Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
9 marca 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya - ebook

"Saturn", najnowsza powieść Jacka Dehnela, jednego z najgłośniejszych pisarzy młodego pokolenia, to przejmująca opowieść o życiu w cieniu geniusza. O niszczącej presji, jaką na syna wywiera potężny i despotyczny ojciec. Francisco Goya na początku XIX wieku jest u szczytu sławy i u progu starości. Maluje dużo dla dworu królewskiego, ale zlecenia spływają z całej Hiszpanii. Czas dzieli między pracę, polowania i podboje miłosne. Nie gnuśnieje nawet, gdy po ciężkiej chorobie traci słuch. Tylko syn Javier nie całkiem mu się udał: ślęczy nad książkami, nie garnie się do farb. Jednak Francisco nie rezygnuje, chce ukształtować Javiera na swój obraz i podobieństwo. Decyduje nawet o jego ożenku, a potem zaczyna podejrzanie kokietować synową. Może we wnuku geniusz malarski znajdzie swoje wcielenie? Saturn to rewers biografii wielkiego artysty, który przez życie „idzie, skacząc po górach", ale w jego domu częściej panują smutek, samotność i frustracja. Dehnel pokazuje, że genialny malarz to zarazem fanfaron i mitoman, przepełniony pychą i żądzami. Zastosowany w książce wielogłos narracyjny daje obraz edypalnego konfliktu, który dzieli Goyę i jego potomków.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-266-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dedykacja

Mojej Mamie, malarce

Motto

Kiedy teraźniejszość nie cieszy i kiedy nadciągające miesiące niczego nie niosą oprócz powtórzenia, oszukuje się monotonię szturmami na przeszłość. Z tego, czego nie można nikomu opowiedzieć o swoim życiu, wyjmuje się drzazgi i puch, by umieścić je w pieleszach rzymskiej patrycjuszki lub siedzibach dawnych Hebrajczyków.

Pascal Quignard, Taras w Rzymie

Powiedz mi, kto wymyślił ojca, i pokaż mi gałąź, na której go powiesili.

R.M.

I

mówi Javier

Przyszedłem na świat przy ulicy Rozczarowania. Dopiero kiedy miałem osiem czy dziesięć lat, usłyszałem, ukryty w spiżarni, jak nasza kucharka opowiadała szlifierzowi noży, skąd wzięła się ta nazwa: dawno temu czterech przystojnych majogoniło piękną dziewczynę, biegnąc naszą ulicą, o tu, tuż pod oknami naszego domu, który wtedy jeszcze nawet nie stał, wzdłuż witryn sklepu z perfumami i złotymi wisiorkami, którego wtedy jeszcze nie otwarto i w którym nie urzędował jeszcze stary don Feliciano, bo nawet jego jeszcze nie było na świecie; a biegła ta dziewczyna, oj, biegła, a gonili ją ci majo,oj, gonili, aż złapali; a tacy byli namiętni, że poszarpali na niej całe suknie, zdarli mantylę i szal, którym przysłaniała twarz – i wtedy stanęli jak wryci. Bo pod atłasami i adamaszkami pokazało się cuchnące ciało, oblepiona suchą skórą trupia czaszka, szczerząca żółte zęby. Rozpierzchli się na wszystkie strony, ciało w jednej chwili obróciło się w pył, razem ze wszystkimi wstążkami i falbanami, a ulicę nazywano odtąd ulicą Rozczarowania. Tak mówiła kucharka, trzymając się – widziałem to przez dziurkę od klucza w drzwiach spiżarni – pod boki, krzepka, rumiana, oświetlana snopami iskier, a szlifierz, który opowieści nie znał, bo pochodził skądś spoza Madrytu, przykładał do wirującego kamienia kolejne noże i nożyczki, potakując i pomrukując między jednym zgrzytem żelaza a drugim. Ale ojciec – jestem o tym najzupełniej przekonany, nawet jeśli tego akurat nie powiedział, jeśli tego akurat nie wypluł z innymi obelgami, którymi mnie obrzucał – zawsze uważał, że ulica nazywa się tak, bo ja, Javier, przyszedłem na świat w domu, który stał właśnie przy niej, w alkowie na piętrze, w mieszkaniu portrecisty i wicedyrektora Królewskiej Manufaktury Tapiserii Santa Bárbara, a wkrótce malarza królewskiego, Francisca Goi y Lucientes.

mówi Francisco

Kiedy Javier przyszedł na świat, jeszcze przy Calle de Desengaño, starsze dzieci już nie żyły; ani pierworodny, Antonio, ani Eusebio, ani mały Vincente, ani Francisco, ani Hermengilda; Marii de Pilar nie pomogło nawet imię, którym poleciliśmy ją pod opiekę Naszej Pani Saragoskiej. Nigdy nie powiedziałem tego Javierowi – bo w owym czasie starałem się nie rozpieszczać dzieci, wychować syna na prawdziwego mężczyznę, nie to, co teraz, kiedy serce mi zmiękło i zrobiła się ze mnie stara, lejąca łzy purchawa, w dodatku głucha jak pień, co bardzo pomaga w znoszeniu dziecięcych wrzasków – a zatem: nigdy nie powiedziałem tego Javierowi, ale kiedy La Pepa go urodziła i leżała w łóżku, wymęczona, z czarnymi kosmykami włosów przyklejonymi do mokrego czoła, na którym padające z okna światło kładło się wielką plamą, jak z bieli ołowiowej, poleciałem na miasto i krzyczałem do wszystkich znajomych i nieznajomych, że nie ma piękniejszego widoku w Madrycie niż ten chłopak.

Po nim próbowaliśmy dalej, licząc się z tym, że i on nie zostanie z nami zbyt długo. Moja świętej pamięci małżonka, Józefa Bayeu, czyli po prostu La Pepa, jeśli się nie stroiła, leżała w łóżku – albo w połogu, albo, jeśli poroniła, z kolejnymi krwotokami, zupełnie jak królowa Maria Luiza, jedno martwe dziecko za drugim. Kiedyś nawet próbowałem to sobie policzyć, i było tego ze dwadzieścia razy. Ale, niestety, przeżył tylko Javier. Niestety tylko i niestety Javier.

II

Starzy

Obrzydliwa jest starość. Jej zapachy i faktury. Cieknące oczy, przekrwione spojówki, wyłysiałe rzęsy i brwi, wiszące fałdy ciała, liszaje. Jej łapczywość w wysysaniu resztek, jej łakomstwo, rzucanie się na miskę z głośnym mlaskaniem.

Mówią, że pięknie jest zestarzeć się we dwoje. Czy piękniej robaczywieje się i parszywieje w towarzystwie niż samemu? Ze wszystkich sabatów świata najstraszliwszy jest sabat starości, na który młodzi, zamiast się zlatywać, przyczłapują z nałożonymi na gładkie twarze maskami z pomarszczonej skóry.

Oko, nie mniej słabe niż reszta ciała, widzi tylko najsilniejsze kontrasty: plamę światła na czubku nosa tuż nad ciemną kreską bezzębnych ust. Czarne, trupie cienie pod nawisami łuków brwiowych, a wokół nich jasne kręgi policzków i czoła. Błysk srebrnej łyżki nad zagłębieniem talerza, mlaskanie, wychudzone palce wychodzące z mroku szerokiego rękawa. I czarne, powiększone pożądaniem źrenice, otoczone białkami wytrzeszczonych oczu. Obeżreć się życia, zanim się skończy.

Och, z jaką odrazą patrzymy na swoich rodziców, kiedy zmieniają się w wyleniałe, niesyte bestie, popsute mechanizmy, cieknące naczynia.

Och, z jakim niezrozumieniem patrzymy na nasze dzieci, kiedy widzą w nas wyleniałe, niesyte bestie, popsute mechanizmy, cieknące naczynia. W środku jesteśmy nadal młodym chłopakiem z ambicjami, który jedzie do wielkiego miasta z jednym tylko zawiniątkiem; jesteśmy młodą, niebrzydką dziewczyną, która mówi sobie: „Och, życie, jeszcze zobaczymy, kto kogo!”.

III

mówi Javier

Dobrze mu tam, we Francji. Wszystko mi tu powtarzają. Siedzi sobie, wdowiec z dala od grobu żony, zadowolony, stary lis, spasiony borsuk, posiwiały głuszec, maluje jakieś błahostki, fidrygałki, jakieś miniaturki na kości słoniowej, jakieś rysuneczki; Leocadia robi mu jedzenie, troszczy się, kroi jabłka na ćwiartki, osobiście, bo od służącej to mu nie smakuje, a potem oddaje się, komu popadnie – okazji w Bordeaux nie brakuje, ostatnio podobno jest z jakimś Niemcem, który nie wie nawet, że ona nie taka weiss, na jaką wygląda. Rosario, przepraszam, BIEDRONECZKA, nie mówi na nią inaczej niż „Biedroneczka”, siedzi koło niego i „razem tworzą”. On jednym ruchem coś rysuje, niekoniecznie zresztą obrazki odpowiednie dla dziewczynki w jej wieku, nawet jeżeli jest córką ladacznicy i niejedno widziała, a ona, koślawo, próbuje to powtórzyć. Krzywą linią tam, gdzie powinno być prosto, prostą tam, gdzie powinno być krzywo, a przede wszystkim nudną linią. Nudną, jednostajną, bez wdzięku. Potem stary bierze kolejną kartkę i – po prostu to widzę, widzę to – mrucząc coś niezrozumiale do siebie, tak jak zawsze mruczał, a jeżeli nie zawsze, to przynajmniej odkąd ogłuchł, jednym gestem z kartki papieru robi banknot: czarownicę lecącą na skakance, starego rogacza z młodą żonką (że też nie przychodzi mu do głowy, że portretuje samego siebie), skazańca duszonego garotą, słowem: idealny rysunek, na który od razu miałbym kilku kupców. I podaje temu bachorowi. A ona, mrugając oczami, kokosząc się przy nim na krześle, uśmiechając raz po raz, wysuwa mały język jaszczurki, odziedziczony z pewnością po matce, i „uzupełnia cienie”, czyli tą swoją tępą kreską pokrywa fałdy sukni, kawałki tła, czupryny. A stary mówi „jaśniej”, „ciemniej”, „jaśniej”. I tak pracując ochoczo i w pełnym porozumieniu, zamieniają banknot w gryzmoły, z których można co najwyżej robie tutki na tytoń.

mówi Francisco

Dobrze mi tu, we Francji, choć źle mi tu, w starości. Kiedy słońce jest mocne – choć nie tak mocne jak w Madrycie – widzę lepiej, i wtedy zabieram się do malowania. Nie mam już sił na duże płótna, zresztą nawet chodzę ledwo-ledwo, jest tu taki młody, który uciekł z Hiszpanii, de Brugada; spędza z nami sporo czasu i wyprowadza mnie na spacery, nauczył się nawet ze mną rozmawiać – nie tak jak wcześniej, pisząc na karteluszkach, które trudno mi odczytać, ale dłońmi, wedle systemu księdza Boneta. Przedwczoraj go za to zrugałem, bo wymachuje łapami, jakby chciał wszystkim dookoła pokazać, że stary Goya nie tylko ledwo giczołami powłóczy, ale i jest głuchy, głuchy, głuchy jak pień, jak kamień, jak pędzel, jak klamka, jak kłąb starych szmat poruszany czarną magią. Cuchnę chyba szczynami, bo mam chory pęcherz, ale sam tego nie czuję, już nie ten nos, co potrafił przez okno wywąchać soczystą cipkę idącą ulicą… widzę tylko, jak inni się krzywią, kiedy podchodzę za blisko, a że nie chcą mi zrobić przykrości, to ukrywają te grymasy, co jest jeszcze bardziej upokarzające. Noszę trzy pary okularów. Trzy pary okularów na jedynym nochalu. Nie takim znowu największym. Wzrok mnie zawodzi, ręka też. Wszystkiego mi brak – oprócz woli.

Przez jakiś czas zajmowałem się litografiami, rysowałem z pamięci byki… Brugada mi pomagał, stawiał kamień na sztalugach, mocował, a ja tam już sobie gryzmoliłem, skrobałem brzytwą, w drugiej ręce trzymając wielką lupę, bo bez niej niczego prawie nie widziałem – ale ze dwa razy kamień zerwał się ze sztalug, raz prawie zmiażdżył mi stopę, aż zarysował krawędzią czubek trzewika, za drugim razem łupnął o ziemię, kiedy mała Rosario stała ze trzy kroki dalej. Oczywiście cała praca na nic. A za tym drugim razem miałem piękną scenę, prawie skończoną. Dałem sobie z tym spokój. Na duże płótna tym bardziej nie mam siły, a moja Biedroneczka dorosła już do malowania i myślę posłać ją na nauki do Paryża, puściłem nawet parę listów, może Ferrer by ją umieścił u Martina, podobno jest niezły. Nie będzie na to szkoda pieniędzy. Bo i jest kogo kształcić, nie to, co ta dupa Javier, który do niczego się nie potrafi zabrać, leży tylko jak larwa, jak kawał tłustego mięsa w brytfannie, w zakrzepłych sokach, nie chce mu się do mnie przyjechać, nie chce mu się przenieść przez Pireneje tego spasionego tyłka, a ja, staruch, muszę jeździć w tę i z powrotem jak młody szczygiełek, bo inaczej nie zobaczę mojego ślicznego Marianito. Zupełnie jakby nie mogli zostawić na chwilę interesów, zresztą, jakie oni tam mają interesy, i przyjechać do stojącego nad grobem ojca. Ale jest Biedroneczka i na Biedroneczkę nie szkoda czasu, pokazałem nawet jej rysunki w Madrycie, wszyscy profesorowie Akademii byli zachwyceni i mówili, że to jak mały Rafael w spódnicy, jak mały Mengs w atłasach. Mengs przy niej to pętak. Świat nie widział drugiego takiego talentu. Siadamy więc razem, coś tam jej rysuję na świstku, a ona kopiuje uważnie, a ile jest w tym pracowitości, ile biegłości, jaka kreska śliczna! Niewyrobiona jeszcze, to prawda, ale czuć geniusz. Goya ten geniusz czuje. Ona sobie rysuje, Leocadia krząta się po domu albo wychodzi na miasto, w końcu kobieta musi mieć coś od życia, jesteśmy we Francji, nie w Hiszpanii, przecież nie będę jej trzymał w domu pod kluczem. Ona sobie rysuje, ja wyciągam z szuflady płateczki kości słoniowej, farby, cienkie pędzelki, i, patrząc przez szkło powiększające, najpierw kładę ciemny podkład z kopcia zdjętego z lampy, a potem kapię kilka kropli wody. Jakie tam światy, ile tam się kłębi postaci, duchów, pożądań – kaleki, więźniowie, brzuchate karły, stare wiedźmy; patrzę przez moją lupę i nadziwić się nie mogę, ile się może wydarzyć na takiej maleńkiej płytce, kiedy woda rozpuszcza sadzę. A potem, rach-ciach, zabieram się do malowania. Jak nie wyjdzie, a coraz częściej nie wychodzi, zdrapuję bez żalu, bo wiem, że woda rozpuszcza czerń w pełnej zgodzie z nurtem moich myśli i zaraz przywoła jeszcze coś lepszego. Coś boleśniejszego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: