Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wąż w kaplicy - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
Wrzesień 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wąż w kaplicy - ebook

 

Jak pojąć naród poddany dziwnej hipnozie poświęcenia, kraj świętych wybuchów, gdzie co pokolenie oddaje się w ofierze najmądrzejszych i najdzielniejszych? Wąż w kaplicy Tomasza Piątka to oryginalna powieść historiozoficzna - brawurowa i buntownicza.
Andreas Issli czuje się obco w Krakowie u schyłku austro-węgierskiego cesarstwa. To pół Szwajcar, pół Włoch, niezadomowiony w żadnym języku. Zaprzyjaźnia się z Jankiem, polskim chłopcem z dobrej, patriotycznej rodziny, który uczy go gry w piłkę i przekazuje mu bogoojczyźniane ideały. Kiedy wybucha pierwsza wojna światowa. Janek ginie bohatersko, męczeńsko. Bezsensownie. Ta szalona śmierć fascynuje i przeraża Andreasa.
Issli wyjeżdża do Austrii, by studiować psychologię. Poznaje Freuda, Junga i Trzecią Rzeszę. Zostaje nazistą. Jednak do wszystkiego, co robi, popycha go pragnienie zrozumienia Polaków. Po wybuchu wojny Andreas wraca do Polski, już okupowanej. Zaczyna poszukiwania, które niepokoją faszystowskich dowódców...

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-215-6
Rozmiar pliku: 924 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Cytaty

I wyrzygał truciznę na Chleb

I wyrzygał truciznę do Wina

Więc wygodny znalazłem se Chlew

By na gnoju się pokłaść przy Świniach

William Blake, I saw a Chapel,

tłumaczenie Tomasz Piątek

Czy widzicie: w mroku odchodzą idee rzeczy i czyści

ludzie, których nigdy nie było,

i że Chrystusa tylko szatan wymyślił,

żebyście mogli co dzień zabijać boga i miłość

Krzysztof Kamil Baczyński, Wyzwanie

Czasami ktoś od progu wołałby:

„panie Baczyński, telefon do pana” -

i nic dziwnego w tym nie byłoby,

że to on i że wstaje obciągając sweter

Wisława Szymborska, W biał y dzie ń

Część pierwsza GALICYJSKA WIOSNA

Dżuma. Gdybyż to, z czym walczyłem, było dżumą! Wtedy, otwierając tę książkę, wkraczalibyście w historię piękną i budującą: w opowieść o dwóch chłopcach i zarazie.

Chłopcy bawią się w brudnych podworcach Krakowa, skaczą po rozchwianych brukowych kamieniach, spomiędzy których tryska szaroczarne błoto. Jeden chłopiec ze śmiechem goni drugiego między drabiniastymi wozami na placu Szczepańskim, między przekupkami o sinych twarzach i zimnych oczach, między przyjezdnymi chłopami, co wyglądają jak gryzonie albo jak przez gryzonie obgryzieni. Przekupki nie przepędzają młodziutkich przyjaciół, żaden gospodarz nie zamachnie się na nich batem. Wąsate i zębate twarze sterczące zza główek kapusty uśmiechają się, bo widzą w chłopcach to, co w swojej kapuście. Wiosnę.

Nagle jeden z chłopców kopie nie do końca jeszcze zdechłego szczura albo gołębia. Następnego dnia, rozpalony na buzi i czole, kładzie się do łóżka. Anioł w długiej białej sukni z koronkami zmienia mu kompres na czole, to mama. Anioł w długiej szarej sukni z fartuchem próbuje wcisnąć mu łyżkę z rosołem do ust, to niania. Rosół, kompres i dwa domowe anioły nie mogą zwalczyć choroby, nabrzmiewającej pod pachami dziecka ropą, zgniłą limfą. Chłopiec umiera, jego przyjaciel płacze. A potem przyrzeka sobie oraz osieroconym rodzicom kolegi, że poświęci życie, aby zwalczyć dżumę.

Wstępuje na uniwersytet i tam staje się jeszcze bardziej śmiercionośny niż sama dżuma. Oczywiście, śmiercionośny dla pełzających kreatur śmierci. Łowca mikrobów, bicz boży dla stworów podłużnych i obłych, machających wąsikami i włoskami. Po życiu pełnym trudu, a nieraz i biedy, dorosły mężczyzna odkrywa szczepionkę. I znowu płacze. Podwójna ofiara – jeden chłopiec musiał oddać życie dżumie, drugi musiał jej życie poświęcić – przyniosła skutek. Laboratoria pracują pełną parą, dym leci z kolb i probówek, fabryki produkują seryjnie szczepionkę, cudowne serum antidotum. Znowu człowiek – potęga serca, myśli i pracy – dał światu odkrycie.

Gdybyż taka była moja historia! Może przebiegłaby trochę inaczej – nie znam się na dżumie, nie jestem w końcu epidemiologiem – ale na pewno skończyłaby się dobrze. Niestety, piekła, które próbowałem leczyć, są o wiele bardziej mordercze. Jeden tylko widzę punkt wspólny: w mojej historii, tej prawdziwej, też są szczury.

Nazywam się Andreas Issli. Już prawie o tym zapomniałem, dziwnie zaczyna brzmieć w moich uszach to nazwisko – zresztą ono jest dziwne, zarówno dla Niemców, Polaków, jak i Włochów. Nie używałem go od lat i jeśli teraz zapisuję je na kartce, to tylko dlatego, że nikt tej kartki nie zobaczy, póki żyję. Jest to nazwisko przeklęte najgorszym dzisiaj przekleństwem – nazizmem. Jestem, właściwie byłem nazistą, przez krótki czas, ale owocny. Wiem, wiem dobrze: nie powinienem nawet próbować się tłumaczyć. Nie powinienem wyjaśniać, jak do tego doszło, ani przedstawiać swoich motywacji: dla psychologów z modnej dziś szkoły behawioralnej liczą się tylko objawy. Ci wrogowie samego pojęcia duszy – behawioryści, nie naziści – próbują opanować najważniejsze gremia zajmujące się właśnie badaniem duszy. Wolałbym, żeby żaden z nich mnie nie badał. Także dlatego, że jeśli jacyś behawioryści dotrą tutaj do mnie, to raczej ci, którzy pracują na zlecenie najbardziej niemiłego ze zgłębiających duszę gremiów. Chodzi o pewną potężną amerykańską agencję, inwigilującą szczególnie starannie tę półkulę globu, na której obecnie się znajduję. To jest jeden z najważniejszych powodów, dla których to, co teraz piszę, pozostanie moją dozgonną tajemnicą.

Codziennie zstępuję w podziemia Banco Libertador i powierzam skrytce kolejną porcję zapisanych kartek, dbając o to, aby były należycie ponumerowane i ułożone. Jest to grzeczność z mojej strony, wyświadczona komuś, kto będzie przeglądał te zapiski po mojej śmierci (a więc grzeczność o smaku nieśmiertelności). Nadzorca skrytek podziemnych, szczupły i wielkooki Rodrigo Bum, jakoś jednak nie wzdycha i nie przywdziewa maski znękania, tylko uśmiecha się chłopięco, kiedy codziennie zakłócam jego wspaniałą wielogodzinną bezczynność. Tu zresztą nikt nie przywdziewa takiej maski, nawet jeśli nazywa się Rodrigo Bum. Tu każdy może się nazywać, jak chce: Diego Skrovanek, Carmelita Schweinfisch czy nawet – wybacz mi, o Wielki Archetypie, ten żarcik! – Jesus Rotschild. Gdyby nie przeszłość, ja też mógłbym przedstawiać się tutaj jako Andreas Issli i chociaż poproszono by mnie nieraz o powtórzenie nazwiska, nikt nie robiłby tej osobliwej, niedosłysząco-niedowierzającej miny, z jaką spotykałem się wszędzie indziej. Być może miałbym trochę kłopotów, gdybym przedstawiał się jako Andrea Iselli – jeśli jakieś nazwiska nie są tu w cenie, to włoskie.

Ja jednak nie przedstawiam się ani jako Iselli, ani jako Issli, ja już nazywam się inaczej. Ale zmiana nazwiska, jeśli nawet jest jakimś zabiegiem terapeutycznym, starcza na krótko. Nie można stać się nowym człowiekiem poprzez wyrobienie sobie nowego paszportu, choćby doskonale sfałszowanego. Nie można tego osiągnąć bez bólu. Czasem w ogóle nie można już stać się nowym człowiekiem, a i tak trzeba swoje przeboleć. To jest mój przypadek. Dlatego na tych kartkach wracam do tego, co się stało. Właśnie – do tego, co się stało. Nie po to, żeby wybielać siebie, powołując się na swoją motywację, nie po to, żeby się usprawiedliwić, ale nie po to również, żeby się oczernić. Cel jest trudniejszy: żeby zobaczyć.

Nazwisko zawdzięczam dziadkowi, który przybył do Krakowa ze Szwajcarii. W jego stronach mówiono w mieszanej gwarze, ni to łacińskiej, ni to niemieckiej. Wszyscy jednak wyobrażali sobie, że mówią po niemiecku lub po włosku. Mężczyźni, jako ludzie pracy i interesu, wybierali język pracy i walki, kobiety optowały za włoskim i już w dziewiętnastym wieku utarło się tak, że każda rodzina miała dwa nazwiska, a właściwie jego dwie formy do wyboru – tę niby niemiecką i tę pseudowłoską.

Takie zamieszanie miało jedną zaletę: człowiek który od dziecka mówi w dwóch różnych gwarach, łatwo uczy się następnych. To z kolei ułatwia emigrację, w przypadku mojego dziadka dość naturalną, ponieważ był cukiernikiem. Dziewiętnasty wiek – czasy wielkich migracji cukierników, całą Europę przemierzali misjonarze słodyczy, a Szwajcarzy cieszyli się wśród nich szczególnie dobrą reputacją i wszędzie byli mile widziani. Dziadek dotarł w miejsce osobliwe – wolne miasto, maleńka republika, na dalekich, północno-wschodnich rubieżach Austrii. Nazywało się to Kraków, zamieszkane było przez wąsatych i wąsikowatych Polaków, ze sporą przymieszką Żydów, Ormian, Czechów i ludzi niemieckojęzycznych, którzy nazywali siebie Deutsch, ale którzy bardzo różnili się od tych, co dzisiaj nazywają się Niemcami.

Był koniec roku 1845, gdy dziadek założył tam cukiernię. A zaraz potem przyszła wiosna. Na Rynek krakowski wybiegł chłopiec. Łatwo mogę go sobie wyobrazić. Nie, nie muszę sobie wyobrażać – ani chłopca, ani miejsca. Tyle razy potykałem się na Rynku o sterczące kamienie brukowe. Chłopca też znałem, chociaż zginął okropną śmiercią pół wieku przed moim narodzeniem. On odradza się w każdym pokoleniu i ogłasza Odrodzenie, Powstanie, Wybuch Ducha. W 1846 roku też je ogłosił. I to wystarczyło, żeby konwulsje ogarnęły cały Kraków wraz z przyległościami, czyli z Austrią, Rosją i Prusami. Bo miasteczko-państewko było otoczone przez trzy największe mocarstwa kontynentu i znajdowało się pod ich nadzorem.

Ci krakowianie, którzy nie byli chłopcami, zamknęli się w swoich ciemnych domach i nieduże to miasto przez chwilę nie było miastem szczurów, tylko aniołów. Na ulicy żadnych wąsików, tylko jasnowłose istoty o gładkich twarzach z przedwczesną nieśmiertelnością w oczach. A jednak było to miasto szczurów, bo wszystkie domy zmieniły się w ciemne nory. Ci, co nie byli chłopcami, pozamykali okiennice, zaciągnęli zasłony, nawet firanki, jeśli kto miał – i siedzieli w swoich salonach w mroku, w cuchnącym milczeniu. Starali się bardzo, aby nie dobiegł ich ani jeden odgłos z miasta aniołów. Zapewne bali się usłyszeć głosy Chorwatów albo Kozaków. Ale jeszcze bardziej bali się usłyszeć głosy Polaków: Rodacy, do broni! A najbardziej bali się słów: Proszę mnie wpuścić, proszę mnie schować!

Mój dziadek bardzo się zdziwił, kiedy się nagle dowiedział, że jest w Polsce. Nigdy nie zamierzał wybierać się tak daleko. Jego celem była raczej Austria, w najgorszym wypadku austriackie pogranicze. Wiedział jednak, co robić. Wstrzymał wyrabianie ciastek. Przeznaczone do ich produkcji rumy, poncze i likiery kazał wystawić do kantorku. Dokładnie tak, jak się spodziewał, chorwaccy żołnierze zatrzymali się na tym kantorku, dziadek osobiście im nalewał i dziękował za uratowanie go przed chłopcami. Dzięki temu nikt nie zajrzał do piwnicy, gdzie wśród wałków, dzież i stolnic kulili się właśnie ci chłopcy. Nie wiem, czy jeszcze jacyś uratowali się w Krakowie. Dziadek opowiadał, że bramy kamienic były dla nich zamknięte.

Część na pewno zbiegła na wieś, tam też się zaczynały niepokoje. Chłopcy przyszli do chłopów, opowiadać im o odrodzonej Polsce, w której chłopi mieli wreszcie zaznać sprawiedliwości. Chłopi nie mogli się nadziwić. „Patrzajcie – mówili w swojej gwarze – jak to ślicznie gada, jakie to śliczne, jak jaki aniołek”. A potem przywiązywali takiego aniołka do słupa i tłukli go drągami, aż tracił krew, przytomność i zęby. Gdy aniołek się budził z omdlenia, tłukli go znowu, a kiedy po trzecim omdleniu wreszcie znudzili się aniołkiem, wzywali austriackich żandarmów i ci wlekli bezzębnego aniołka znowu do Krakowa, który już nie był miastem aniołów, wręcz przeciwnie. Bo Kraków nagle stał się Austrią, nie było już wolnego miasta Krakowa, tylko prowincjonalne austriackie Krakau, i w końcu aspiracje mojego dziadka się spełniły. Był już w całkowicie austriackiej Austrii i karmił austriackie miasto słodyczą. Po tym wszystkim, co się stało, potrzebowano słodyczy.

Dziadek jednakowoż bał się, że nigdy mu nie przebaczą tego, iż pomógł chłopcom. Znał mieszczaństwo, szwajcarskie, niemieckie, austriackie, i wiedział, że ono zamyka przed wichrzycielami nie tylko bramy, ale też coś więcej. Głowy, serca, pamięć, jakkolwiek to nazwać. Wichrzycieli się wykreśla. A jeśli ktoś wichrzycieli nie wykreśla, to takiego kogoś z kolei się przekreśla.

Ale okazało się inaczej. Kiedy wichrzyciele zostali zakłuci bagnetami albo wypluwali sobie płuca przykuci do taczek w wojskowych twierdzach, albo w najlepszym – o, jakże szczęśliwym – wypadku zostali zesłani do Ameryki Południowej, okazało się, że nie są wichrzycielami, tylko aniołami.

Byli ludzie, którzy pozwolili aniołom skamlać u swoich drzwi, bram, murów. Byli ludzie, którzy zatykali uszy, aby nie słyszeć, jak bagnet zgrzyta o zewnętrzną ścianę ich domu, gdy przechodzi na wylot przez ciało anioła. I teraz ci ludzie przychodzili do mojego dziadka, aby winszować mu prawdziwie patriotycznej, polskiej postawy. Mówili, że jest wzorem, niemal takim – dodawali szeptem – jak ci, co zginęli, jak nasze młode, długowłose anioły, bagnetem przebite i do taczki przykute, które są wzorem dla przyszłych pokoleń. I prowadzili ze sobą te przyszłe pokolenia do jego cukierni, pokazywali ją swoim dzieciom, jakby chcieli im powiedzieć: Nie ma to jak zostać aniołkiem, sama słodycz.

To oczywiście przyczyniało się niezgorzej do powodzenia cukierni. W jednej chwili mój dziadek został bogaczem i Polakiem. Ale gdy stał się jeszcze większym bogaczem, to Polakiem być przestał. A stało się to tak: cesarz, w podzięce za katowanie aniołków u słupa, zwolnił chłopów z pańszczyzny. Pozbawiona niewolników polska szlachta zaczęła na swych majątkach bankrutować. Wtedy dziadek, który zastanawiał się, jak zainwestować pieniądze, postanowił zrobić dobry uczynek. Zaczął ratować podkrakowską szlachtę, kupując od niej drewno, całe zagajniki, a potem już całkiem duże lasy. I był to uczynek dobry także dla niego samego – kiedy uwolnieni chłopi i zrujnowani szlachcice zaczęli szukać szczęścia w miastach, bardzo wzrosło tam zapotrzebowanie na opał i drewno budowlane. Dziadek z czasem mógł sobie pozwolić na to, aby samemu stawiać małe tartaki, co jeszcze pomnożyło jego dochody. Uwolnieni chłopi umierali z głodu i gotowi byli pracować za bochenek chleba. A że dziadek dawał im trochę więcej, został dobroczyńcą także i chłopów. I wtedy Kraków odwrócił się od dziadka. Wiele lat później pytałem: Dlaczego?! Dlaczego się od niego odwrócili?! A wtedy ktoś bardzo mi drogi zacytował w odpowiedzi słowa polskiego poety: „Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy” – a co dopiero lasy spieniężać!

Mój dziadek obraził się na Kraków. Nie, nie zostawił dobrze prosperującego interesu, nie opuścił miasta – ale już go nie widział. Gdy jechał gdzieś dalej w interesach, to otwierał okienko powozu dopiero za rogatkami. A żonę, zresztą dość późno, wziął sobie ze swoich stron, ze szwajcarskiego miasteczka i z podobnie skromnej rodziny jak ta, z której się wywodził. Babka do końca życia była mu wdzięczna za niespodziewane i niezasłużone bogactwo, które wyrwało ją ze Szwajcarii. On zaś, o ile wiem, nie dawał jej odczuć, że jest bogata z jego łaski: jesteśmy protestantami i wiemy, że nic nie jest naszą zasługą, tylko darem Dobrotliwego Dawcy.

Mój ojciec, syn mojego dziadka, ożenił się jeszcze później niż on. Dziadka otaczało potępienie. Ojca Kraków potraktował łagodniej – ale jeśli nie było to potępienie, to milczenie na pewno. Trudno mu było szukać tutaj żony, nic więc dziwnego, że przywiózł ją sobie z podróży. Tym bardziej że mój ojciec był bardzo łagodnym i nieśmiałym człowiekiem, a lody zawsze łatwiej przełamać z cudzoziemcem. A jeszcze łatwiej z cudzoziemką. Po śmierci dziadka i po długiej żałobie mój ojciec postanowił pocieszyć się wyprawą do Włoch. Myślał, że poradzi sobie tam doskonale, jako że włoski znał po matce – okazało się jednak, że nasze rodzinne wyobrażenia o tym języku znacznie odbiegają od wyobrażeń włoskich. Na szczęście we Florencji poznał uroczą córkę miejscowego profesora, która uznała za swój patriotyczny obowiązek pomóc sympatycznemu, choć podstarzałemu i aż zawstydzająco nieśmiałemu cudzoziemcowi. Zaczęła go uczyć słówek i od zwykłych słówek przeszli do czułych słówek, od pojęć ze słowniczka do pojęć, jakim dotąd mój skromny ojciec nie pozwalał zagościć w swojej głowie. Profesor z Florencji nie protestował, kiedy pojawiła się możliwość bogatego, chociaż egzotycznego mariażu: profesorska córka nie miała posagu. Nawet kalwiński ślub nie był dla niego przeszkodą: papież wyklął państwo włoskie, które odebrało mu wszystkie ziemskie posiadłości, zatem profesor, jako włoski patriota, wyklął papieża, i podobnie jak Garibaldi popierał nawet przechodzenie na protestantyzm. Jego żona, moja włoska babka, miała na ten temat zupełnie inne zdanie: przez całe życie pokutowała za to, że kocha patriotę, co wtedy znaczyło antychrysta i masona. Teraz miała dodatkowy powód do pokuty.

Krakowska babka natomiast przyjęła katolicką synową, biorąc ją w ramiona i przyciskając do serca, a następnie zarzucając ją potokiem włoskich słów – lub słów, które uważała za włoskie. Niestety, moja niezwykła mama za swój patriotyczny obowiązek uznała poprawianie teściowej. I następnego dnia babka wyprowadziła się z domu, z hukiem i ze swoimi służącymi. Zamieszkała przy cukierni, którą postanowiła odtąd zarządzać sama. Ojciec jej na to pozwolił, być może z pewną ulgą, ponieważ świetnie prosperujący interes drzewny pochłaniał go bez reszty, a tymczasem cukiernia podupadała coraz bardziej. Szacowni krakowianie nie mogli zbojkotować drewna, drewno jest zawsze mniej lub bardziej anonimowe, bojkotowali więc ciastka rodziny, która, jak mówili, na narodowym pogorzelisku tartak sobie kleci. Babka poświęciła się cukierni z wielką pasją, jak gdyby chcąc nadrobić fakt, że dostała ją już gotową, bez żadnej swojej pracy. Myślę, że próbowała tę swoją brakującą pracę wcisnąć wszędzie, gdzie się da, nawet w przeszłość cukierni – by w ten sposób z niezasłużonego daru uczynić własne dzieło, własną zasługę. Pracując nad tym intensywnie, doprowadziła zakład do całkowitego i ostatecznego bankructwa, po którym zaraz zmarła. Podobno umierała, płacząc. Utrata babki bardzo zmartwiła mojego biednego ojca. Utrata cukierni zmartwiła go mniej. Zapotrzebowanie na drewno rosło, może niespecjalnie w Galicji, ale na zachodzie Europy, i mój skromny, łagodny ojciec kupował karpackie lasy, budował w nich tartaki i wypalarnie węgla drzewnego, spławiał drewno do Bukaresztu, podpisywał kontrakty w Londynie i deponował kapitał w Szwajcarii.

Pewnego razu, kiedy ojciec był w długiej podróży do Londynu – tym razem szczególnie długiej, bo via Bukareszt, po załatwieniu spraw w Rumunii miał wsiąść na parowiec i przez Konstantynopol, Messynę, Genuę, Marsylię, Gibraltar dopiero udać się do Anglii – matka nagle kazała się pakować. Potem zaciągnęła nas wszystkich – siebie, nianię i mnie – do pociągu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: