki Michela Houllebecqa. Po błyskotliwym, nagrodzonym Nagrodą Conrada debiucie przyszedł czas na drugą powieść Liliany Hermetz, literacki eksperyment, oczekiwany nie tylko przez krytyków.

Liliana Hermetz – kulturoznawczyni, teatrolożka. Studiowała język, literaturę i cywilizację francuską na Uniwersytecie w Strasburgu. Ukończyła także studia MBA oraz studia podyplomowe „Laboratorium Nowych Praktyk Teatralnych”  Uniwersytetu  SWPS i Nowego Teatru w Warszawie. Pracowała jako animatorka kultury, dziennikarka, tzw. osoba zmywająca, tłumaczka, dyrektorka. Ma męża i nastoletnią córkę. Zadebiutowała powieścią Alicyjka (2014), za którą otrzymała Nagrodę Conrada 2015.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4469-2
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Costello. Przebudzenie

Proszę państwa! Za chwilę udowodnię państwu, że literatura i sztuka dają nieprawdziwy obraz seksu. Seks jest przereklamowany. Siła napędowa? Prokreacja? Zwykła zmysłowość? Chwile przyjeme, ulotne i krótkie? Czy to jest coś, co nosimy na wierzchu, czy w środku? Widzialne czy niewidzialne?

Elizabeth Costello tak zacznie swój wykład w auli uniwersyteckiej, zapewne jak zawsze wypełnionej słuchaczami. Przyleciała tu wczoraj wieczorem. Wygłosi wykład o seksie, odbędzie kilka spotkań z czytelnikami, spotka się z wydawcą, odwiedzi starych przyjaciół.

Odkąd postanowiła zacząć żyć samodzielnie i wymknęła się spod władzy swego Kreatora, sama wybiera tematy wykładów, ona je proponuje i ona decyduje, które miejsca na kuli ziemskiej zaszczyci swoją obecnością i przemyśleniami. W nowym życiu jej status zawodowy i społeczny nie zmienił się. Mimo wszystko odpowiada jej bycie znaną pisarką, która odniosła sukces, choć dzisiaj nie pamięta już, jak to się stało. Nie rozpamiętuje. Może z obawy, że gdyby się dobrze zastanowić, jej pisarska kariera mogłaby się różnie potoczyć. Ten jej debiut o Molly Bloom.

Costello wie już dzisiaj, że nie była żadną odnowicielką form literackich i że konstrukcja jej pierworodnego dzieła, mimo pewnej oryginalności, nie była doskonała. A gdyby jej powieść dostała się w ręce jakiegoś młodego krytyka z ambicjami literackimi, zupełnie dalekiego Costello, jeśli chodzi o pojmowanie roli literatury, dajmy na to, piszącego manifesty pełne sarkastycznych uwag o większości współczesnych pisarzy… Dzisiaj Costello nie boi się takich młodzieniaszków, oczywista. Ale wtedy. Cokolwiek by napisała, jakąkolwiek wiedzę i mądrość posiadła, to on byłby panem życia i śmierci jej debiutu.

Costello naciągnęła mocniej swój letni kapelusz, aż poczuła lekkie podrażnienie za lewym uchem, które zresztą zawsze było wyraźnie słabsze od prawego – i to pod każdym względem. Siedziała na tarasie hotelowej kawiarni i sączyła lekki drink o nazwie tak skomplikowanej, że nawet nie próbowała jej wymówić, choć lubi różne łamańce językowe. Czuła dziwne i niezrozumiałe rozedrganie. Dawno jej się to nie zdarzyło.

W rozmaitych literackich wydarzeniach bierze udział kilka razy w roku i przywykła do przebywania w nowych miejscach. Pewna ciekawość i zwyczajowe przyglądanie się ludziom, stały się jej drugą naturą. Ale to wszystko. Poza ten schemat na ogół nie wychodzi. Tyle że teraz wyraźnie czuje dziwny rodzaj podniecenia. Jakby czekała na coś czy też na kogoś. Jakby coś szczególnego miało się wydarzyć. Co jej to przypomina? Kiedy się tak zachowywała? Ach, to to. Już prawie zapomniała. Minęło tyle lat… Pracowała wtedy w Instytucie Książki i Czytelnictwa Światowego. Wtedy każdy jego telefon wywoływał w niej podobne uczucie. Każda z nim rozmowa. No, prawie każda.

Costello zastosowała kilka technik intelektualno-kinetycznych, które świetnie opanowała, a które dawały niemal stuprocentową skuteczność zmiany nie tylko kierunku przepływu, ale też treści własnych myśli. Naprawdę nie chciała wracać do tamtych czasów. Chce żyć tu i teraz.

O, teraz na przykład obsługuje ją przystojny kelner. Kiedyś kelnerzy nie mogli znajdować się w polu zainteresowań kobiety pokroju Costello i to nie tylko dlatego, że tak zdecydował ten, który ją stworzył. Także teraz, gdy porzuciła swego Kreatora, ceni sobie tak zwane intelektualne porozumienie, którego jednak – teoretycznie – z kelnerem nie mogłaby osiągnąć. Wciąż stanowić ma ono bowiem podstawę jej relacji uczuciowej, erotycznej i seksualnej. Choć właśnie… tej ostatniej nie było dane Costello doświadczać często.

To, co teraz odczuwała, miało jakiś związek ze snem, który nawiedził ją ostatniej nocy.

Sen Costello

Costello nie wie, ile ma lat w tym śnie. Nie jest dzieckiem ani nastolatką. Pojawia się Chris, jej pierwsza, nigdy niezrealizowana miłość. Rozmawiają. Nic sobie nie muszą tłumaczyć. Oboje wiedzą, że od dawna jest żonaty. Nie mówią nic o jego trzech dorosłych synach. Wiadomo tylko tyle, że Chris przyjechał z wizytą z odległego zakątka, gdzie teraz mieszka. Ich spotkanie jest powolne, nie dzieje się wiele. Rozmowa nie dotyczy właściwie konkretnych tematów. Costello jest radosna. Nie mówi o tym, nie okazuje, ale ta radość jest wszędzie. Wypełnia ją dyskretnie, acz intensywnie. Costello czuje ją każdą tkanką, choć nawet nie wie, jak się to robi. Jak się to dzieje. Żadne słowa właściwie nie są potrzebne. Nie mogą oddać takiej radości. Jakoś wie jednak, że Chris czuje to samo. Lub podobnie. Przemyka jej przez głowę, że musi to koniecznie zapisać. I zaraz potem, że i tak nie da się tego zapisać. I że to lepiej. Zostanie tylko dla niej. Ludzie myślą, że pisarka oddaje im wszystko.

Każdy ruch Chrisa, każde jego zbliżenie, zawirowanie powietrza wokół mężczyzny upajają Costello, a jednocześnie jest całkowicie przytomna. Umysł ma jasny, spokojny. Siedzą i o czymś rozmawiają. Ale wiedzą, że to, co mówią, nie ma znaczenia. To tylko ruch cząstek powietrza, by radość między nimi mogła być niesiona, wymieniana. Nie ma między nimi wielu gestów. Nie dzieje się wiele. Oboje wiedzą (chyba, bo nikt przecież o tym nie mówi), że nie wolno im. Oboje nie są wolni. Chociaż Costello nie zna właściwie swojego cywilnego i uczuciowego statusu poza tą sytuacją. Wie na pewno, że oboje powinni pozostać w konwencji spotkania starych znajomych. Nie ma żalu. On też. Tak myśli. Spotkanie się kończy. Ciągle bez żalu, bo radość jest większa. I sen trwa dalej. Teraz Costello znajduje się w domu, w którym Chris kiedyś mieszkał. Gdy byli dziećmi, nastolatkami i znali się. Chodzili razem do szkoły. Chris zbiera rzeczy, pakuje drobiazgi. Szykuje się do wyjścia. Podaje Costello rękę. I jego dotyk jest czymś najprzyjemniejszym ze wszystkich znanych jej doznań dotykowych. A to zwyczajne podanie dłoni na pożegnanie. Costello rejestruje w swojej głowie myśl, że to tylko dotknięcie jego dłoni. Co by się stało, gdyby to było coś więcej. I właśnie wtedy zauważa, że ich usta zbliżyły się do siebie i lekko dotknęły w pocałunku. Trwa to kilka sekund. Zwyczajne zetknięcie się ust. Nic więcej. Co za przyjemność i słodycz. Słodycz, myśli szybko Elizabeth. Kto wymyślił takie głupie określenie. Czym jest smak słodyczy wobec tego, co ona czuje! A w tym pocałunku (nawet to słowo wydaje jej się głupie) jakby sumowały się lata, wieki oczekiwania. Jakby się wszystko zrozumiało. Wyjaśniło. Otworzyło, a jednocześnie dopełniło. Jak to cudownie, myśli Costello, nie trzeba nic mówić. Wszystko jest jasne. I jedna tylko rzecz dziwi ją, że to się dzieje. Że oni sobie na to pozwolili. Że po tylu latach odkryli się. Zawsze myślała, że to odkrycie musiałoby ją (ich) dużo kosztować. Nieprawda. Zdumiewa ją to tym bardziej, że o mały włos, to jest o mały sen, mogłaby tego nie odkryć. Chris wychodzi. Patrzy na nią. Tak jakby mówił: przecież rozstajemy się na chwilę. Wrócę. Bo jestem twój, a ty jesteś moja i tego nic nie może zmienić. Costello myśli przez chwilę o jego żonie i wie, że Chris myśli o niej także, lecz to nie boli. Nie czuje się oszukana. Nie ma już Chrisa. Ale wciąż czuje smak tego pocałunku. Jest poruszona. Nie pamiętała, że coś takiego jak smak pocałunku istnieje. Nigdy nie używała takich określeń, były dla niej puste. No ale ona wciąż go po prostu czuje.

Obudziła się w dobrym nastroju. Pełna jeszcze snu. Pełna tego pocałunku. Choć nie lubi tego słowa, brzmi sztucznie, staroświecko i niepoetycko.

Elizabeth Costello miewała sny erotyczne. Właśnie zdała sobie sprawę, że nie śniła ich w czasach, gdy była młoda. To oczywiście łatwo dałoby się wyjaśnić. Costello wiedziałaby, jakich narzędzi użyć. W ostateczności mogłaby je pożyczyć od interpretatorów jej książek. Ale wiedziona niejasnym instynktem (ma jednocześnie wrażenie, że staje się właśnie postacią z czyichś powieści, bohaterką uwielbianą przez rzesze kobiet i niektórych mężczyzn), postanawia niczego nie analizować. Dać się wieść odczuciom i pozwolić toczyć się akcji tej cudzej powieści. Czyżby miała dokonać jakiegoś odkrycia na swój temat? Wie przecież wszystko. Nawet to, jak będzie tam, kiedy przekroczy granicę. No, zna przynajmniej jakiś wariant literacki. Swoją drogą trochę się z tym pospieszono. Elizabeth nie jest wprawdzie młoda, ale gdzie jej tam wybierać się na drugą stronę. Skoro tu takie sny. Raptem ogarnia Costello nieprzeparta chęć, że chciałaby tego spróbować. Tak. Chce tego. Chce. Niczego innego w tej chwili nie pragnie bardziej niż zaznania jeszcze raz takich doznań. Miałaby odejść z tego świata, nie spróbowawszy?! To wprawdzie tylko sen. Ale czy pierwszy raz okazałoby się, że jeśli mózg wyprodukował coś we śnie, jest w stanie zrobić to i na jawie?

Costello wstaje. Lekko i zwiewnie. Jak sarenka, myśli. (Czuje zgrzyt tych wyświechtanych powieściowych porównań, ale macha ręką i powoli przestaje jej to przeszkadzać. Tym zresztą zajmie się później). Wkłada czarny jedwabny szlafrok, zdobiony kolorowym haftem. Przez chwilę przygląda się wzorom. Nigdy nie umiała rozszyfrować, co właściwie przedstawiają. Nazwała je tęskniącymi cieniami. Zawiązała pasek. Dotknęła prawą ręką swoich włosów. Poczuła coś miłego. Zrobiła to jeszcze raz. Zaczęła rozpoznawać czułość dla samej siebie. Otworzyła drzwi na mały taras przy sypialni. Poczuła rześkość poranka. I pomyślała, że chyba rzeczywiście nie ma sposobu, by wyjść z powieściowej konwencji. Ostatecznie wszystko zależy od tego, co miałaby dostać w zamian. Jeśli jeszcze inne takie pocałunki… (Musi jednak wymyślić jakieś odpowiednie słowo).

Wróciła do sypialni, omiotła ją spojrzeniem (!) i udała się do łazienki. W lustrze spojrzała na nią kobieta o pięknych niebieskich oczach, niebrzydkim nosie, ładnych, pełnych ustach, którym brak regularnej linii. Spojrzała na swój podwójny podbródek z …czułością. Dziwne rzeczy się dzieją, zdążyła pomyśleć i usłyszała dzwonek telefonu. Podniosła słuchawkę. Dzwoniła Lucy, jej dorosła córka. Rozmawiały kilka minut, ale Narrator nie dosłyszał, czego dotyczyła rozmowa, ponieważ Elizabeth jakby specjalnie przysłoniła usta ręką.

Costello piła kawę i próbowała uporządkować sytuację. Czuje się inaczej. To pewne. Ten stan ciągle trwa. Zaraz. Zastanówmy się. W końcu Elizabeth Costello specjalizuje się w nazywaniu rzeczy, opisywaniu stanów, et caetera.

Więc czuję siebie inaczej, pomyślała. I to jest przyjemne.

Siedzi oto i pije kawę, jak zwykle. Ale zauważa, że jej dłonie są ciągle piękne. Pokryte brązowymi plamkami, lecz piękne! Trzyma w dłoni ulubioną filiżankę. Że ta stara porcelanowa filiżanka, zwieńczona paskiem w kolorze starego złota, ma unikatowy kształt i kolor i jest wyjątkowa, wie od lat. Od tego dnia, kiedy wypatrzyła ją na targu staroci i poczuła, że to jej właśnie szukała tyle czasu. Elizabeth miała bowiem trudność w znajdowaniu w świecie realnym przedmiotów, ubrań, butów, mebli – właściwie prawie wszystkiego – takich, jakie istniały w jej wyobraźni. Kiedy, dajmy na to, potrzebowała nowych butów i szła do sklepu – żadne jej nie zachwycały. Niektóre były prawie takie, większość zupełnie nie, pojedyncze tylko pary albo nieco mniej banalne, albo zbyt wyszukane, albo nie w jej stylu. Słowem, zawsze czegoś brakowało. Chociaż rzadko kiedy potrafiła powiedzieć, czego szuka.

Costello nie potrafiła wytłumaczyć przyjaciołom, na czym polega jej „nieznajdowanie”. Mawiała, że kiedy to w końcu zobaczy, będzie wiedziała, że to to. Nie była to jednak nieuzasadniona i nieokreślona tęsknota za abstrakcyjnymi przedmiotami, ponieważ zdarzało się Costello dostrzec (na przykład) buty, jakich szukała. Niestety często na stopach innej kobiety. Czasem w obcym kraju. Zwykle jednak nie znalazłszy tego, czego szukała, kupowała coś pośredniego, oznaczającego kompromis estetyki, wygody (na ogół niewygody) i rozmiaru. Tak było z wieloma rzeczami.

Costello zawsze miała poczucie, że nosi nie to, co by chciała. A oczywiście chciałaby czegoś, czego nie noszą inni. Nawet gdyby było ją stać, nie ubierałaby się u znanych projektantów. Wydawanie kroci na stroje nie pasowało do jej świadomości własnej (aż nadto uprzywilejowanej) pozycji w świecie. Nie cierpiała głodu, dane jej było uczyć się i rozwijać. W dodatku znajdowała odbiorców tego, co tworzyła. Istnieli ludzie, którzy czytali jej książki.

W ogóle nie warto byłoby poświęcać zagadnieniu więcej czasu, gdyby nie męczące poczucie wiecznego zamiast. Zamiast – dajmy na to – wymarzonej komody, wytwornej i eleganckiej, a zarazem prostej i niespotykanej, miała tę, którą w końcu kupiła, zmuszona upchnąć to, co miało zostać upchnięte. I daleko było komodzie do tej wymarzonej, nieokreślonej.

Dziś nie tylko filiżanka nie była zamiast, lecz także dłonie Costello były na swoim miejscu i w dziwny sposób wzruszały ją. Patrząc na własne stopy, po raz pierwszy nie myślała, że powinna była dostać inne, zgrabniejsze i solidniejsze, które rzadziej bolą i lepiej znoszą trudy noszenia jej ciała. Te, które miała, rozczulały ją. Rozczulały ją właściwie wszystkie części jej niemłodego ciała. Pogłaskała delikatnie swoje łydki i przyglądała im się dłuższą chwilę. Fala czułości dla samej siebie ogarnęła ją.

Normalnie Costello uznałaby taki stan za dziwactwo i stratę czasu. Nawet dla bohaterów swoich powieści nie zawsze starczało jej cierpliwości – a przecież miewali różne dziwactwa i niekiedy nietypowe zachowania. I na nie im pozwalała. Nie jest także tajemnicą, że niektórym użyczała własnych cech. Zwłaszcza uważanych na ogół za negatywne czy wręcz wstydliwe. Skądinąd wszystko dałoby się o jej postaciach powiedzieć, lecz nie to, że były dla siebie czułe. Mogłyby być takie dla innych. Wieloma z jej bohaterów targały silne emocje. Przeżywali rozmaite namiętności. Zbawiali świat, kiedy Costello była młodsza. Przeżywali rozczarowania. Zgłębiali istotę zła, szukali jego przyczyn. Rozkładali na czynniki pierwsze i ostatnie najróżniejsze aspekty kwestii politycznych i socjologicznych. Wciąż mierzyli się z Innym. W świecie i w sobie samych. Ale czuli dla siebie raczej nie byli. Niektórzy miewali zdumiewająco dużo wyrozumiałości dla swoich słabości. Nieobca im była pobłażliwość, bardzo często władał nimi marazm, a lenistwo zdawało się stanowić ich drugą naturę. Costello stawiała swoich bohaterów przed dylematami etycznymi, wikłała ich w niejednoznaczne sytuacje, wielokrotnie każąc im określać się wobec oczekiwań innych. Przenikliwe spojrzenie i cierpki humor kazały jej pisać o przerażających rzeczach, o których zwykle nie chcemy myśleć. Krytycy twierdzili wprawdzie, że z wiekiem odnalazła w sobie pokłady ciepła i humoru, a nawet zrobiła się wyrozumiała dla swoich bohaterów, ale czułość, którą miała w sobie teraz, była inna.

Cóż za głupstwa mi się zdarzają, pomyślała jednak.

Zaczęła planować swój dzień. Więc po śniadaniu przyjedzie po nią tłumacz jej książek, który pokaże jej miasto. Program jak zawsze jest przeładowany i Elizabeth będzie marzyć, żeby usiąść na tarasie kafejki w jakimś miejscu pełnym przemieszczających się ludzi, których będzie mogła obserwować, pijąc słodką kawę z odrobiną likieru i paląc papierosa. Tłumacz będzie jednak delikatnie nalegał na wycieczkę i Costello, zmuszona uciec się do kłamstwa, wymówi się bólem głowy. Zakłopotany tłumacz ulegnie, za to poczuje się w obowiązku, by brak zwiedzania zrekompensować mówieniem bez przerwy.

Potem obiad. Costello zje go z rektorem tutejszego uniwersytetu i kilkoma innymi osobami. Potem tak zwany czas wolny, bo na szczęście udało jej się wyperswadować wydawcy krótkie spotkanie z czytelnikami przed wykładem. Zawsze trudno jej wytłumaczyć organizatorom, że chciałaby mieć więcej wolnego czasu. Móc powłóczyć się trochę po mieście, pozaglądać do antykwariatów i sklepów z butami…

Chciałaby zostać sama ze swoją samotnością, nieokreśloną tęsknotą, czekaniem.

Wróciła jednak do pokoju, żeby się przebrać. To, co znalazła w swojej walizce, znów dalekie było od ideału. I dziś przeszkadzało jej to znacznie bardziej niż zwykle. Spojrzała na siebie w lustrze, poczuła falę ciepła, która otulała ją od głowy do stóp. Znów to przyjemne uczucie. Trochę jakby miała się bezboleśnie rozpłynąć w czymś bardzo przyjemnym. Co to jest? O co chodzi? Ale było jej przyjemnie. Jakby się znalazła w środku jakiejś energii. Jakiejś erotycznej podniety. I odczucia te lekko ją obezwładniały, pozwalając jednak zachować jasność i przytomność umysłu. Costello nie miała słów na opisanie tego, co się z nią dzieje. Naturalnie nie zapomniała doznań seksualnych, które kiedyś miewała. Choć trzeba przyznać, że nigdy seks nie był w jej życiu szczególnie ważny. W życiu jej bohaterów – owszem. Elizabeth Costello wiedziała przecież niemal wszystko o ludzkiej naturze. Dostrzegała i opisywała najróżniejsze stany, skrawki stanów, emocji. Znała się na uczuciach. A mistrzostwo jej pisarstwa polegało właśnie na dostrzeganiu mikrostanów, mikrozachowań. Albo i nie mikro, lecz nieopisanych przez innych, tych niezauważanych, a z całą oczywistością przyjętych, kiedy już je nam pokazała. Dlatego była teraz w kłopocie. Zarumieniła się nagle jak podlotek.

Jest najwyraźniej podniecona! W dodatku samo patrzenie na siebie w lustrze stan ten napędza. Ba, samo nawet myślenie o sobie.

Mój Boże! A cóż to za autoerotyzm?! Czy ja zwariowałam? Stara Costello patrzy na siebie i niemal faluje z podniecenia.

Coraz wyraźniej czuje, że ma ochotę na seks. Że „staje się wilgotna tam w środku”.

O ironio! O statusie przedziwny. Na cóż mi przyszło!

Musi używać słów z poczytnych powieści, bo nie ma własnych. To znaczy ma frazy, ale dla swoich bohaterów. Jej życie przecież nigdy nie miało tu nic do rzeczy. Ona pozostawała za szczelnym parawanem. Kogóż mogło obchodzić jej własne życie, cóż w nim jest ciekawego! A już na pewno nie w sferze seksu. Uczucia, owszem, zdarzały się. Mężczyźni. Costello nie analizowała zanadto swojego życia. Wystarczająco często i głęboko robiła to ze swoimi bohaterami. To miało wystarczyć. Mogła być panią ich życia i śmierci.

Costello czuła, że rośnie w niej napięcie czysto seksualne. Że… trzeba będzie je rozładować. Jak za dawnych szkolnych lat. Parsknęła nerwowym śmiechem. Ale fala przyjemnego podniecenia nie odpływała. I nagle Costello poczuła, że… ma ochotę kochać się z sobą.

Kiedy zeszła na śniadanie, przez chwilę miała wrażenie, że inni patrzą na nią, jakby odkryli jej tajemnicę. Jakby zredukowani do miniaturowych rozmiarów i schowani za ciężkimi zasłonami lub lustrami, obserwowali ją w ciszy, stając się świadkami jej krótkiej, lecz intensywnej rozkoszy. Rozkosz. Costello powtarzała w myślach to słowo. Potem głośno. Wiadomo, że słowo powtarzane wielokrotnie, zwłaszcza na głos, przestaje znaczyć to samo. Jego dawne znaczenie odrywa się, przekształca i staje się czymś innym. Właśnie coś takiego stało się teraz. Costello, przeżuwając razowy tost, pomyślała, że należałoby jednak zrewidować słowo „rozkosz”. Stare jak świat. „Akt seksualny”! Kolejne określenie do rewizji. Czyżbym zamierzała napisać słownik wyrazów i zwrotów seksualno-erotycznych? Jeszcze niedawno był to dla mnie słownik wyrazów obcych, pomyślała. Nie chciała się na siebie złościć od samego rana, ale ta cielesna ciągota, ta niesubordynacja własnego umysłu, zaczęły ją irytować. Przypomniała sobie też, że zawsze irytowały ją artykuły w rozmaitych pismach dotyczące uprawiania seksu, wszelkie seksualne porady, choćby i mądre. Właśnie słownictwo denerwowało ją najbardziej. Costello nie myślała o sobie, że jest pruderyjna. Po prostu całe to słownictwo było dla niej zbyt wulgarne i odarte z tajemnicy. Pozbawione sacrum czy czegoś w tym rodzaju, które – Costello podejrzewała – musi chyba jednak być w całej tej sferze. Przyjechała tu wprawdzie po to, żeby się zajmować seksem, ale nie w taki sposób! Wagina. Przemknęło jej przez myśl. Moja wagina.

Pojawienie się tłumacza przerwało te wyliczanki.

Przywitali się. Costello odpowiedziała na konwencjonalne pytania o podróż, sen i samopoczucie. I udała się do pokoju. Na chwilę.

Całkiem niezła jeszcze ta Costello, pomyślał Robert Marini. Czy w jej wieku bywa się jeszcze ponętną? Czy myśli się jeszcze dużo o seksie? Jako tłumacz jej książek wiedział dobrze, czym seks jest dla bohaterów Costello. Ale jaka jest ona sama? Właściwie nie wiedział o niej prawie nic. Owszem, to, co było ogólnie dostępne o niej, jako pisarce. Informacji o jej prywatnym życiu nie było wiele. Myślał, że zna ją bardziej nawet niż krytycy i badacze. Ale teraz zwątpił.

A w ogóle, co to za myśl? Dlaczego przyszła mu do głowy? Dlaczego pomyślało mu się „całkiem niezła jeszcze”? Dobrze, że poszła na chwilę do siebie. Jeszcze domyśliłaby się tej jego myśli. Zaczął przerzucać hotelowe broszury.

Jeszcze zanim dojrzał postać Costello, wiedział, że się zbliża. Nie było to jednak z powodu perfum. Ani specyficznego, jej tylko właściwego zapachu. Właściwie to, co poczuł, było w… nim. A ściślej: w jego ciele. Znów był zaskoczony. Ale Costello właśnie podeszła i przestał się nad tym zastanawiać.

Jechali przez zakorkowane centrum, Marini objaśniał wszystko, co było do objaśniania, a nawet dużo więcej. Tak przynajmniej zdawało się Elizabeth. Usta Roberta nie zamykały się. Dotarli do starej części miasta, a więc celu ich pierwszej wycieczki. Zwykle takie gadulstwo męczyło Costello bardzo szybko i zaraz znajdowała powód, by skrócić swoje męki. Ale dzisiaj było jej to na rękę. Wykazywała żywe zainteresowanie, zadawała dużo pytań, choć fakt, czy kamieniczki po lewej były odrestaurowane, czy odbudowane, nie miał dla niej żadnego znaczenia. Mało co, poza nią samą, mogło ją absorbować. Ciągle czuła swoje ciało. Nie, nie była to kolejna podnieta. Po prostu czuła je. I było jej dziwnie dobrze i lekko, choć nie pozwalało jej to skoncentrować się dłużej na czymś innym.

Przyglądała się ludziom. Były wśród nich grupki wycieczkowe, byli ludzie pojedynczo, parami. Jedni spieszyli się, inni snuli, zadzierając głowę i mrużąc oczy w słońcu.

Jaka to ciekawa pora roku! Wczesna jesień, koniec lata. Podoba się Costello. I nagle widzi obraz, który nosi w sobie od lat. Ciepłe kolory, koralowa czerwień, brąz, zamsz w rudym kolorze, biel koszulowej bluzki, dziewczyna stojąca przed domem czy chatą. Niby sielski obrazek, a jednak nie. Nie wiadomo, kim jest dziewczyna. Jej twarz jest w jakiejś gotowości. Usta na wpół otwarte, jakby przerwała w pół zdania, ale wiadomo, że zaraz będzie kontynuować. Twarz pogodna i w lekkim uśmiechu, jakby dobrze wiedziała, że temu, co chce powiedzieć, nic nie jest w stanie przeszkodzić, i jest pewna swego, a ten chwilowy przeszkadzacz to może tylko wiatr albo słońce. A może widz. Cały ten obrazek niesie obietnicę. Niemal pachnie świeżo wymłóconym zbożem. Dymem z ogniska. Wiatrem.

I tak od lat. Obraz wraca w połowie lata. Nigdy nie ewoluuje. Obietnica dziewczyny z obrazu nie spełnia się. Zawsze jest tylko jej przeczucie. I to jest właśnie ciekawe. Costello próbowała sobie przypomnieć, gdzie to wszystko widziała. Czym się zainspirowała. Lub kto ją zainspirował. Chodziła do muzeów, szukając podobieństw. Kiedy zobaczyła w Wiedniu obrazy Arcimbolda, pomyślała, że na niektórych są podobne kolory. Ale skąd mogła o tym wiedzieć, tworząc w sobie kiedyś ten obraz? A poza tym to absolutnie nie było to. W końcu przestała szukać podobieństw i wyjaśnień.

Sama była jego autorką, zarazem wcale nią nie będąc.

– Pani Costello, czy pani mnie słucha?

– Co? Tak.

– Dobrze się pani czuje?

– Nie. Tak. Oczywiście, tak.

– Pozwoli pani zatem, że udamy się na lunch.

– Nie.

– Ależ pani Costello, pan rektor z małżonką… Czy pani źle się czuje?

– Nie. Doskonale. Oczywiście. Chodźmy.

Restauracja znajdowała się w secesyjnym pałacyku w środku zadbanego parku. Elizabeth woli parki zaniedbane, a nawet dzikie. Ale wczesnojesienna żółtość, przyćmiona zieleń i pierwsze spadające kasztany wynagrodziły brak dzikości, a wejście do pałacyku nastroiło ją pozytywnie. Przypomniał jej się pewien zapach, który także nosiła w sobie. Zapach staroci, pchlich targów, zasuszonych kwiatów, bibelotów u pewnej starej ciotki, którą pamięta z dzieciństwa. Tutaj stary, wyfroterowany parkiet pachniał pastą do podłogi, prawie taką, jakiej używano w jej domu rodzinnym na farmie.

– Jak pięknie pachnie – powiedziała i wciągnęła nosem powietrze.

– Tak. Róże są jednak niezastąpione – odpowiedziała małżonka rektora, która chwilę wcześniej razem z mężem powitała Costello przed wejściem do pałacyku.

Elizabeth dopiero teraz zauważyła piękną starą konsolę i wielki bladoróżowy bukiet. Zaczynała się przyzwyczajać do odmienności swoich doznań zmysłowych i w ogóle dziwnego stanu. Jej ciało było nadal w stanie przyjemnego pobudzenia, jakby spowijał je jedwab albo muślin. Albo jakby kołysała ją fala. Taaaak, pomyślała. Zaiste, nie jest łatwo opisać stan ciała. Łatwiej zajmować się duchem. W najbliższej przyszłości musi to przemyśleć. Nawet napisała w tej kwestii do Michela H. Czytała niedawno u niego długi opis ssania członka…

– Pani Costello… – Rektor wskazał na tacę z kryształowymi kieliszkami, w których mienił się szampan.

Sięgnęła po kieliszek, wzniesiono toast za spotkanie.

– I za zapachy – dodała, starając się ukryć sekretny uśmiech, który zagościł na jej twarzy.

Rektorowa przypomniała sobie zapach swoich perfum i pomyślała, że dobrze, że użyła właśnie tych piżmowo-różanych.

– No i jak się ma nasza droga pani Costello? – zapytał rektor protekcjonalnie.

– Ach, wszystko znakomicie. Wycieczka bardzo ciekawa. Stare miasto urocze, doprawdy.

Rektor, nieco zbity z tropu, zmienił temat.

– Spójrzmy zatem, co tu mamy dobrego – powiedział, kiedy zasiedli za stołem, i podał Costello menu, gotów wyjaśnić specialité de la maison, choć menu było w kilku językach.

Powszechnie wiedziano, że Costello mięsa nie jada i jest zagorzałą przeciwniczką masowego mordowania zwierząt w rzeźniach, ubojniach i tym podobnych. Jej wykład, w którym porównała to, co robi się obecnie ze zwierzętami, do obozów śmierci, odbił się szerokim echem nie tylko w świecie znawców literatury.

Lecz w tej właśnie chwili miała ochotę na świeżą wątróbkę wieprzową. Po chwili wahania powiedziała o tym. Zapytała kokieteryjnie, czy można, czy podają tutaj, nie zajrzawszy nawet do menu.

Zmieszana małżonka rektora, spojrzała pytająco, lecz rektor, lekko odchrząknąwszy, zapewnił, że na pewno, że to możliwe. Przywołał kelnera, zamienił z nim kilka słów i skinął znacząco głową w kierunku Elizabeth. Tym gestem zaskoczył przede wszystkim siebie.

Gotów do kolejnej zmiany tematu, miał podzielić się refleksją, że ostatnia książka Costello… Wtedy usłyszał:

– Państwo wiecie, że wychowałam się na wsi? Prawdziwej wsi, z gnojem, świniami, krowami, baranami?

– O tak! – z dziwnym entuzjazmem wykrzyknęła rektorowa.

Rektor milczał, nie mając pojęcia, dokąd zmierza Costello.

– Chciałabym państwu opowiedzieć… o świniobiciu – powiedziała Costello.

Rektorowa starała się ukryć zniesmaczenie, a rektor gotował się na wysłuchanie krwawej, pełnej szczegółów opowieści o męczeństwie świń. Zdążył tylko pomyśleć, że powinien był przewidzieć i przygotować się na taką ewentualność, kiedy Elizabeth zaczęła.

Opowieść Costello

Świniobicie robiliśmy raz, czasem dwa razy w roku. Specjalista od zabijania świń to Jules. Proszę sobie nie wyobrażać okrutnego mordercy. O nie! Jules jest niezwykle sympatyczny. Niewysoki, z włosami „przetykanymi siwizną”, w jasnorudych sztruksowych spodniach i koszuli w wypłowiałym kolorze (piaskowym). Uśmiechnięty. Nawet kiedy zadaje pierwszy cios siekierą. Drugi wydaje się logiczną konsekwencją. Pod świnią stoi biała emaliowana miednica do łapania krwi. Jules jest bardzo skupiony.

Kto będzie łapać?, tak zawsze pyta. Pro forma, bo i tak wiadomo, że zrobi to Mathilda. Babka i gospodyni farmy. Dalsze czynności pominę jako mniej interesujące i przejdę od razu do sedna. Świni.

Jules wyjmuje więc wnętrzności. Przychodzi moment płukania kiszek, czyli świńskich jelit, które będą potrzebne do robienia kaszanki i kiełbas. Zwykle nikt się do tej czynności nie pali, bo śmierdzą obrzydliwie na początku. Ale kiedy podrosłam – miałam siedem albo osiem lat – zgłosiłam się na ochotnika. Z początku nikt nie wierzył, że to zrobię. A więc dzielnie trzymam jeszcze nieopróżnione z resztek jedzenia i nieczystości jelita. Jules wlewa w nie dużo wody. Dopinguje mnie. Resztki wypływają coraz prędzej. Wszyscy zatykają nos. A ja trzymam swoimi paluszkami te dziwne flaki. I jeśli czasem upuszczam, to tylko dlatego, że strumień wody jest zbyt mocny i moje rączki są za słabe. Ale nie szkodzi. Jelita i tak wpadają do balii. W tej balii płuczę je wielokrotnie, aż Jules obwącha je i uzna, że są czyste. Więc klęczę i płuczę, i kąpię te jelita, grube, pofałdowane, jak na rysunku w podręczniku do biologii mojego brata Joego. Są też i cienkie, które coraz trudniej dostrzec, bo robią się czyste i przezroczyste.

– Rany, jak ty możesz? Nie brzydzisz się?! Ohyda! – Joe zbliża się do balii.

– Mogę. I nawet bardzo lubię. A ty lubisz świeżą kiszkę i kiełbasy, prawda?

– Każdy lubi. Ale ta robota jest okropna. A ty niby taka wrażliwa… Nie rozumiem.

– Nie wszystko musisz rozumieć.

Ale Joe nie ustępuje.

– Wytłumacz.

Wie przecież, że jego siostra żyje w świecie nieco bardziej skomplikowanym niż jego własny. Odnosi się do tego pobłażliwie, ale też z podziwem. Stoi i patrzy jak zauroczony, gdy ja pracuję w skupieniu. Ręce mam czerwone od zimnej wody, którą co jakiś czas wymienia mistrz Jules. Wpatruję się w te jelita.

– Co ty w nich widzisz? – pyta Joe.

– Hm, różne rzeczy.

– Tak myślałem.

– Cha, cha, cha. Głupi jesteś. Nic nie widzę. Uwielbiam je dotykać. Po prostu.

– Że co?

– No. Dotykać. Takie śliskie. Cieplutkie.

– Co ty bredzisz, Elizabeth?! Przecież woda jest lodowata.

– Ale były cieplutkie. Tam w brzuchu.

– E, głupia jesteś.

– Zaraz powiem ojcu, że znów tak na mnie mówisz, i zamknie cię w komórce.

– Okej, zmieniam głupia na dziwna. Lepiej?

– Mhm, może być. Ale oddajesz mi dzisiaj swój pudding.

– Niech ci będzie.

Taaak. No i odszedł. Zmył się.

Costello zakończyła nagle, nie patrząc na pełne talerze na stole. Snując swoją dziwną opowieść, patrzyła na biesiadników, ale nie wiadomo, czy ich widziała.

Potem delektowała się pieczonym jabłkiem, wypiła swoją ulubioną kawę z amaretto, nie pogardziła też nalewką gruszkową.

Opuściła restaurację lekka, jakby unosiła się kilka stóp nad ziemią. Rektor i rektorowa też mieli powód do radości. Ten okropny obiad wreszcie się skończył.

Żadne z nich na razie nie powiedziało tego głośno, choć pozostali już sami. Rektorowa, która od czasu do czasu musiała grać rolę rektorowej, poza tym była dość mądrą kobietą. Miała swój świat, który nie był światem rektora. Jej mąż na szczęście nic o tym świecie nie wiedział.

Rektor milczał. Co mógł myśleć? Że Costello odbiło na stare lata? Że stara pisarka robi się coraz bardziej ekscentryczna? Że było to po prostu niesmaczne?

Niby własna żona była idealną adresatką tego czy czegokolwiek innego, co teraz myślał. Ale z jakichś powodów właśnie teraz było mu trudniej z nią rozmawiać niż w wielu innych konwencjonalnych sytuacjach.

Rektorowa też milczała. Dla niej zachowanie Costello chyba nie było prowokacją. Może nawet na pewno. Kłopot rektorowej polegał raczej na tym, że w jej towarzystwie czuła się… jakoś dziwnie pobudzona. Spojrzała na męża. Minę miał tajemniczą. Koncentrował się na prowadzeniu samochodu, jakby była to w tej chwili najważniejsza rzecz na świecie. Rektorowa poczuła chłodny powiew na szyi. Nie lubiła klimatyzacji.

– O której zaczyna się jej wieczorne spotkanie? – zapytała.

– Ale nie musisz mi towarzyszyć. Zresztą…

– Nie będę. Pójdę tam sama. – Nie pozwoliła mu dokończyć zdania.

Odkąd Robert Marini pozostawił Costello przed restauracją, próbował zrozumieć, co się z nim właściwie dzieje. Po spotkaniu z Costello pozostało mu wspomnienie zapachów, których nie znał. Skąd one się brały? Był podekscytowany i zirytowany. Starał się maksymalnie koncentrować na swojej roli przewodnika, zasypywał pisarkę szczegółowymi informacjami, żeby ukryć swój stan. Miał wrażenie, że jej pożąda. Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło, to jest nigdy w sytuacjach zawodowych oczywiście. A już na pewno nie w stosunku do kobiety sporo od niego starszej. Wciąż czuł bardzo silne pożądanie, ale też nieokreślony niepokój i może nawet lęk. Jak to się mogło zdarzyć?! Mówił do Costello rzeczowo i obojętnie, a jednak…

Elizabeth wróciła do apartamentu. Zdjęła buty i rozmasowała obolałe stopy. Tak. Stopy były jej najsłabszym punktem. Szybko się męczyły, często bolały. Nie słuchała rad lekarzy i nie nosiła wygodnego obuwia. Wzgląd estetyczny zawsze brał górę nad praktycznym. Nie żeby Costello chodziła na niebotycznych obcasach, ale butów z szerokimi czubkami nie lubiła, bo urągały jej poczuciu estetyki.

Uwielbiała, kiedy masowano jej obolałe stopy. Jeśli robiono to dobrze, ulga, jaką odczuwała przy masażu, graniczyła z rozkoszą. Dzięki swoim postaciom doskonale wiedziała, że ból i rozkosz to bliskie doznania.

Dlaczego właściwie nigdy nie prosiłam swoich kochanków, by zaczęli od masowania moich stóp? Przecież mogłabym powiedzieć, że w ramach gry wstępnej niech zaczynają od tego, pomyślało jej się.

Ach, westchnęła. Dlaczego w ogóle nie prosiłam o tyle innych rzeczy! Zaczęła sobie przypominać. Lubiła, kiedy delikatnie całowano jej szyję, dyskretnie, z tyłu. W lustrzanym suficie pewnej sypialni widziała, jak jej głowa przechyla się i opada, a oczy same zamykają i nie dlatego, by nie patrzeć na kochanka. Co musi przyznać, również jej się zdarzało. Costello zaczęła sobie uświadamiać, że może jest więcej takich miejsc, których dotykanie, pieszczenie, całowanie sprawiałoby jej radość, przynosiło dreszcz emocji.

Machnęła ręką. A tam! I wtedy zobaczyła w lustrze toaletki, jak strasznie ją ten gest postarza. Spróbowała jeszcze raz. Przeraziła się. Bo z tym gestem zmieniała się twarz Elizabeth. Zobaczyła twarz babki Mathildy, która taki gest często powtarzała.

Aa, ja już nic nie chcę (w domyśle od życia), mawiała Mathilda, kiedy ją o coś pytano lub coś jej proponowano.

Zaraz, zaraz, kiedy babka przestała mieć jakieś życie erotyczne? Właściwie odkąd Elizabeth ją znała, była sama. Wdowa od wielu lat. Pracowała ciężko na farmie. Chyba nikt już nie proponował jej zamążpójścia, co podobno jeszcze kilka lat po śmierci męża się zdarzało. Czy mogła się z kimś spotykać? Nie. Raczej nie. Elizabeth była bystrym dzieckiem, zawsze lubiła obserwować ludzi. Coś by zauważyła. Może jednak babka miała kogoś? Niczego takiego mała Elizabeth nie podejrzewała. Chyba że Mathilda była bardzo dyskretna.

Wyprostowała się, wypięła pierś, lekko zsunęła szlafrok, tak by ukazał jej ramiona. Opalone ramiona wyglądały ładnie nad czarnym jedwabiem w kolorowe hafty. Costello pomyślała, czy gdyby zaczęła oto opisywać siebie, swoje ciało, swój nastrój, swoje podniecenie… Czy podołałaby? Czy nie byłby to opis z romansu Danielle Steel? Czy to możliwe, żeby nie mieć…

Dzwonek telefonu poderwał Costello, a jej ręce starannie owinęły ramiona szlafrokiem. Podeszła i podniosła słuchawkę.

– Halo-oo… Elizabeth Costello?

– Tak.

– Elizabeth… Wiedziałem…Wiedziałem, że kiedyś wrócisz.

– ???

– Elizabeth! Odezwij się.

– To ty?!

– Tak. Czy jesteś wolna dziś wieczorem?

– Co-oo?!

– Zapraszam panią na kolację. Czy tak brzmi lepiej?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: