Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żona Adama - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
Maj 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Żona Adama - ebook

Adam i dwie żony. Adam nie żyje. Wpadł pod tramwaj. O jego śmierci mówiono w Wiadomościach i w Panoramie. Był w końcu, jako krytyk i publicysta, dyżurnym intelektualistą kraju. Miał pięćdziesiąt lat, był megalomanem. Pierwsza żona - Rita, psychoterapeutka. Znienawidzone imię dostała na pamiątkę po Ricie Hayworth, by była wyzwaniem i karą dla mężczyzn. Zakochiwała się w nich i odkochiwała jak w książkach, piosenkach czy wierszach. Ale naprawdę zależało jej tylko na kobietach. I tylko ich naprawdę się bała. Druga żona - Anna, redaktorka. Kobieta-bandaż, jak sama siebie określała. Żyjąca gdzieś z boku, poza decyzjami. I zawsze w cieniu pierwszej żony. Monika Rakusa po mistrzowsku wplata w polską rzeczywistość mityczną opowieść o Lilith i Ewie - dwóch antagonistycznych uosobieniach kobiecości, z których tę pierwszą kultura patriarchalna skazała na wieczne wygnanie. Subtelna i mocna opowieść o odnajdywaniu utraconej kobiecej jedności i szczęścia.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-240-8
Rozmiar pliku: 5,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sie­dem­na­ste­go kwiet­nia Ada­ma prze­je­chał tram­waj li­nii „0”. Tram­waj, ani nowy, ani sta­ry, przy­stro­jo­ny re­kla­ma­mi ba­to­ni­ków „Lu­kul­lus” („Luk­su­so­wa chwi­la, któ­ra ci się na­le­ży”) – od­by­wał wła­śnie swój przed­wie­czor­ny kurs w stro­nę cmen­ta­rza Oso­bo wic­kie­go. Za­nim roz­pę­dzo­ny zde­rzył się z nie­uzbro­jo­nym i nie­trzeź­wym Ada­mem na tram­wa­jo­wej mie­dzy dzie­lą­cej as­fal­to­we pola uli­cy Pił­sud­skie­go, zdą­żył tyl­ko wy­dzwo­nić alar­mu­ją­ce, prze­ry­wa­ne „MEEM-ME­EMEN-NNNN-TTO­OO…”

Prze­je­cha­nie Ada­ma oka­za­ło się prze­je­cha­niem osta­tecz­nym. Bo choć da­ro­wa­no mu gło­wę, to po­zo­sta­łe, waż­ne, czę­ści cia­ła zmiaż­dżo­no. „Wy­pa­dek na Pił­sud­skie­go, ofiar śmier­tel­nych jed­na” – ogło­sił po­li­cjant z ra­dio­wo­zu. „Nie było co ra­to­wać” – roz­ło­żył ręce sa­ni­ta­riusz po­go­to­wia. „Tyle tyl­ko po czło­wie­ku zo­sta­ło” – wes­tchnął na poły szcze­rze, na poły pro­fe­sjo­nal­nie pra­cow­nik Za­kła­du Po­grze­bo­we­go „Pola Eli­zej­skie”. „Po pro­stu nie było co zbie­rać” – in­for­mo­wa­li ga­pie in­nych ga­piów, tych, co to nie wi­dzie­li, bo przy­szli za póź­no.

Iden­ty­fi­ka­cja Ada­ma nie była trud­na. Przy zwło­kach zna­le­zio­no wpraw­dzie tyl­ko roz­bi­tą bu­tel­kę wy­bo­ro­wej i dwu­li­tro­wą coca-colę (któ­ra praw­dzi­wym cu­dem ura­to­wa­ła się z wy­pad­ku i od­tur­la­ła o do­bre kil­ka­na­ście me­trów, aż pod me­ta­lo­we ogro­dze­nie). Ale na uli­cę wy­biegł z miesz­ka­nia Ja­cek, za­alar­mo­wa­ny sy­gna­ła­mi ka­re­tek i zbie­go­wi­skiem.

Pod­czas ko­lej­nych edy­cji Wro­cław­skie­go Kon­kur­su Mło­dych Sa­ty­ry­ków i Twór­ców Gro­te­ski Adam miał zwy­czaj no­co­wać w miesz­ka­niu Jac­ka. W tym roku, jak zwy­kle, prze­wod­ni­czył ob­ra­dom jury i w związ­ku z tym spę­dził już przy Pił­sud­skie­go dwie noce. Te­raz wra­cał od Mar­ci­na, z któ­rym zdą­ży­li co nie­co wy­pić. Zro­bi­ło mu się nie­do­brze. Dla­te­go zde­cy­do­wał się na spa­cer.

Mar­cin nie omiesz­kał po­wtó­rzyć Jac­ko­wi ostat­nich słów Ada­ma, wy­po­wie­dzia­nych przy po­że­gna­niu. Mia­ły one brzmieć mniej wię­cej tak: „Co­kol­wiek czło­wiek zje, co­kol­wiek wy­pi­je, co­kol­wiek zro­bi, to na ko­niec i tak bę­dzie tyl­ko rzy­gał mar­chew­ką”. Wi­docz­nie uznał je za wy­star­cza­ją­co waż­kie w ustach czło­wie­ka okrzyk­nię­te­go kie­dyś kon­ty­nu­ato­rem li­te­rac­kiej tra­dy­cji Mroż­ka. Ja­cek nie za­cy­to­wał jed­nak tych słów ani przy­ja­cio­łom, ani ro­dzi­nie z War­sza­wy.

Wy­pa­dek Ada­ma czę­sto był ko­men­to­wa­ny. W sta­cjach lo­kal­nych ze wzglę­du na szcze­gól­ną dra­stycz­ność. Przez róż­ne or­ga­ni­za­cje z po­wo­du pro­mi­li. Wła­dze Wro­cła­wia, za­in­spi­ro­wa­ne przy­pad­kiem Ada­ma, roz­po­czę­ły na­wet sze­ro­ko za­kro­jo­ną ak­cję spo­łecz­ną „Trzeź­wy kie­row­ca! Trzeź­wy prze­cho­dzień!”. Z uwa­gi na za­wo­do­wą po­zy­cję Ada­ma o jego śmier­ci wspo­mnia­ły waż­ne dzien­ni­ki, „Pa­no­ra­ma” i wie­czor­ne wy­da­nie „Wia­do­mo­ści”.

Lu­bu­ją­ce się w peł­nych roz­ma­chu po­rów­na­niach me­dia już na­stęp­ne­go dnia przy oka­zji śmier­ci Ada­ma przy­po­mi­na­ły wy­pa­dek Zbysz­ka Cy­bul­skie­go. Dla­te­go ja­kiś czas po­tem cała uli­ca Pił­sud­skie­go wie­dzia­ła, że wła­śnie u nich, tuż przy ich Świe­bodz­kim, wpadł pod tram­waj ja­kiś bar­dzo zna­ny ak­tor, któ­re­go na­zwi­sko wy­pa­dło z pa­mię­ci.

Opis wszyst­kich oko­licz­no­ści zwią­za­nych ze śmier­cią Ada­ma nie wy­glą­da, mó­wiąc naj­de­li­kat­niej, za­do­wa­la­ją­co. Ale co moż­na było zro­bić? Cze­go nie od­no­to­wać? Co uwy­pu­klić? Prze­ro­bić tram­waj na nie­bie­ski? Za­po­mnieć o li­nii „0” albo o sta­cji do­ce­lo­wej? Nie wspo­mi­nać o od­ra­to­wa­nej coli? Za­stą­pić kon­kurs gro­te­ski zwy­kłym, ogól­no­li­te­rac­kim? Od­jąć pro­mi­le? Do­dać opis kil­kor­ga lu­dzi wstrzą­śnię­tych, bo za­kry­wa­ją­cych twa­rze rę­ka­mi? W wal­ce o choć­by cień sen­su po­sił­ko­wać się (na­wet w nie­zgo­dzie z praw­dą) ewen­tu­al­ny­mi sa­mo­bój­czy­mi skłon­no­ścia­mi Ada­ma? Czy może jak Mar­cin po­dą­żyć tro­pem gro­te­ski?

Nic się nie daje z taką śmier­cią zro­bić. Bo taka śmierć nie trzy­ma stan­dar­dów – choć­by zwy­czaj­nie tra­gicz­nej śmier­ci, śmier­ci neu­tral­nie bez­sen­sow­nej. Nie wspo­mi­na­jąc na­wet o śmier­ci z kla­sy­ki ro­dem, śmier­ci od­po­wied­nio wy­re­ży­se­ro­wa­nej czy ele­ganc­kiej śmier­ci, w daw­nym, do­brym sty­lu.

Pi­kan­te­rii do­da­je fakt, że Adam przez całe ży­cie cho­ro­wał na po­nadnor­mal­ną po­stać me­ga­lo­ma­nii. Od wcze­sne­go dzie­ciń­stwa od­czu­wał wła­sną wy­jąt­ko­wość znacz­nie sil­niej niż wszy­scy inni cho­rzy. Za­wsze są­dził, że ja­kaś siła czy isto­ta wyż­sza (nie­za­leż­nie od tego, kim jest i czy w ogó­le jest) żywi do NIE­GO – ADA­MA uczu­cia inne niż do zwy­kłych śmier­tel­ni­ków. Ma też wo­bec NIE­GO – ADA­MA szcze­gól­ne zo­bo­wią­za­nia i szcze­gól­ne za­mia­ry.

W tego ro­dza­ju ma­gicz­nym my­śle­niu nic Ada­mo­wi nie prze­szka­dza­ło. Ani in­te­li­gen­cja, ani wro­dzo­ny scep­ty­cyzm, ani na­wet, znacz­nie póź­niej na­by­ty, ate­istycz­ny świa­to­po­gląd. Do pew­ne­go mo­men­tu nie prze­szka­dza­ło mu w tym tak­że upra­wia­nie gro­te­ski. Po pro­stu – im cel­niej opi­sy­wał swo­ich skar­la­łych bo­ha­te­rów, im bar­dziej ko­micz­nie na­kre­ślał ich nie­szczę­sną eg­zy­sten­cję, tym po­waż­niej trak­to­wał SIE­BIE I SWO­JE AB­SO­LUT­NIE SPE­CJAL­NE ŻY­CIE.

Ale, co na­le­ży pod­kre­ślić i do­ce­nić, Adam wie­le lat wcze­śniej po­rzu­cił gro­te­skę. Sam spo­strzegł, że jego utwo­ry za­czy­na­ją ocie­rać się o zwy­kłą ka­ry­ka­tu­rę. Wte­dy zre­zy­gno­wał. Nie na­zy­wa­jąc po imie­niu swo­jej przy­pa­dło­ści, co w spo­sób oczy­wi­sty wy­ni­ka z jej isto­ty, do­brze ją spo­żyt­ko­wał, od­kry­wa­jąc w so­bie praw­dzi­we po­wo­ła­nie do peł­nie­nia funk­cji sę­dzie­go. Dla­te­go prze­obra­ził się w pu­bli­cy­stę i kry­ty­ka. I na tym polu osią­gnął wie­le. Wię­cej niż wcze­śniej jako pi­sarz. Za­gu­bio­ny po prze­mia­nach na­ród po­trze­bo­wał ta­kich jak on. W ostat­nich la­tach Adam pia­sto­wał na­wet za­szczyt­ny urząd – dy­żur­ne­go in­te­lek­tu­ali­sty kra­ju. Py­ta­no go o wszyst­ko, a on na wszyst­kim się znał. I na wszyst­kie py­ta­nia zręcz­nie od­po­wia­dał.

Na­wet jed­nak naj­bar­dziej me­ga­lo­mań­ska po­sta­wa czy nar­cyzm nie za­słu­gu­je na karę, jaką los Ada­mo­wi zgo­to­wał. Gdy­byż to był zwy­kły, choć­by moc­ny, bar­dzo moc­ny przty­czek w nos! Na­wet pół­śmierć, śmierć w trzech czwar­tych! Coś, co da­wa­ło­by choć­by mi­ni­mal­ną szan­sę na re­so­cja­li­za­cję.

Czy jest aż taką zbrod­nią po­sia­da­nie prze­ko­na­nia, że wła­sną wy­jąt­ko­wo­ścią za­słu­ży­li­śmy so­bie na to, co mamy? Prze­cież ta­kie po­glą­dy wy­stę­pu­ją po­wszech­nie – rzecz ja­sna wśród tych, któ­rym cał­ko­wi­tym przy­pad­kiem uda się zdo­być co lep­sze ką­ski. Czy nie w tym tkwi isto­ta za­rów­no li­be­ra­li­zmu bo­ga­tych, jak i prze­świad­cze­nia wie­rzą­cych o bo­skiej pre­de­sty­na­cji?

Czy z po­wo­du drob­nej, jak­że czło­wie­czej przy­pa­dło­ści tram­waj li­nii „0” mu­siał tak cał­ko­wi­cie i osta­tecz­nie za­bić pięć­dzie­się­cio­let­nie­go Ada­ma, na­wet je­śli przez nie­roz­wa­gę, pi­ja­ny, wlazł na szy­ny?

Je­dy­ne, co po­zo­sta­je, je­śli cho­dzi o Ada­ma, to wie­rzyć w wiel­kie nic. Wie­rzyć, że Adam nie prze­żył swo­jej śmier­ci i nie przy­szło mu jej oce­niać.

A je­śli cho­dzi o bli­skich Ada­ma? Z nimi spra­wa ma się znacz­nie go­rzej. Bo śmierć wła­sna, na­wet naj­głup­sza, jest ni­czym w po­rów­na­niu z pa­trze­niem na cu­dzą śmierć. Jest ni­czym wo­bec wo­do­spa­dów żalu nad sobą i wła­snym sie­roc­twem, jaki wy­wo­łu­je śmierć w tych, któ­rym póki co uda­ło się prze­żyć. Ni­czym wo­bec lęku ocze­ki­wa­nia na wła­sny ko­niec, z ja­kim po śmier­ci po­zo­sta­ją żywi.

Adam osie­ro­cił wie­lu lu­dzi. Wśród nich swo­ją pierw­szą i swo­ją dru­gą żonę.Ja­cek dzwo­nił wie­lo­krot­nie. A Ri­cie nie chcia­ło się od­bie­rać ko­mór­ki. Była znu­żo­na i nie prze­czu­wa­ła. Albo prze­ciw­nie – wła­śnie prze­czu­wa­ła. W po­czcie gło­so­wej po­ja­wi­ły się dwie, trzy, czte­ry nie­od­słu­cha­ne wia­do­mo­ści. I ese­me­so­we we­zwa­nia: „od­dzwoń”, „za­dzwoń!”, „dzwoń!!!! pil­nie!”, „za­dwoń! b. pil­ne! cho­dzi o ada­ma!!!”.

Za­alar­mo­wa­ło ją do­pie­ro to „cho­dzi o ada­ma!!!”. Prze­cież w jej re­la­cjach z Jac­kiem za­wsze cho­dzi­ło wy­łącz­nie o Ada­ma. Więc żad­ne z nich, w nor­mal­nym sta­nie, nie po­zwo­li­ło­by so­bie na taką de­mi­sty­fi­ka­cję. A prze­pro­wa­dzi­li już set­ki roz­mów o Ada­mie. Prze­pro­wa­dza­li je sta­le i pod wszel­ki­mi moż­li­wy­mi pre­tek­sta­mi – dys­ku­sji o uczu­ciach, o tok­sycz­nych uczu­ciach albo o bra­ku uczuć. Sto­sow­nie do oka­zji.

Adam wy­zie­rał z ich roz­mów o ży­ciu. Tych ogól­nych – o sen­sie, i tych szcze­gó­ło­wych – opar­tych na przy­kła­dach. Adam był pod­mio­tem wy­gła­sza­ne­go przez nią re­gu­lar­nie, pół­pro­fe­sjo­nal­ne­go cy­klu wy­kła­dów pt. „Psy­cho­lo­gicz­ne stu­dium wy­jąt­ko­wo trud­ne­go przy­pad­ku”. Wszę­do­byl­ski Adam wy­glą­dał z ram roz­mów o sztu­ce, wy­ła­niał się zza spra­wy pol­skiej, cza­ił za ogól­ną bez­na­dzie­ją, po­nu­rą geo­po­li­ty­ką, twar­dą eko­no­mią. Adam był obec­ny w każ­dym wspól­nym pi­ciu i wy­jaz­dach. Wszyst­kich. Tych na prze­kór Ada­mo­wi, tych za jego zgo­dą i tych w jego za­stęp­stwie. Wszę­dzie Adam. Na­wet w jej nie­re­gu­lar­nym i dość roz­pacz­li­wym sek­sie z Jac­kiem, już po roz­wo­dzie.

A te­raz ten, z de­fi­ni­cji po­zba­wio­ny nie­za­leż­ne­go ob­li­cza, Her­mes dzwo­ni i ogła­sza nie­spo­dzia­nie, że to pil­ne i że cho­dzi o Ada­ma…

…Sta­ło się coś strasz­ne­go! Wro­cław – fe­sti­wal! Za­wał! Do­stał wy­le­wu. Boże, od­bierz! Prze­cież Adam nig­dy nie cho­ro­wał! Dla­cze­go ma usiąść? Tak – jest sama. Co z tego? Dla­cze­go Aga­ta już do niej je­dzie? Jaki wy­pa­dek? Cze­mu spo­koj­na? Jak to dziel­na? O czym on mówi? Jak to nie żyje?

Aga­ta we­pchnę­ła w Ritę ta­blet­ki. Ka­za­ła się po­ło­żyć i głę­bo­ko, spo­koj­nie od­dy­chać. Kil­ku na­stęp­nych go­dzin Rita nie za­pa­mię­ta­ła do­kład­nie. Ja­kieś te­le­fo­ny, ge­sty i sło­wa – wy­po­wia­da­ne przy tej spe­cjal­nej oka­zji przez wszyst­kich lu­dzi na ca­łym, wiel­kim świe­cie. Sło­wa praw­dzi­wie po­nad­kul­tu­ro­we, po­nad­sta­no­we – osta­tecz­ne do­wo­dy na bez­na­dziej­ną, czło­wie­czą rów­ność.

Po­tem Rita po­czu­ła coś w ro­dza­ju ulgi. Mimo że w krta­ni tkwi­ła cięż­ka, peł­na sło­nej wody bań­ka, któ­ra uci­ska­ła gar­dło i prze­szka­dza­ła w prze­ły­ka­niu, a w tyle gło­wy pul­so­wa­ła myśl, że Adam na­praw­dę nie żyje, nie żyje na­praw­dę, n-i-e ż-y-j-e n-a-p-r-a-w-d-ę. Wie­dzia­ła, że bę­dzie mu­sia­ła od­nieść się do tej my­śli. I że to bę­dzie mia­ło zna­cze­nie w jej póź­niej­szym ży­ciu. Że bę­dzie wy­pła­ki­wać tę hek­to­li­tro­wą bań­kę z gar­dła. Przy­po­mnia­ła so­bie po­dob­ny stan, kie­dy umar­ła mat­ka. Bała się wte­dy, że je­śli za­cznie pła­kać, to może nie prze­stać już nig­dy.

Ale szok i ta­blet­ki ro­bi­ły swo­je. Żad­nej przy­szłej przy­szło­ści po pro­stu nie było. Czas od­mie­rza­ny zwy­kle dnia­mi, ty­go­dnia­mi, te­raz prze­sta­wił się na mi­nu­ty, kwa­dran­se, naj­wy­żej go­dzi­ny. Trze­ba więc było tyl­ko wy­trzy­mać przez na­stęp­ne pięć mi­nut. Znieść na­stęp­ny kwa­drans, na­stęp­ne pół go­dzi­ny. Tyle.

Ze­rwaw­szy ze swo­ją przy­szło­ścią, Rita prze­mie­rza­ła dziel­nie ko­lej­ne kwa­dran­se. Po­tem, w nocy, na­wet przy­sy­pia­ła. Bu­dzi­ła się, by spraw­dzać, że Aga­ta leży przy niej, a to ozna­cza naj­pew­niej, ż-e A-d-a-m n-a-p-r-a-w-d-ę n-i-e ż-y-je. Po­tem wra­ca­ła do swo­je­go od­re­al­nio­ne­go świa­ta, w któ­rym bez­sen­sow­ne wszyst­ko mie­sza­ło się z bez­sen­sow­nym wszyst­kim, i nic, na­wet ból, nie było praw­dzi­we.

Póź­nym ran­kiem, po ko­lej­nej por­cji prosz­ków, cał­ko­wi­cie wy­łą­czo­na z sie­bie Rita zdo­by­ła się na wiel­ko­dusz­ność i cie­pło po­my­śla­ła o My­szy. Bo je­śli ona – żona z prze­szło­ści – ma przed sobą hek­to­li­try łez i ko­niecz­ność od­nie­sie­nia się do śmier­ci Ada­ma, to w ja­kim sta­nie musi być jego żona z te­raź­niej­szo­ści?

Ostat­nio wi­dzia­ła się z Ada­mem w stycz­niu. Po­tem roz­ma­wia­li jesz­cze kil­ka razy przez te­le­fon. Na­wet się przez ten te­le­fon po­kłó­ci­li (jak to oni). Więc Rita mo­gła­by so­bie w osta­tecz­no­ści wy­obra­żać, że Adam wca­le nie zgi­nął, tyl­ko po la­tach wresz­cie i osta­tecz­nie ze­rwa­li kon­tak­ty. Oczy­wi­ście tego ro­dza­ju fał­szer­stwa nie moż­na do­ko­ny­wać sta­le. Ale moż­na po­sił­ko­wać się nim mo­men­ta­mi i w ten spo­sób choć tro­chę od­czy­niać śmierć.

A Mysz? Tej zo­sta­ła sza­fa z no­tat­ka­mi Ada­ma, książ­ka­mi Ada­ma, pły­ta­mi Ada­ma, kom­pu­ter, do­ku­men­ty, kwi­ty. I ubra­nia Ada­ma, któ­re przez kon­se­kwent­ny czas będą sys­te­ma­tycz­nie okra­da­ne z za­pa­chu. A do tego wspól­ny dom, gdzie w każ­dym ką­cie wa­la­ją się świa­dec­twa jego wiecz­nej nie­obec­no­ści. I wspól­ne łóż­ko…

Na myśl o łóż­ku Rita wzdry­gnę­ła się. Po czę­ści dla­te­go, że łóż­ko Ada­ma dzie­lo­ne z My­szą wciąż po­zo­sta­wa­ło dla Rity pro­ble­mem. Po czę­ści dla­te­go zaś, że na­wet bar­dzo od­le­głe wspo­mnie­nie cie­płe­go Ada­ma w łóż­ku, w ze­sta­wie­niu z wie­dzą o tram­wa­ju, kost­ni­cy i przy­szłym gro­bie, na­pa­wa­ło gro­zą.

Ale szok i pi­guł­ki ro­bi­ły swo­je. Rita mo­gła my­śleć nie­omal bez emo­cji. Te­raz przy­po­mnia­ły się jej na­gle ko­lo­nie, na któ­rych z ko­le­żan­ka­mi opo­wia­da­ły so­bie hor­ro­ry. A po­tem strasz­nie się bały. Żeby prze­zwy­cię­żać gro­zę, przy­cho­dzi­ły jed­na do dru­giej, i usy­pia­ły przy­tu­lo­ne.

Póź­niej, kie­dy w jej ży­ciu roz­po­czął się etap roz­mów o książ­kach z se­rii „plus mi­nus nie­skoń­czo­ność”, przy oka­zji wszel­kich (nie­co nie­mą­drych) dys­ku­sji o fi­zy­ce, wszech­świe­cie, kwar­kach, an­ty­ma­te­rii, czar­nych dziu­rach albo teo­rii cha­osu, Rita od­czu­wa­ła ten sam zim­ny dreszcz i po­trze­bę przy­tu­le­nia się do choć­by cał­kiem ob­ce­go roz­mów­cy. Oczy­wi­ście była już wte­dy na tyle duża, żeby nie trak­to­wać po­waż­nie ta­kiej ab­sur­dal­nej po­trze­by. Te­raz ta po­trze­ba wró­ci­ła. I Ri­cie bar­dzo za­chcia­ło się przy­tu­lić do wszyst­kich uczest­ni­ków obec­ne­go hor­ro­ru.

Dla­te­go dzwo­ni – naj­pierw do Jac­ka. Ten obie­cu­je przy­je­chać, ale do­pie­ro za kil­ka dni. Na ra­zie musi zo­stać we Wro­cła­wiu. Ro­dzi­ce Ada­ma po­pro­si­li, żeby za­jął się wszyst­kim na miej­scu. Wszyst­kim – to zna­czy iden­ty­fi­ka­cją zwłok, ak­tem zgo­nu, no i kre­ma­cją. Nie. Osta­tecz­na de­cy­zja jesz­cze nie za­pa­dła, ale naj­praw­do­po­dob­niej do War­sza­wy przy­ja­dą już tyl­ko pro­chy. Nie, nie roz­ma­wiał na ten te­mat z My­szą. Mysz chce po­dob­no, żeby ro­dzi­ce pod­ję­li de­cy­zję. No tak, jak zwy­kle. Wła­ści­wie Ja­cek może chciał­by, żeby Rita przy­je­cha­ła do Wro­cła­wia, je­śli oczy­wi­ście ona sama czu­je się na si­łach. Chy­ba po­win­na jed­nak za­dzwo­nić do My­szy i ro­dzi­ców Ada­ma, bo ktoś od nich ma się tu po­ja­wić z peł­no­moc­nic­twem i rze­cza­mi. Może po­tem wszy­scy tu przy­ja­dą, bo kre­ma­cja chy­ba bę­dzie uro­czy­sta. Ja­cek nie ma po­ję­cia, jak trzy­ma się Wiel­ka Ma. Roz­ma­wiał tyl­ko z oj­cem Ada­ma. Oj­ciec, jak to oj­ciec, nic nie wia­do­mo. A on – Ja­cek? Nie, nie wie zu­peł­nie, jak on sam się trzy­ma. Pew­nie jest w szo­ku. Całą noc sie­dzie­li ra­zem z Mar­ci­nem, Ste­fa­nem i pili. A ju­tro trze­ba bę­dzie za­cząć wszyst­ko za­ła­twiać. I to jest oczy­wi­ście naj­lep­sze, co mu się mo­gło w tym ca­łym kosz­ma­rze przy­tra­fić. Nie czu­je się przez to tak cał­ko­wi­cie bez­rad­ny. No, ten akt zgo­nu i kre­ma­cję. A już dzi­siaj zna­jo­my, któ­ry ma cho­dy wszę­dzie, za­dzwo­nił do kre­ma­to­rium i wstęp­nie za­bu­ko­wał miej­sce. Trze­ba było, ze wzglę­du na ko­lej­ki. Aha, Mar­cin zaj­mie się ne­kro­lo­ga­mi. Z wro­cław­skie­go biu­ra da też ne­kro­lo­gi na kraj i do „Sto­łecz­nej”. Czy po­win­ni uwzględ­nić Ritę we wspól­nym ne­kro­lo­gu od przy­ja­ciół? Ro­zu­mie, że na ra­zie Rita nie ma po­ję­cia. Ale mo­gła­by ja­koś ju­tro, naj­da­lej po­ju­trze o tym po­my­śleć. Po­win­na też być dziel­na. Po pro­stu nie ma in­ne­go wyj­ścia. Musi prze­trzy­mać. A Ja­cek bar­dzo, bar­dzo moc­no ją ca­łu­je. I bę­dzie się od­zy­wał.

Dzwo­nić do ro­dzi­ców Ada­ma? Albo do My­szy? Aga­ta krę­ci­ła gło­wą. Prze­ko­ny­wa­ła, że to nie ma sen­su.

Że Rita po pro­stu nie znie­sie od­rzu­ce­nia w ta­kiej chwi­li. A to od­rzu­ce­nie, rzecz ja­sna, na­stą­pi.

W nor­mal­nym sta­nie Rita może po­słu­cha­ła­by rady swo­jej, jak za­wsze roz­sąd­nej, przy­ja­ciół­ki. Choć i to nie­pew­ne. Bo prze­ja­wia­ła pa­te­tycz­ną i de­struk­cyj­ną skłon­ność do wiecz­nych py­tań o praw­dę. I jesz­cze więk­szą skłon­ność do za­pa­mię­ta­łe­go grze­ba­nia się w po­pio­łach praw­dy.

Te­raz jed­nak nie była w nor­mal­nym sta­nie. Prze­pro­wa­dzi­ła więc w gło­wie lo­gicz­ny, choć opar­ty na cał­ko­wi­cie ab­sur­dal­nych prze­słan­kach wy­wód. Z wy­wo­du wy­ni­ka­ło nie­zbi­cie, że wszy­scy, łącz­nie z Wiel­ką Ma, My­szą, a na­wet oj­cem Ada­ma, bar­dzo Rity po­trze­bu­ją, że Rita jest im po pro­stu nie­zbęd­na. Że żywy Adam dzie­lił ich może, za to Adam mar­twy po­łą­czy. Prze­cież na­wet zwa­śnio­ne rody sca­la­ły się po tym, jak mu­sia­ły sta­nąć nad gro­ba­mi uko­cha­nych. Więc oni też – mała, po­ha­ra­ta­na, wtu­lo­na w sie­bie grup­ka nie­szczę­śni­ków – wspól­nym la­men­tem wy­po­wie woj­nę nie­bu naj­wyż­sze­mu. Wspól­nym szlo­chem bę­dzie bić się w bez­na­dziej­nej, ale jak­że god­nej po­tycz­ce z nie­skoń­cze­nie obo­jęt­nym, bo nie­śmier­tel­nym, ko­smo­sem. Taki sen­ty­men­tal­ny ob­ra­zek uj­rza­ła w my­ślach Rita.

Dla­te­go w peł­nym tran­sie dzwo­ni do My­szy. Od­bie­ra oj­ciec Ada­ma i bar­dzo, na­praw­dę bar­dzo dzię­ku­je Ri­cie za te­le­fon. Ania nie­ste­ty nie może roz­ma­wiać. Nie, jego żona też nie może roz­ma­wiać. Żad­na nie jest w sta­nie po­dejść do te­le­fo­nu. Tak, to strasz­ne! Oczy­wi­ście, prze­ka­że im wy­ra­zy współ­czu­cia. Rita też na pew­no bar­dzo to prze­ży­wa, mimo wszyst­ko. (Nie – Rita się nie prze­sły­sza­ła.) Tak, i na do­da­tek to się sta­ło we Wro­cła­wiu – ro­dzin­nym mie­ście Rity. (Nie – Rita się nie prze­sły­sza­ła.) Wszy­scy są oczy­wi­ście wdzięcz­ni Ri­cie za chęć po­mo­cy. Ale na­praw­dę nie ma ta­kiej po­trze­by. Wszyst­kim zaj­mie się Ja­cek i przy­ja­cie­le z Wro­cła­wia. Nie, osta­tecz­na de­cy­zja jesz­cze nie za­pa­dła, ale kre­ma­cja pew­nie od­bę­dzie się we Wro­cła­wiu. Nie, na­praw­dę nie ma ta­kiej po­trze­by. Adam bę­dzie po­cho­wa­ny w ro­dzin­nym gro­bow­cu na Po­wąz­kach. Więc tu na miej­scu, w War­sza­wie, Rita bę­dzie mia­ła spo­sob­ność uczcić jego pa­mięć. We Wro­cła­wiu od­bę­dzie się tyl­ko mała uro­czy­stość dla n a j b l i ż s z y c h. On jesz­cze raz dzię­ku­je. Nie bę­dzie nie­po­trzeb­nie nie­po­ko­ić Rity te­le­fo­na­mi. Bo Rita bę­dzie wszyst­ko wie­dzieć od wspól­nych zna­jo­mych albo z ne­kro­lo­gów. Więc spo­tka­ją się – tak trud­no to wy­mó­wić, ale cóż, trze­ba – na po­grze­bie Ada­ma. On musi już te­raz po­że­gnać Ritę. Ale ser­decz­nie ją po­zdra­wia.

Po­mi­mo pi­gu­łek i szo­ku Rita zna­la­zła się na po­wrót we wła­snej skó­rze. Było tu strasz­nie. Ale swoj­sko. Wy­klu­cze­nie i od­trą­ce­nie to prze­cież jej sta­re, zna­jo­me śmie­ci. Czu­ła się kosz­mar­nie. Ale po ludz­ku. Strą­ce­nie w go­rą­ce, lecz zna­jo­me i cia­sne pie­kło wy­da­wa­ło się lep­sze niż po­przed­ni, nie­waż­ki spa­cer wśród nie­zmie­rzo­nych, lo­do­wa­tych prze­strze­ni.

Wpa­da­jąc w sie­bie, Rita po­czu­ła, że jej hek­to­li­tro­wa bań­ka w gar­dle za chwi­lę eks­plo­du­je. Roz­sa­dzi już nie tyl­ko oczo­do­ły, ale całą czasz­kę. Ostat­nim wy­sił­kiem woli zdo­ła­ła na­kło­nić Aga­tę, żeby tam­ta ją zo­sta­wi­ła. Obie­ca­ła, że za­dzwo­ni, jak bę­dzie cze­go­kol­wiek po­trze­bo­wa­ła albo jak po­czu­je się go­rzej. (Go­rzej – czy­li jak wła­ści­wie? O to Rita oczy­wi­ście nie spy­ta­ła.) Za to żach­nę­ła się przy stan­dar­do­wym py­ta­niu – czy aby na pew­no może zo­stać sama? Na ko­niec, w za­wsty­dze­niu, przy­ła­pa­na na sła­bo­ści ab­so­lut­nej, zdą­ży­ła jesz­cze za­mknąć za Aga­tą drzwi na wszyst­kie dwa zam­ki.

A po­tem już rzu­ci­ła się w płacz nad wła­snym sie­roc­twem. I w tym szlo­chu, prze­pla­ta­nym łka­niem i spo­koj­niej­szy­mi łza­mi, fa­la­mi zło­rze­cze­nia, pa­ni­ki, chwi­la­mi ulgi i cał­ko­wi­te­go wy­czer­pa­nia, po ty­go­dniu Rita do­pły­nę­ła do po­grze­bu Ada­ma.Dzień wcze­śniej, na wszel­ki wy­pa­dek, od­wo­ła­ła swo­je pa­cjent­ki na naj­bliż­szy mie­siąc. Ale po­tem, już zu­peł­nie spo­koj­na, skoń­czy­ła pi­sać dwa za­le­głe tek­ści­ki. Je­den do „Oso­bo­wo­ści” – o wpły­wie umie­jęt­no­ści od­ra­cza­nia po­zy­tyw­nych wzmoc­nień na roz­wój ka­rie­ry. Dru­gi dla pi­sma „Mama” – o wpły­wie sto­so­wa­nia ne­ga­tyw­nych wzmoc­nień na wy­cho­wa­nie dzie­ci. (Albo na od­wrót – wszyst­ko jed­no.) Gdy szczę­śli­wie wy­sła­ła oba, nie pa­mię­ta­ła ani sło­wa. Ale była za­do­wo­lo­na. Po raz ko­lej­ny prze­ko­na­ła się bo­wiem, że je­śli po­zwo­li so­bie na kom­plet­ny roz­pad i eks­plo­zję ża­ło­ści, to na ko­niec, tuż pod roz­pa­czą, na­tknie się na wspa­nia­łe, sprę­ży­nu­ją­ce dno i cu­dow­nie się od tego dna od­bi­je. Rita ko­lej­ny raz po­my­śla­ła o kom­for­cie, jaki daje peł­na świa­do­mość emo­cji. Znów po­bło­go­sła­wi­ła mat­kę za brak sta­bil­ne­go domu i tak zwa­nej nor­mal­nej ro­dzi­ny. Mia­ła te­raz prze­wa­gę nad in­ny­mi. Jej zna­jo­mi z peł­nych ro­dzin (bez­na­dziej­nych, ale peł­nych) zwy­kle nie po­zwa­la­li so­bie na luk­sus od­czu­wa­nia wła­snych dra­ma­tów. Bali się osta­tecz­nej roz­pa­czy i roz­pa­du. Dla­te­go ich dno było mu­li­ste, ba­gien­ne. Z nią było in­a­czej, bo nie dba­ła o po­zo­ry ładu (by­le­by tyl­ko w chwi­lach ża­ło­ści nikt, ale to nikt i nig­dy jej nie zo­ba­czył). Swo­je wspa­nia­łe, sprę­ży­nu­ją­ce dno za­wdzię­cza­ła Rita po czę­ści spe­cy­ficz­ne­mu wy­cho­wa­niu, po czę­ści swo­jej to­tal­nej na­tu­rze i eg­zal­ta­cji. Nie na dar­mo była cór­ką ko­bie­ty, któ­ra mia­ła oso­bo­wość diwy ope­ret­ko­wej. Tak zwy­kła my­śleć o so­bie. Było jed­nak coś, co róż­ni­ło ją od mat­ki. Bo kie­dy Rita do­się­ga­ła dna, emo­cje na­gle cu­dow­nie ją opusz­cza­ły. Po­zo­sta­wał sar­kazm. Siła Rity.

Może to przez ten sar­kazm dzień po­grze­bu Ada­ma wy­dał się Ri­cie kwin­te­sen­cją nie­ade­kwat­no­ści. Słoń­ce, któ­re, jak wia­do­mo, po­win­no się było wy­łą­czyć albo cho­ciaż dys­kret­nie wy­ci­szyć, pra­co­wa­ło na peł­nych ob­ro­tach. Świe­ci­ło bez cie­nia let­niej in­tym­no­ści, je­sien­nej no­stal­gii, zi­mo­wej nie­mo­cy. Było to bez­myśl­ne, bez­czel­ne, wio­sen­ne „Dur”. Pta­ki uma­wia­ły się na rand­ki, urzą­dza­ły au­to­pre­zen­ta­cje. Sam­ce za po­mo­cą od­po­wied­nich tre­li wy­krzy­ki­wa­ły do sa­mic: Patrz na mnie! Nie na nie­go patrz, a na mnie, na mnie! Pi­sta­cjo­we pąki na drze­wach eks­plo­do­wa­ły je­den po dru­gim – bez umia­ru. Cała przy­ro­da po pro­stu sprzy­się­gła się, żeby nie usza­no­wać śmier­ci Ada­ma.

Po­tem, ze wzglę­du na (jak się wy­ra­ził jego oj­ciec?) n a j b l i ż s z y c h, Rita tak samo nie usza­no­wa­ła śmier­ci Ada­ma. Po­sta­no­wi­ła bo­wiem zo­stać praw­dzi­wą gwiaz­dą dzi­siej­sze­go po­grze­bu. Przy­oble­kła się w swo­je po­włó­czy­ste czer­nie (ma­sku­ją­ce i wy­zy­wa­ją­ce za­ra­zem). Może ro­dzi­na Ada­ma nie pa­mię­ta już, że Rita za­wsze tak się ubie­ra? Może uzna te czer­nie za uzur­pa­cję? Tym le­piej! Do tego ciem­ne oku­la­ry. O, te to już na­praw­dę są za­re­zer­wo­wa­ne dla n a j b l i ż s z y c h. By­łej żo­nie w żad­nym ra­zie nie przy­słu­gu­ją. Więc będą do­sko­na­łe. Wie­lo­funk­cyj­ne. Przez po­nad ty­dzień Rita pra­wie nie wy­cho­dzi­ła z domu. Czu­ła się przez to nie­przy­sta­ją­ca – jak po gry­pie. W oku­la­rach bę­dzie rów­no­cze­śnie i osło­nię­ta, i wi­docz­na. A oni jesz­cze ją po­pa­mię­ta­ją!

Wy­po­wia­da­jąc swo­je ży­cio­we cre­do, tego pięk­ne­go, wio­sen­ne­go dnia Rita po­czu­ła się (wstyd przy­znać) wspa­nia­le. Była sil­na, wła­ści­wie nie­znisz­czal­na. Mia­ła prze­cież cel – po­grzeb Ada­ma, na któ­rym za­mie­rza za­zna­czyć swo­ją obec­ność. Nad tym, jak bę­dzie po spek­ta­klu, Rita nie za­mie­rza­ła się za­sta­na­wiać.

Tak­sów­ka za­wio­zła ją pod ko­ściół Wi­zy­tek (oczy­wi­ście wła­śnie u Wi­zy­tek – w naj­bar­dziej sno­bi­stycz­nym ko­ście­le War­sza­wy – ro­dzi­na Ada­ma mu­sia­ła zor­ga­ni­zo­wać na­bo­żeń­stwo ża­łob­ne). Tam już cze­ka­ła na nią Aga­ta. W jed­nej ręce trzy­ma­ła wła­sną, drob­ną wią­zan­kę, a w dru­giej ta­cha­ła wie­niec Rity. Wie­niec w za­ło­że­niu miał być sto­no­wa­ny. „To się na­zy­wa sztyw­na wią­zan­ka z pięć­dzie­się­ciu czer­wo­nych róż. Ale bez żad­nych szarf i do­dat­ków. Może być?” – py­ta­ła Aga­ta przez te­le­fon, a Rita przy­tak­nę­ła, że oczy­wi­ście może, że się zga­dza.

Nie bez ko­ze­ry jed­nak była cór­ką ko­bie­ty o oso­bo­wo­ści diwy ope­ret­ko­wej. Wie­niec oka­zał się jesz­cze bar­dziej wy­zy­wa­ją­cy niż jej po­włó­czy­sta sza­ta i ciem­ne oku­la­ry. Wy­glą­dał jak czer­wo­ny trans­pa­rent z ha­słem: „Je­stem! Nig­dy nie uda wam się mnie wy­eli­mi­no­wać! Pa­trz­cie na mnie!” Na­wet jego po­zor­na ano­ni­mo­wość była zna­czą­ca. Jak­by nie na­pi­sa­no na nim „Ada­mo­wi – Rita” je­dy­nie dla­te­go, że to się ro­zu­mia­ło samo przez się.

Pod­czas na­bo­żeń­stwa mistrz ce­re­mo­nii wy­ło­wił go ze ster­ty in­nych i po­ło­żył przy sa­mym ka­ta­fal­ku, przed ocza­mi n a j b l i ż s z y c h Ada­ma, tuż obok in­ne­go wień­ca – bia­łe­go z szar­fą: „Ada­mo­wi – Anna”. W ten spo­sób obie z My­szą zno­wu usta­wio­no w jed­nym sze­re­gu.

Ko­ściół był pe­łen. I to było oczy­wi­ście lep­sze, niż gdy­by lu­dzie nie do­pi­sa­li. A i ob­rzą­dek ka­to­lic­ki, nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo nie­wie­rzą­cy był Adam, przy­no­sił uko­je­nie. W każ­dym ra­zie więk­sze niż smęt­ne, świec­kie im­pre­zy po­grze­bo­we, któ­re za­pa­mię­ta­ła Rita jesz­cze z Wro­cła­wia. Wpraw­dzie ksiądz mó­wił o sen­sie bez sen­su, ale za to bez cha­rak­te­ry­stycz­nej ma­nie­ry i za­śpie­wu.

Po uro­czy­sto­ściach w ko­ście­le wiel­ki au­to­kar z ta­blicz­ką „Wy­ciecz­ka” za­brał na cmen­tarz rze­sze sta­rych cioć i wu­jów z kla­nu Ada­ma. „Mło­dzi” kla­nu, czy­li ku­zy­ni i ku­zyn­ki Ada­ma (w licz­bie dla Rity rów­nie nie­po­ję­tej), ru­szy­li na cmen­tarz wła­sny­mi sa­mo­cho­da­mi.

Pod Wi­zyt­ka­mi, przez mo­ment, wi­docz­ne były li­nie po­dzia­łów. Daw­ni przy­ja­cie­le i zna­jo­mi sku­pi­li się wo­kół Rity. Nowi wo­kół My­szy i ro­dzi­ny. Trze­cią, zna­czą­cą gru­pę sta­no­wi­li kry­ty­cy, li­te­ra­tu­ro­znaw­cy, kil­ku pu­bli­cy­stów, dzien­ni­ka­rzy i do tego paru dzia­ła­czy naj­prze­róż­niej­szych sto­wa­rzy­szeń. Kil­ka­na­ście nie­zna­jo­mych osób sta­ło w skrom­nych dwój­kach lub trój­kach, gdzieś poza epi­cen­tra­mi. Gru­py w za­sa­dzie nie mie­sza­ły się, choć wy­mie­nia­ły mię­dzy sobą ukło­ny. Do ma­łych ro­ta­cji i prze­ta­so­wań do­cho­dzi­ło je­dy­nie na obrze­żach. Tyl­ko Ja­cek żon­glo­wał mię­dzy gru­pą My­szy a gru­pą Rity. Praw­do­po­dob­nie na obu spra­wia­jąc wra­że­nie, że jest z nimi ca­łym ser­cem. I tyl­ko po­czu­cie obo­wiąz­ku i przy­zwo­itość na­ka­zu­ją mu ob­ska­ki­wać tam­tych dru­gich.

Na cmen­ta­rzu tłum ru­szył za me­lek­sem. W mo­rzu wień­ców i wią­za­nek gi­nę­ła gdzieś skrzyn­ka wiel­ko­ści po­jem­ni­ka na bi­żu­te­rię. W po­wie­trzu wi­sia­ło py­ta­nie – więc po co to wszyst­ko? Kie­dy do­tar­li na miej­sce, lu­dzie roz­pro­szy­li się mię­dzy alej­ka­mi, da­le­ko. Ritę ktoś z „jej” gru­py prze­pchnął tak, że zna­la­zła się pra­wie przy gro­bow­cu, w dru­gim rzę­dzie, na­prze­ciw­ko ro­dzi­ców Ada­ma.

Wi­dzia­ła Mysz wci­śnię­tą mię­dzy Wiel­ką Ma i ja­kąś ko­bie­ci­nę w gar­son­ce (pew­nie mat­kę). Ko­bie­ci­na pod­trzy­my­wa­ła Mysz. Tro­chę jak żan­darm aresz­tan­ta. Jak­by bała się, że Mysz nie tyle się wy­wró­ci, co uciek­nie. A Mysz wy­glą­da­ła strasz­nie. Była wy­chu­dzo­na i zu­peł­nie sza­ra w ciem­no­po­pie­la­tej su­kien­ce. Rita sta­ra­ła się nie pa­trzeć w jej stro­nę. Nie mo­gła oglą­dać swo­jej prze­ciw­nicz­ki w ta­kim sta­nie. Za­wsty­dzo­na zdję­ła oku­la­ry i przez do­bre pięć mi­nut roz­pa­mię­ty­wa­ła oko­licz­ne buty.

Po dłu­giej chwi­li roz­po­czę­ły się mowy. Było ich chy­ba ze czte­ry. Ale Rita prze­sta­ła słu­chać mniej wię­cej w po­ło­wie dru­giej – przy pa­trio­ty­zmie Ada­ma. Po­my­śla­ła na­wet, że prze­mó­wie­nia wy­pa­dły­by zde­cy­do­wa­nie le­piej, gdy­by je sam Adam na po­grzeb tych mów­ców, po­żal się Boże, pi­sał. Cze­go jak cze­go, ale dy­stan­su i wy­czu­cia sty­lu nig­dy mu nie bra­ko­wa­ło.

Wszyst­ko trwa­ło wie­ki. I to było o tyle do­bre, że moż­na było po­rzu­cić myśl o śmier­ci Ada­ma na rzecz my­śli, że nogi bolą i ma­rzy się o tym, by wresz­cie pójść do domu. Mę­cząc się i nu­dząc, Rita, siłą rze­czy, zer­k­nę­ła kil­ka razy w stro­nę ro­dzi­ny Ada­ma. A to na ojca, a to na Wiel­ką Ma.

Jak to do­brze, że nie ma dzie­ci, któ­re mo­gły­by jej umrzeć. Jak to do­brze, że nie ma ojca, któ­ry mu­siał­by jej umrzeć. Jak to do­brze, że mama już umar­ła i Rita ma to za sobą. W my­ślach prze­li­cza­ła, ile waż­nych śmier­ci cze­ka ją jesz­cze. Z praw­dzi­wą ulgą skon­sta­to­wa­ła, że już nie­wie­le.

Skła­da­nia kon­do­len­cji, dzię­ki tłu­mom, uda­ło się Ri­cie unik­nąć. Pod ko­niec ce­re­mo­nii, kie­dy ksiądz po­szedł, a gra­ba­rze, odło­żyw­szy kiel­nie i wia­dro z ce­men­tem, za­ję­li się kwia­ta­mi, przez chwi­lę zda­wa­ło się Ri­cie, że Mysz na nią pa­trzy. Zsu­nę­ła więc na nos swo­je ciem­ne oku­la­ry i tak osło­nię­ta zer­k­nę­ła w jej stro­nę. I wte­dy zro­zu­mia­ła, jak bez­sen­sow­na była ta cała dzi­siej­sza „ak­cja znicz”. Bo Mysz rze­czy­wi­ście pa­trzy­ła pro­sto na nią, ale wca­le jej nie wi­dzia­ła.Ist­nie­ją tra­ge­die peł­ni i tra­ge­die bra­ku. Tra­ge­die uro­dza­ju i gło­du, słów i mil­cze­nia, ru­chu i znie­ru­cho­mie­nia, przy­pły­wów i od­pły­wów, po­wo­dzi i su­szy, prze­py­chu i asce­zy, uli­cy i ga­bi­ne­tu.

Czę­sto lu­dzie za­pra­wie­ni w tra­ge­diach pierw­sze­go ro­dza­ju oka­zu­ją się cał­ko­wi­cie bez­rad­ni wo­bec tra­ge­dii ro­dza­ju dru­gie­go. Ci, któ­rzy nie boją się bólu, bar­dziej od in­nych drżą przed ni­czym. Tak było też z Ritą, któ­ra nie lę­ka­ła się ani słów, ani uczuć, ani po­wo­dzi. Prze­ra­żał ją je­dy­nie brak – wiel­ki cień przy­szpi­lo­ny do peł­ni.

Jako spe­cja­list­ka od in­ter­pre­ta­cji ro­zu­mia­ła do­brze, skąd jej się wziął taki syn­drom. Po pro­stu (po la­tach prak­ty­ki jako psy­cho­log cier­pia­ła na ostrą po­stać za­wo­do­wej przy­pa­dło­ści – nad­uży­wa­nia sło­wa „po pro­stu”) był to sku­tek ży­cia z mat­ką cho­ru­ją­cą na psy­cho­zę de­pre­syj­no-ma­nia­kal­ną. Jak­kol­wiek nie­zno­śna by­wa­ła mat­ka Rity w okre­sach ma­nii, praw­dzi­wy dra­mat za­czy­nał się, gdy prze­cho­dzi­ła na stro­nę prze­ciw­ną. Rita szyb­ko na­uczy­ła się roz­po­zna­wać pierw­sze sy­gna­ły. Wie­dzia­ła, że nad­cią­ga pora wie­lo­ty­go­dnio­we­go nie­wy­cho­dze­nia z łóż­ka. I była przy­go­to­wa­na. Póki żyło wu­jo­stwo, trze­ba było tyl­ko jak naj­szyb­ciej ich po­wia­do­mić. A wte­dy wkra­cza­ła ciot­ka Miła i z przy­kle­jo­nym opty­mi­zmem or­ga­ni­zo­wa­ła dziec­ku za­stęp­cze ży­cie. Ra­zem z wuj­kiem Je­rzym Rita za­bi­ja­ła czas u zna­jo­mych, albo na fil­mach, przed­sta­wie­niach i po­ran­kach mu­zycz­nych. A pod­czas wa­ka­cji da­wa­ła się od­sy­łać na po­trój­ne ko­lo­nie. Im bar­dziej opa­no­wa­na była stro­na tech­nicz­na cho­ro­by mat­ki, tym bar­dziej dziel­na i za­rad­na Rita skry­wa­ła Ritę bez­rad­ną, Ritę prze­ra­żo­ną mil­cze­niem, znie­ru­cho­mie­niem i od­pły­wem.

Bę­dąc praw­dzi­wą spe­cja­list­ką w kwe­stii na­zy­wa­nia zja­wisk po imie­niu, Rita była praw­dzi­wym la­ikiem w kwe­stii ra­dze­nia so­bie z tymi zja­wi­ska­mi. Ucie­ka­ła przed pust­ką te­raz, kie­dy skoń­czy­ła czter­dziest­kę, zu­peł­nie tak samo jak wte­dy, kie­dy mia­ła lat dwa­dzie­ścia i mniej jesz­cze. Z tą róż­ni­cą jed­nak, że te­raz Rita ucie­ka­ła już bez żad­nej na­dziei. Ucie­ka­ła na­wy­ko­wo. Zda­jąc so­bie spra­wę z tego, że żad­nej uciecz­ki nie ma.

W dzie­ciń­stwie umie­ra­ła ze stra­chu, kie­dy sły­sza­ła sło­wo „nic”, kie­dy czy­ta­no jej Po­kój pani – tę groź­ną baj­kę o pu­st­ce i umie­ra­niu, albo kie­dy trze­ba było zga­sić świa­tło. Gdy do­ro­sła, umie­ra­ła ze stra­chu, kie­dy uczu­cia zmie­nia­ły się w sta­ny, mi­łość w przy­zwy­cza­je­nie, a czas przy­szły w te­raź­niej­szy. Kie­dy do­bie­ga­ło koń­ca we­se­le albo ci­chła bi­twa. Kie­dy bra­ko­wa­ło słów, osią­ga­ło się cel czy or­gazm. Wszyst­ko jed­no.

Wy­cho­dząc z cmen­ta­rza, Rita wie­dzia­ła, że się do­peł­ni­ło. Że w domu czai się już tyl­ko wiel­ki brak i py­ta­nie – co ro­bić z ty­sią­cem te­raź­niej­szych wie­czo­rów. Sko­rzy­sta­ła więc oczy­wi­ście z szan­sy od­ro­cze­nia, za­pra­sza­jąc do sie­bie kil­ka­na­ście osób z gru­py daw­nych przy­ja­ciół Ada­ma. Ja­cek obie­cał do­łą­czyć, jak za­li­czy (tyl­ko z po­czu­cia obo­wiąz­ku i przy­zwo­ito­ści – oczy­wi­ście) sty­pę ro­dzin­ną.

W trak­cie przy­ję­cia w miesz­ka­niu Rity czas za­bi­ja­no głów­nie pi­ciem, roz­pa­mię­ty­wa­niem wy­pad­ku Ada­ma, wspo­mi­na­niem, słu­cha­niem na­grań z daw­nych cza­sów, śpie­wa­niem Kry­la, Ke­lu­sa (i in­nych bar­dów na li­te­rę K). Te­raź­niej­szość była re­pre­zen­to­wa­na skrom­nie. Kil­ka zwy­cza­jo­wych roz­mów: o tym, jak leci, że ru­so­fo­bia jest po­wszech­na, ale to moż­na zro­zu­mieć, o PiS-ie ziem­nia­ku i PO-fryt­ce, że na­praw­dę już nie ma na kogo gło­so­wać, a prze­cież trze­ba gło­so­wać, o roli in­te­li­gen­ta po IV RP, o mar­nych szan­sach na to, żeby w kra­ju szyb­ko po­wsta­ła praw­dzi­wa le­wi­ca, o cho­ro­bli­wym za­pa­trze­niu na Sta­ny, o bu­szy­zmie i szan­sach Oba­my. Po­tem Piotr po­zwo­lił so­bie na dłu­ga­wą re­la­cję z po­dró­ży do Ame­ry­ki. Za jego przy­kła­dem po­zo­sta­li też wy­ru­szy­li na inne kon­ty­nen­ty.

Roz­cho­dzi­li się we­dług klu­cza: naj­pierw ci, któ­rzy mają masę na gło­wie, po­tem ci, któ­rzy mają do cze­go wra­cać. Wresz­cie ci, któ­rzy na­wet nie tyle mają do­kąd wra­cać, ile nie mają ocho­ty tu zo­stać. Że­gna­li się wy­lew­nie, nie­re­ali­stycz­ną obiet­ni­cą od­no­wie­nia kon­tak­tów.

Osta­tecz­nie jed­nak na po­pra­wi­nach dru­gie­go dnia sta­wi­li się je­dy­nie Ste­fan, Mar­cin i Ja­cek. Na­wet Aga­ta, jak tyl­ko upew­ni­ła się, że Rita nie­źle się trzy­ma, też po­sta­no­wi­ła zo­stać w domu z mę­żem i dzieć­mi. I znów wszyst­ko od­by­ło się jak zwy­kle. Pi­cie, góry pa­pie­ro­sów.

I roz­mo­wy. Ro­dzi­ce Ada­ma są ab­so­lut­nie bez­na­dziej­ni. Nie tyl­ko oj­ciec, mat­ka też. Może na­wet mat­ka przede wszyst­kim. Wła­ści­wie to już nie wia­do­mo, któ­re gor­sze. Niby się to wie­dzia­ło, ale te­raz do­star­czy­li no­wych do­wo­dów. No i cze­go ma do­syć? Że są je­dy­ny­mi star­ca­mi na świe­cie, któ­rzy cią­gle ga­da­ją o ro­dzi­cach. Bo nie mają dzie­ci! Więc o czym tu ga­dać? Na przy­kład o tym, cze­mu Ja­cek nie umie się za­an­ga­żo­wać. By­ła­by taka uprzej­ma proś­ba, żeby się od­pier­do­lić! No to dla­cze­go Ste­fan za­wsze nie­do­brze tra­fia? Bo to taki pod­sta­rza­ły Wer­ter. Ale ta ostat­nia na­rze­czo­na była na­praw­dę nie­zła. Jak mia­ła na imię? Ba­sia. Wła­ści­wie dziec­ko – trzy­dzie­ści lat. Cze­mu się roz­pa­dło? Bo była cho­ro­bli­wie uza­leż­nio­na od mat­ki. Zno­wu mat­ka! I jak tu, kur­wa, nie roz­ma­wiać o mat­kach? Cóż, ta­kie mat­ki. Ta­kie po­ko­le­nie, że mu­sie­li spier­do­lić dzie­ciom ży­cie. Naj­pierw woj­na, po­tem Sta­lin. Sta­rzy Ada­ma to wbrew po­zo­rom to samo po­ko­le­nie. Oj­ciec Ada­ma – trzy­dzie­sty dru­gi rocz­nik, a mat­ka trzy­dzie­sty czwar­ty. Szpet­ni ilu­let­ni? Sie­dem­dzie­się­cio. Wszy­scy na sta­rość sta­ją się – to już chy­ba, kur­wa, było ze sto razy – ka­ry­ka­tu­ra­mi sie­bie sa­mych. Wszyst­ko już było. Cze­go chcieć – na­wet bied­ny kra­wiec ma pra­wo do odro­bi­ny al­zhe­ime­ra. A czy pa­mię­ta­ją, jak kie­dyś Adam pi­ja­ny wy­sko­czył z okna? U Kuby, nie u Mać­ka. Ma­ciek miesz­kał na czwar­tym, więc nie­źle by wy­glą­dał. Ra­cja. Moż­na po­lać. Sor­ry, on wy­mię­ka. Kie­dyś to mógł dużo wy­pić. Chy­ba z pięć lat temu…

Coś się jed­nak zmie­ni­ło. Bo Rita nie od­czu­wa przy­mu­su za­ba­wia­nia ich sobą. Wy­pa­dła z roli? Czy tyl­ko jest zmę­czo­na? Pół ży­cia spę­dzi­ła na nud­nych im­pre­zach. A na tych im­pre­zach pi­ja­ni męż­czyź­ni prze­ko­ny­wa­li ją, że daw­niej by­wa­ło na­praw­dę wspa­nia­le, że kie­dyś, że w cza­sach opo­zy­cji, że rok temu, mie­siąc temu, choć­by i w ze­szłym ty­go­dniu. Tyle razy mar­ne dzi­siaj ma­sko­wa­no przed nią na­pu­szo­nym wczo­raj i tyle razy Rita da­wa­ła się na­brać. Kie­dy była bar­dzo mło­da, wie­rzy­ła na­wet, że to jej wina, bo za­wsze po­ja­wia się za póź­no. Ba, na­wet uro­dzi­ła się za póź­no. Do­pie­ro po­tem od­kry­ła, że sed­no tkwi w sa­mej na­tu­rze prze­szło­ści i te­raź­niej­szo­ści. Że prze­szłość za­wsze jest pod­nieb­na, a te­raź­niej­szość przy­ziem­na. Że prze­szłość jest mi­tem, a te­raź­niej­szość mi­ze­rią. Tym bar­dziej jed­nak wal­czy­ła. W grze „dzię­ki Ri­cie dzi­siaj po­ko­na wczo­raj” nie mia­ła so­bie rów­nych. Go­to­wa była za­pła­cić każ­dą cenę. Go­to­wa była za­pła­cić wła­snym cia­łem i nig­dy nie bra­ko­wa­ło jej kon­cep­tu. Nie cho­dzi­ło by­najm­niej o ja­kiś nie­uda­ny wie­czór. Rita wal­czy­ła o by­cie, któ­re ro­zu­mia­ła wy­łącz­nie jako zo­sta­nie z a p a m i ę t a n ą, a choć­by i p o p a m i ę t a n ą. Wal­czy­ła o swo­je miej­sce w mi­to­lo­gii.

Może jest tyl­ko zmę­czo­na. Może sta­ra. I już jej się nie chce. A może to dla­te­go, że ona już z nimi wszyst­ki­mi spa­ła. I sama wła­ści­wie już nie pa­mię­ta, jak było. Ze Ste­fa­nem ra­czej do­brze, ale bez fa­jer­wer­ków. Z Mar­ci­nem ner­wo­wo, a z Jac­kiem nie umie po­wie­dzieć, bo oboj­gu cho­dzi­ło o Ada­ma. Nie­wie­le pa­mię­ta. Na przy­kład pe­ni­sów nie pa­mię­ta. To praw­da, że ona wła­ści­wie nie przy­wią­zu­je wca­le wagi do pe­ni­sów. Mimo że wy­czy­nia (albo wy­czy­nia­ła, bo od ja­kie­goś cza­su ta sfe­ra jej ży­cia sys­te­ma­tycz­nie za­ni­ka) z nimi wszyst­kie moż­li­we har­ce. Ro­bi­ła to jed­nak po pierw­sze dla­te­go, że jej au­to­wi­ze­ru­nek tego wy­ma­gał, po dru­gie i waż­niej­sze, żeby ją z a p a m i ę t a l i.

Czy oni za­pa­mię­ta­li Ritę? Czy mo­gli za­pa­mię­tać jej wa­gi­nę? Czy pa­mię­ta­ją jej za­pach albo ja­ki­kol­wiek szcze­gół? Czy kie­dy roz­je­dzie Ritę jej wła­sny tram­waj, będą ją roz­pa­mię­ty­wać? Wła­ści­wie mo­gła­by o to za­py­tać. Ale nie zro­bi tego, bo oni by to opacz­nie zin­ter­pre­to­wa­li. Że to daw­na Rita, jak za­wsze, or­ga­ni­zu­je sobą wie­czór. I jesz­cze by z tego wy­szła seks­sty­pa. Więc niech le­piej już jadą do Wro­cła­wia. Niech się za­bie­ra­ją z tymi swo­imi, już na za­wsze za­po­mnia­ny­mi, pe­ni­sa­mi.

Ale je­śli Ja­cek zo­sta­nie, to Rita pew­nie prze­śpi się z nim. Żeby nie do­da­wać cię­ża­ru po­grze­ba­niu Ada­ma.Ja­cek zo­stał dzie­sięć dni. W związ­ku z po­grze­bem Ada­ma wziął w re­dak­cji urlop oko­licz­no­ścio­wy. I po­łą­czył go z dłu­gim week­en­dem. A w związ­ku z urlo­pem oko­licz­no­ścio­wym i wol­nym po­cząt­kiem maja Rita prze­spa­ła z Jac­kiem aż dzie­sięć nocy. Dzie­sięć dni trwa­ło ich zgod­ne mał­żeń­stwo. On po­da­wał jej kawę do łóż­ka. I ro­bił śnia­da­nie. Dla niej jaj­ko na ide­al­ne mięk­ko, pół buł­ki z ma­słem, ser ple­śnio­wy i po­wi­dła śliw­ko­we. Dla sie­bie to­sty z se­rem i ja­kąś pa­stą. Albo ja­jecz­ni­cę na po­mi­do­rach – dla oboj­ga. Zja­da­li, słu­cha­jąc mu­zy­ki przy sto­le w kuch­ni. On prze­glą­dał ga­ze­tę, cza­sem ko­men­to­wał. A ją ba­wi­ły jego ko­men­ta­rze. Po­tem ona pi­sa­ła albo szła na uczel­nię. On czy­tał. Cza­sem za­ła­twiał ja­kieś spra­wy na mie­ście. Przez te­le­fon usta­la­li, któ­re z nich, wra­ca­jąc, zro­bi za­ku­py. Po­tem za­ma­wia­li obiad w Room Se­rvi­ce, choć czę­ściej to ona go­to­wa­ła. Przed wie­czo­rem zwy­kle szli do par­ku Mor­skie Oko po­ga­pić się na psy i dzie­ci. I na wy­syp roz­kwi­ta­ją­cych par świe­żo za­ko­cha­nych. Nocą wy­pi­ja­li po drin­ku, słu­cha­li mu­zy­ki albo oglą­da­li film czy TVN 24 i szli do sy­pial­ni. W sy­pial­ni ko­cha­li się. Po­wo­li, uważ­nie, z na­masz­cze­niem, jak­by w po­dzię­ko­wa­niu. Za­wsze jed­nak bez słów, za­wsze tyl­ko raz i za­wsze przed­tem ga­sząc świa­tło. Po­tem ca­ło­wa­li się na do­bra­noc i każ­de z osob­na za­nu­rza­ło się już we wła­sną ciem­ność. Czu­wa­jąc w swo­jej ciem­no­ści, Rita kie­dyś coś usły­sza­ła – jak­by zdu­szo­ny szloch Jac­ka. I na­tych­miast za­mknę­ła oczy. Jaw­ne­go zaj­mo­wa­nia się bó­lem dru­gie­go ich układ nie obej­mo­wał. Prze­cież ona tak­że pła­ka­ła w ukry­ciu.

Poza sy­pial­nią roz­ma­wia­li dużo. Cza­sem o Ada­mie. Ale nig­dy o tym, co oni wła­ści­wie ze sobą ro­bią. Tyl­ko raz, kie­dy Rita za­sta­ła Jac­ka na­pra­wia­ją­ce­go jej spłucz­kę w ła­zien­ce i spoj­rza­ła ze źle ukry­tym prze­stra­chem. Uśmiech­nął się z pew­nym wy­sił­kiem. Ale po­wie­dział już cał­kiem lek­ko:

– Ja się wca­le nie za­do­ma­wiam. Chcia­łem ci po pro­stu na­pra­wić spłucz­kę.

Kie­dy obo­je z Ada­mem wy­czer­pa­li już cały ar­se­nał moż­li­wych wza­jem­nych gier i zra­nień, tuż przed swo­im przed­ostat­nim roz­sta­niem, roz­po­czę­li wal­kę na zdra­dy. Ona mia­ła ko­chan­ka, a on ko­chan­kę. I po przy­ja­ciel­sku zwie­rza­li się so­bie. (Choć ona za­czę­ła z uprzy­wi­le­jo­wa­nej po­zy­cji, bo jej ko­cha­nek ob­ja­wił się wcze­śniej.) Maj upły­nął im na li­cy­to­wa­niu się, któ­ry z ich związ­ków po­za­mał­żeń­skich wy­da­je się waż­niej­szy. Któ­re z nich bar­dziej się za­an­ga­żo­wa­ło, komu jest le­piej, któ­re ma lep­szy seks i lep­sze per­spek­ty­wy. Rita po­zna­ła w tym cza­sie szcze­gó­ły bio­gra­fii Ka­ta­rzy­ny. Zna­ła jej upodo­ba­nia. W koń­cu roz­pra­co­wa­ła ją praw­do­po­dob­nie le­piej niż sam Adam. A i on pew­nie le­piej od niej roz­gryzł (za­raz – jak mu było?) Ar­tu­ra.

Kie­dy już pra­wie udzie­la­li so­bie po­rad – jak na­le­ży po­stę­po­wać z ko­chan­ka­mi (wszyst­ko oczy­wi­ście w at­mos­fe­rze peł­ne­go zro­zu­mie­nia i życz­li­wo­ści), gra zo­sta­ła prze­rwa­na gwał­tow­ną awan­tu­rą o bła­host­kę. Wte­dy zde­cy­do­wa­li, że to ko­niec, że mu­szą się roz­stać. Adam za­brał część swo­ich rze­czy.

Była pew­na, że nig­dy nie wró­cą do sie­bie. (Nie wie­dzia­ła, że cze­ka ich jesz­cze parę pie­kiel­nych wta­jem­ni­czeń.) Czu­ła się mło­da, szczę­śli­wa i za­ko­cha­na. Tyl­ko, nie wie­dzieć cze­mu, krót­ko po­tem ze­rwa­ła z Ar­tu­rem. Nie­spo­dzie­wa­nie i osta­tecz­nie. Na­gle, pod­czas przy­jem­nej roz­mo­wy.

Tego sa­me­go dnia stwier­dzi­ła też, że ab­so­lut­nie nie­zbęd­ny jest jej dru­gi kom­plet klu­czy do miesz­ka­nia. Że musi je ko­niecz­nie Ada­mo­wi ode­brać. Więc sko­ro zna­la­zła się przy­pad­kiem w po­bli­żu pra­cow­ni, wpad­nie po nie, ale tyl­ko na chwi­lę.

Pra­cow­nia Ada­ma mie­ści­ła się w ka­mie­ni­cy, w sa­mym cen­trum, na dru­gim pię­trze. La­bi­rynt dłu­gich wą­skich ko­ry­ta­rzy ota­czał ol­brzy­mią stud­nię. Kie­dy mło­da jesz­cze Rita skrę­ci­ła ze scho­dów w pierw­szy z wą­skich tu­ne­li, zo­ba­czy­ła w głę­bi Ada­ma, a przed nim dziew­czy­nę. Tak roz­po­czął się jej przy­śpie­szo­ny kurs do­ra­sta­nia. Bo już krok da­lej Rita wie­dzia­ła do­sko­na­le, kim jest ta dziew­czy­na i co się przed chwi­lą wy­da­rzy­ło. Ka­ta­rzy­na jej nie roz­po­zna­ła (ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów nig­dy nie była kar­mio­na opo­wie­ścia­mi o Ri­cie). Co wię­cej, Ka­ta­rzy­na na­wet jej nie do­strze­gła. Mia­ła tyl­ko ostat­nią od­no­gę ko­ry­ta­rza, żeby przy­wró­cić twarz do ta­kiej po­sta­ci, któ­rą bę­dzie mo­gła po­ka­zać Ada­mo­wi na sze­ro­kich scho­dach. By móc mu praw­dzi­wie lek­ko oznaj­mić już na dole, że nie ma i nie było żad­nej spra­wy, że nic się nie sta­ło. Że było miło i ona na nic nie li­czy­ła.

Rita nie chcia­ła pa­trzeć na Ada­ma. Chło­nę­ła tyl­ko ból ich ofia­ry. I tak szły na­prze­ciw sie­bie, obie co­raz star­sze. Na ko­niec Rita mi­nę­ła ją wresz­cie. I tuż za ple­ca­mi Ka­ta­rzy­ny bez sło­wa nad­sta­wi­ła dłoń. A współ­spraw­ca zbrod­ni, bez sło­wa, po­ło­żył na jej ręce swo­ją rękę, z klu­cza­mi do pra­cow­ni.

Ko­lej­ne od­no­gi la­bi­ryn­tu były cza­sem gwał­tow­nych roz­li­czeń. Bo Rita po­my­śla­ła, że nig­dy mi­łość Ada­ma nie przy­nio­sła jej tyle szczę­ścia, ile bólu zrzu­ci­li na Ka­ta­rzy­nę swo­ją wal­ką. Że mi­łość nie jest wca­le sil­na, jak jej wma­wia­no. Że jest sła­ba. A je­śli Boga ro­zu­mieć ze sta­ro­świec­ka – jako mi­łość, a Sza­ta­na – jako od­po­wied­nik cha­osu i de­struk­cji, to jak­że źle po­sta­wio­ne było jej py­ta­nie z dzie­ciń­stwa: cze­mu Bóg nie za­bi­je dia­bła? Bo taki Bóg nie ma żad­nej mocy spraw­czej. To cha­os i de­struk­cja mają moc za­bi­ja­nia Boga. I niech jej nie ma­mią baj­ka­mi, że cho­dzi o inną mi­łość! Tę praw­dzi­wie bo­ską – ab­so­lut­ną. Bo cze­mu świat miał oka­zję już tyle razy oglą­dać ab­so­lut­ną nie­na­wiść? A mocy ab­so­lut­nej mi­ło­ści jesz­cze ja­koś ni­ko­mu nie uda­ło się do­świad­czyć!

Po­tem, cze­ka­jąc na Ada­ma już w pra­cow­ni, Rita do swo­je­go ata­ku sta­ro­ści do­łą­czy­ła kil­ka po­sta­no­wień. Gdy­by mia­ła wy­bór, to wo­la­ła­by słu­żyć Złu niż Do­bru. Nie ma ta­kie­go wy­bo­ru. (Bo nie ma ani Boga, ani dia­bła, a jej wcze­śniej­szy wy­wód to tyl­ko eg­zal­to­wa­ne roz­wa­ża­nia, po­dyk­to­wa­ne wzbu­rze­niem.) Na świe­cie jest tyl­ko zwy­kła, bez­na­dziej­na, ludz­ka de­struk­cja, zwy­kły, ludz­ki cha­os. Nic wię­cej. Ale ona – Rita, nie ma za­mia­ru stać się ofia­rą cu­dzej de­struk­cji. Oczy­wi­ście po­le­gnie – pod cię­ża­rem wła­snej. Tu spra­wa jest pro­sta. Dzia­łasz – po­no­sisz kon­se­kwen­cje. I po­zo­sta­je ci przy­najm­niej po­czu­cie spraw­stwa. A Rita woli być spraw­cą. Ni­ko­mu nie uda się we­pchnąć jej w rolę Kasi, mimo że jest ko­bie­tą. Od­po­wia­da jej zresz­tą by­cie ko­bie­tą (bo by­cie męż­czy­zną wy­da­je się i nie­mą­dre, i nie­este­tycz­ne). Ale inną niż inne. Chce dzia­łać jak męż­czy­zna – w cie­le ko­bie­ty i ro­zu­mem ko­bie­ty. Nie ma za­mia­ru być ani do­bra, ani ła­god­na, ani tym bar­dziej od­da­na i ła­ska­wa. Bę­dzie uno­sić się gnie­wem i py­chą. Wte­dy to ona bę­dzie mo­gła ewen­tu­al­nie nisz­czyć in­nym ży­cie (so­bie je­dy­nie przy oka­zji). I ona, Rita, ma do tego peł­ne pra­wo.

W ten spo­sób czerw­co­we­go dnia dzie­więć­dzie­sią­te­go trze­cie­go roku Rita ode­bra­ła od Ada­ma cały kom­plet istot­nych klu­czy. Nie umia­ła jed­nak ode­brać mu klu­cza do miesz­ka­nia. Już w lip­cu Adam sko­rzy­stał z tego i na ko­lej­ny, pie­kiel­ny rok zno­wu się u niej roz­pa­no­szył.

Star­szej o pięt­na­ście lat Ri­cie całe to wła­sne za­dę­cie i po­sta­no­wie­nia wy­da­ją się te­raz za­baw­ne. Była wte­dy tyl­ko sta­rą ma­lut­ką Ritą, któ­ra nie mia­ła po­ję­cia, co zna­czy sło­wo de­ter­mi­na­cja. A prze­cież ludz­kie wy­bo­ry są tak na­praw­dę cał­ko­wi­cie zde­ter­mi­no­wa­ne. Jej – choć­by mło­do­ścią spę­dzo­ną u boku Ada­ma (o któ­rej te­raz nie może jesz­cze my­śleć), choć­by dzie­ciń­stwem u boku psy­chicz­nie cho­rej, po­ho­lo­cau­sto­wej mat­ki (o któ­rym te­raz nie ma siły my­śleć).

Te­raz sta­ra śred­niut­ka Rita już do­brze wie, co zna­czy de­ter­mi­na­cja. I wie też, że lu­dziom przy­dzie­lo­no, na ich po­zor­ne wy­bo­ry, tyl­ko po­zor­nie dużo cza­su. A ko­bie­tom dano tego cza­su tyl­ko po­zor­nie tyle samo, co męż­czy­znom. I co ona zro­bi­ła ze swo­im cza­so­wym przy­dzia­łem? Stra­te­gicz­nie naj­waż­niej­sze pół­to­rej de­ka­dy po­świę­ci­ła wal­ce o po­zór spraw­stwa. Za­pew­ne i ostat­nią od­no­gę la­bi­ryn­tu po­świę­ci na od­po­wied­nie ukła­da­nie mię­śni twa­rzy, żeby na ko­niec lek­ko oznaj­mić, że nie ma i nie było spra­wy, że było miło i ona na nic więk­sze­go nie li­czy­ła.

Ja­cek wy­je­chał, osta­tecz­nie nie od­po­wia­da­jąc Ri­cie na nie­za­da­ne py­ta­nie – czy był choć­by je­den mo­ment, w któ­rym my­ślał, żeby zo­stać. Rita w związ­ku z tym też mu się nie zwie­rzy­ła, że przy­da­rzy­ło jej się chcieć, żeby zo­stał. Po­my­śla­ła, że i ona, i on przy­po­mi­na­ją pod­sta­rza­łe ofia­ry kla­sycz­ne­go, li­ce­al­ne­go nie­po­ro­zu­mie­nia – gdzie za­wsze ja­kiś Ma­ciek ko­cha się w ja­kiejś Ewie, Ewa w Piotr­ku, Pio­trek w Go­ś­ce. A Goś­ka za­my­ka koło, ko­cha­jąc się, rzecz ja­sna, w Mać­ku. Oni obo­je ko­cha­li się w Ada­mie. I tyl­ko Adam w ni­kim się już nie ko­chał. Ale na­wet jako ki­lo­gra­mo­wa skrzyn­ka z po­pio­łem po­tra­fił za­wa­żyć na ich ży­ciu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: