Lękajcie się - ebook
Lękajcie się - ebook
Cała Polska milczy. Ofiary księży pedofilów mówią.
W tej książce polscy katolicy opowiadają jak w dzieciństwie padli ofiarami księży pedofilów. Opowiadają o samotności, bólu i lęku przed reakcją otoczenia, rodziny i samego Kościoła. Dwanaście świadectw daje kłam przekonaniu, że problem pedofilii nie istnieje w polskim Kościele.
Dlaczego ofiary boją się mówić? Dlaczego media chronią chorych księży, a pomijają odpowiedzialność biskupów? Dlaczego nie ma reakcji instytucjonalnej, jak w innych krajach? Dlaczego wierni akceptują sytuację, w której nie wiadomo gdzie w Kościele kryją się pedofile?
Książka jest skierowana do wszystkich tych, którzy zadają sobie te pytania i chcą się dowiedzieć jak w innych krajach problem pedofilii w Kościele jest rozwiązywany.
Autor od ponad dziesięciu lat jest korespondentem holenderskich i belgijskich mediów w Polsce.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7554-587-6 |
Rozmiar pliku: | 637 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pytanie: Więc nie można pisać o jego ewentualnych błędach?
Michnik: Piszemy, ale piszemy to, trzy razy czytając, czy jakiegoś sformułowania nie ma, czy nie będzie zbyt radykalne. Rzeczywiście jest z tym problem. Tutaj rzeczywiście jest taka pewna nadostrożność.
Adam Michnik (2001)
Źródło: rozmowa z autorem
– Powinniśmy teraz zabrać się za wyjaśnianie spraw związanych z nadużyciami seksualnymi polskich księży. Gdy medialny skandal wybuchnie, będzie za późno, by uratować dobre imię instytucji.
Tomasz Terlikowski (2010)
Źródło: W polskim Kościele cisza przed burzą, „Dziennik”, 21 marca 2010.
– Boję się że będę prześladowana i wyklęta. Ich władza sięga wszędzie.
Ofiara, która nadal milczy (2012)Zamiast wstępu
„Jak to jest w Polsce z tym molestowaniem seksualnym przez księży?” Rok 2011. Holendrzy są zszokowani rozmiarem skandalu w Kościele katolickim w Stanach Zjednoczonych, Irlandii, od niedawna także w Niemczech, a teraz również w Holandii. Dzwonią więc do korespondenta w Warszawie. Skoro u nas jest tak źle, to jak to wygląda w „najbardziej katolickim kraju Europy”? Kościół katolicki w Holandii to przecież karzeł w porównaniu z polskim: garstka hierarchów zarządzających pustymi kościołami. Nawet koledzy dziennikarze są w szoku, kiedy wychodzi na jaw, co biskupi i klasztory kryją w swoich szafach. Wprawdzie wydawało się oczywiste – chociażby po doświadczeniach w krajach anglosaskich – że coś tam musi być, ale coś takiego?
W małym Królestwie Niderlandów, gdzie około czterech milionów z prawie siedemnastu milionów mieszkańców to katolicy, i to w większości już tylko na papierze, gdzie psycholog już dawno wyparł księdza z miejsca spowiednika, gdzie ludzie od dawna są przyzwyczajeni do wolności słowa, gdzie można mówić, o czym tylko się chce – w tym kraju, jak się okazuje, żyją dziesiątki, setki, a może nawet tysiące ludzi, którzy w dzieciństwie padli ofiarą księży, a potem milczeli przez całe życie.
Natychmiast powstaje komisja niezależnych ekspertów, która ma zbadać to, co dziennikarze zaczęli wyciągać na światło dzienne. A właściwie dwie komisje: jedna, by badać kto, kogo, ilu, gdzie, jak i dlaczego, a druga, by ustalać wysokość odszkodowań, które Kościół będzie musiał wypłacać. Wnioski komisji są bulwersujące: w Holandii żyje przynajmniej dziesięć tysięcy ofiar duchownych. Na domiar złego okazuje się, że biskupi mijali się z prawdą i w niektórych przypadkach próbowali ukrywać dowody przestępstw seksualnych swoich podwładnych. Szok, prawdziwy szok. Dzwonią więc do Warszawy i pytają: „Jak to jest w Polsce z tym molestowaniem seksualnym przez księży?”.
I jak to właściwie jest? Coś zaczynam sobie przypominać, ale niezbyt wiele. Zaczynam grzebać w dawnych aferach. Była Tylawa w 2002 r., cztery wsie, gdzie ksiądz molestował dwa pokolenia dziewcząt. Został skazany przez sąd, ale wyrok był bardzo niski: dwa lata w zawieszeniu, między innymi dlatego, że tylko sześć kobiet miało odwagę zeznawać. Po wyroku ksiądz jeszcze długo pozostał na plebanii, zanim dostał awans od samego arcybiskupa, który dziś jest przewodniczącym Episkopatu Polski. Już sama ta sprawa jest poważniejsza niż stare przypadki, które dały impuls do powstania komisji w Holandii. A od tego czasu? Była jeszcze sprawa Paetza, ale to trochę inna kategoria, skoro molestował dorosłych kleryków. To nie pedofilia. Niemniej jednak to zbyt głośna historia, by ją pominąć. Podobnie jak podejrzenie pod adresem słynnego prałata Jankowskiego w Gdańsku.
Była jeszcze tzw. sprawa płocka, gdzie w 2007 r. nowy biskup postanowił zrobić porządek w swojej diecezji. Przyjechali dziennikarze gazety „Rzeczpospolita” i zrobiła się afera. W relacjach z Płocka zdziwiło mnie przede wszystkim mieszanie pojęć. Jako najbardziej spektakularny wątek całej afery wyłoniło się istnienie „homoseksualnego lobby”, które według anonimowych świadków funkcjonowało w diecezji płockiej przez dekady. Rozumiem, że homoseksualizm wśród księży to nośny temat dla mediów, ale tu chodzi o pedofilię, o przestępstwo. Kiedy mężczyzna w sutannie kocha się z innym mężczyzną to jest tylko ich sprawa. Może to grzech według instytucji, dla której ten ksiądz pracuje, ale to nie przestępstwo. Pedofilia różni się właśnie tym, że są ofiary. To poważne przestępstwo, na które jest paragraf.
Była też sprawa szczecińska w 2008 roku. Zakonnik dowiaduje się, że w Młodzieżowym Ośrodku Socjoterapii im. św. Brata Alberta ksiądz latami wykorzystywał chłopców. Po latach daremnych prób załatwienia sprawy w ciszy biskupich kurii zdesperowany duchowny zwraca się do „Gazety Wyborczej”. Sprawa staje się głośna, ale i tak prokuratura w pierwszej instancji ją umarza. Kiedy dobrze poszukałem, znalazłem Hłudno, Bojan, Pszenno i jeszcze kilka innych nazw, które stały się synonimami skandalu obyczajowego z księżmi w rolach głównych. Kiedy w 2010 r. afera molestowania w Kościele na świecie osiągała punkt kulminacyjny, „Gazeta Wyborcza” opublikowała wywiad z anonimową ofiarą. Historia podobna do tych, które znamy ze Stanów, Irlandii, Austrii, Niemiec, Belgii czy Holandii, ale kontekst zupełnie inny: ponury PRL, potężny Kościół, wrogie nastawienie do ofiar, niemrawy wymiar sprawiedliwości, niezdecydowane media i w końcu próba określenia liczby ofiar: „(…) w skali kraju to są pewnie tysiące osób. Nie przesadzam. Kilkadziesiąt, kilkaset przypadków rocznie przez ostatnie pół wieku. Jak na trzydziestoośmiomilionowy kraj nie są to przesadzone szacunki”¹.
Napisałem więc artykuł do swojej gazety w Holandii na podstawie tych informacji, z wyraźną sugestią, że w Polsce te sprawy są na razie zamiatane pod dywan. Ta konkluzja nie dała mi jednak spokoju. Podobnie zresztą jak telefon: jeszcze jedna redakcja z Holandii i jeszcze jedna, a potem Flamandowie, bo przecież u nich też afera trwa w najlepsze. Wszyscy z tym samym pytaniem: „Jak w tej sprawie jest u ciebie w Polsce?”. Wróciłem więc do tematu.
W trakcie dalszych poszukiwań natknąłem się na więcej informacji wskazujących, że problem pedofilii wśród księży istnieje w Polsce. Przede wszystkim lokalne media okazały się pomocne: „Głos Pomorza”, „Tygodnik Podhalański”, „Nasze Miasto”, „Dziennik Łódzki”, „Kurier Południowy”, „Tygodnik Przegląd”, „Gazeta Olsztyńska”, „Głos Szczeciński”, „Gazeta Krakowska”, „Dziennik”, „Gazeta Wrocławska”, „Głos Wybrzeża”, „RMF FM”, „NaszeMiasto.pl”, „Gazeta Lubuska”, ale również depesze PAP-owskie, lokalne wydania „Gazety Wyborczej” i portale internetowe, takie jak Onet, Interia i Wirtualna Polska. Okazało się, że w ciągu dziesięciu lat za pedofilię skazano przynajmniej dwudziestu siedmiu polskich księży. Mowa tu nie o domniemanych sprawcach, tylko o tych, co do których sąd nie miał wątpliwości, że wykorzystali dzieci. Kary były na ogół łagodne, ale sam fakt, że w kraju, gdzie duchowni cieszą się dużym autorytetem, aż dwudziestu siedmiu z nich zostało skazanych, daje do myślenia. Oznacza to, że odsetek skazanych księży jest porównywalny do tego, co było znane amerykańskiej opinii publicznej, zanim w 2002 r. skandal wybuchł tam na wielką skalę. Dlaczego media w tym kraju nie zwracają uwagi na ten fakt?²
Wcześniej już moje zdziwienie budził inny wątek, który zostawiłem, kiedy musiałem szybko napisać artykuł o stanie rzeczy w Polsce. Chodzi o organizację ofiar – polskich ofiar polskich księży. Trafiłem na nią, jak tylko zacząłem szukać w internecie. Jako jeden z pierwszych rezultatów komputer wyrzucił Ruch Ofiar Księży, z numerem telefonu, Skype’a, e-mailem, tylko że po drugiej stronie oceanu, w Kanadzie. Zadzwoniłem i tak zaczął się ciąg pouczających nieporozumień.
Odebrał niejaki Wincenty Szymański, który po krótkim wstępie tłumaczył, że jako chłopak został wykorzystany przez wikarego w małym mazowieckim miasteczku. Na swoich stronach obszernie opisuje własną „sprawę zakroczymską”. Głęboko religijna rodzina, szarobura PRL, małe miasteczko, gdzie nigdy nic się nie dzieje, a jedną z niewielu atrakcji dla chłopców jest msza, w której mogą uczestniczyć jako ministranci. Tam jest życie. Jest na przykład telewizor na plebanii, jeden z trzech w całej gminie. Cała furmanka dzieci się tam zbiera, żeby oglądać mecze. Ksiądz pedofil ma duży wybór i wybiera, między innymi małego Wincentego. Kończy się tym, że wikary nagle znika z parafii. Kończy się tym, że byli ministranci zostają oskarżeni o to, że chcieli wyłudzić od księdza pieniądze, że są homoseksualistami, że sami są pedofilami. Kończy się tym, że Wincenty ucieka, najpierw do Austrii, a stamtąd do Kanady, gdzie zaczyna nowe życie jako Vincent. Ale tak naprawdę nic się nie kończy. Ciągle wracają wspomnienia. Przeszłość nie przestaje ciążyć. I wreszcie, kiedy sprawy pedofilii w krajach anglosaskich sięgają medialnego zenitu, postanawia coś robić. Zakłada stronę internetową i zaczyna zbierać informację od tych, którzy mają podobne doświadczenia jak on. Kiedy dzwonię, zbiera już od czterech lat.
Trochę dziwne w tym wszystkim jest to, że Ruch Ofiar Księży istnieje już te całe cztery lata i jakoś nie słychać o nim w Polsce. Parę wzmianek w prasie i tyle. Zdziwienie zmienia się w podejrzliwość, kiedy padają liczby. No dobrze, Kościół wiedział, nic nie robił, ukrywał, przerzucano pedofilów z parafii do parafii… Dobrze, rozumiem, tak było w innych krajach, ale ile takich przypadków było w Polsce? I wtedy Vincent mówi: „Mam listę ponad dwustu księży pedofilów”. Słucham? Musiałem się chyba przesłyszeć. Pytam więc jeszcze raz. „Tak, właściwie to już trzystu. Ludzie piszą do mnie”. Ponownie się upewniam: „Ma Pan na myśli dwieście, trzysta ofiar, tak?”. Ale nie, nie przesłyszałem się. „Mam na myśli prawie trzystu księży pedofilów”.
Facet kłamie. To przecież niemożliwe. Po kolei: siedzi w Kanadzie, opisuje własną historię i zbiera zgłoszenia innych ofiar. Mówi, że ma trzysta nazwisk księży pedofilów. Nie kryje się z tym. Wręcz przeciwnie, jego strona wyskakuje każdemu, kto tylko wrzuca hasła „Polska”, „pedofilia”, „kościół” lub podobne w wyszukiwarkę. Jest dostępny, komunikatywny i mówi dziennikarzowi, że ma taką listę. Jeżeli to, co mówi, jest prawdą, jak to możliwe, że polskie media o tym milczą? Przecież powinny się na to rzucić. Wysłuchałem więc i odłożyłem wątek kanadyjski na bok. Aż do momentu kiedy – już po napisaniu artykułu do gazety – wróciłem do tematu.
Zadzwoniłem następny raz. Rozmawialiśmy. Zadzwoniłem jeszcze raz. Jeszcze raz rozmawialiśmy. Sprawia wrażenie człowieka, który ma głowę na karku. Może jednak jest coś na rzeczy? Podrzucam temat listy. Potwierdza, że ma, ale wyraźnie nie chce wejść w szczegóły. I tak rozmowa trafia na temat mediów. Skarży się, że polskie media są zainteresowane tylko tanią sensacją. „Dzwonią i chcą numery do dwóch, trzech ofiar i do jednego księdza. I to już, bo program zaraz. Chcą po prostu robić sensację dnia. No i potem co? Nic się nie zmieni dla ofiar. Bez poparcia mediów nic się w Polsce nie zmieni”. Podaje jeden przykład, drugi… I zaczyna do mnie docierać, że rozmawiamy jak głuchy z niemym.
Ja nie ufam jemu, bo zakładam, że jeżeli on mówi prawdę, media dawno by podchwyciły jego historię. On nie ufa mnie, bo zakłada, że media nie są zainteresowane wyjaśnieniem, tylko szukają „mięsa” do programu. Jednak im dłużej zajmowałem się tematem księży pedofilów w Polsce, tym bardziej nabierałem przekonania, że ma rację. Polskie media, które w wielu sprawach nie są lękliwe, zdają się tracić odwagę, gdy temat jest zbyt drażliwy dla Kościoła katolickiego. Badając grunt, usłyszałem wprost: „Pan trafił na jedną z najbardziej ukrytych spraw w tym kraju”. Inni mówili wręcz o tabu, co oczywiście tylko podsycało moją ciekawość.
Wprawdzie nie jestem katolikiem, ale żyję w społeczeństwie, w którym pojęcia dobra i zła są w dużej mierze kształtowane przez religię katolicką. Jeżeli Kościół nie jest w stanie zmierzyć się z tym problemem, to czego oczekiwać od innych instytucji?
Na początku nie było mowy o książce. Wyrastała jakby przy okazji. Aby poświęcić więcej czasu tej sprawie, postanowiłem zrobić film dokumentalny razem z kolegami z Holandii. Przygotowując go, musiałem kontaktować się z wieloma ofiarami, tak by dowiedzieć się, jak problem w Polsce rzeczywiście wygląda. Nie sposób jednak pokazać wszystkich historii w jednym filmie, tym bardziej że większość opowiadających je osób chce pozostać anonimowa. Wtedy powstał pomysł, by ich relacje spisać, poddać minimalnej redakcji i opublikować w Polsce, po polsku, dla polskiej publiczności. Na początku chciałem się ograniczyć do tego, by w książce znalazły się same historie ofiar, by pokazać sprawę od ich strony, ich językiem, bez zbędnych komentarzy. Szybko jednak okazało się, że potrzebne będzie wprowadzenie do tematu, aby umieścić te polskie doświadczenia w kontekście międzynarodowym. Bo jak to możliwe, że w kraju, gdzie Kościół katolicki jest wszechobecny, prawie nikt nie powołuje się na doświadczenia zagraniczne, by postawić kluczowe pytania: „Jaką odpowiedzialność ponoszą biskupi?”. „Dlaczego Kościół w Polsce nie ma danych dotyczących pedofilii wśród księży, podczas gdy w innych krajach Kościół je ma?”. „Jaką mamy gwarancję, że nasze dzieci nie spotkają pedofila w Kościele?”.
Rozmawiałem z takimi, którzy spotkali. Nie mają jeszcze na tyle odwagi, by występować z imienia i nazwiska. Obawiają się odrzucenia ze strony otoczenia. Większość boi się nawet opowiadać o swoich przeżyciach anonimowo. Tym bardziej należy się szacunek tym, którzy się odważyli. Zdaję sobie sprawę, że zachowując ich anonimowość, narażam się na krytykę, iż dałem się oszukać. To jednak mało prawdopodobne, by wszyscy moi rozmówcy byli kłamcami. Doświadczenia w innych krajach wskazują, że fałszywek jest bardzo mało. Nie ma powodu sądzić, by w Polsce było inaczej. Tym bardziej że tu większość ofiar w ogóle nie chce rozmawiać, nawet nieoficjalnie. Potwierdzają, że byli molestowani jako dzieci, ale nie chcą opowiadać, nawet jeżeli gwarantuje im się anonimowość. Skoro tak jest, ryzyko oszustwa ze strony tych, którzy mówią, jest minimalne.
Anonimowość ofiar na razie nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Brak imion i nazwisk może być pomocny. Pozwala bowiem koncentrować się na narracji ofiary, a nie na rozważaniach, czy taki lub inny ksiądz dostanie wyrok bądź nie. Polskie media przeważnie polują na winnego, zamiast stawiać pytania o przyczyny przestępstw. To powoduje – albo raczej pozwala na to – że sprawy prezentuje się jako incydenty. Może dzięki wyłączeniu personaliów uda się wyrwać z tej medialnej nagonki na królika. Celem nie jest ustalanie dokładnego biegu wydarzeń w opisanych tu przypadkach, ale pokazanie, że problem w Polsce istnieje i jest lekceważony.
Tak więc pewnego dnia w październiku 2011 roku zaczęliśmy kręcić Silence in the shadow of John Paul II (Cisza w cieniu Jana Pawła II). Na początku naszych poszukiwań udaliśmy się do Kościoła – a dokładniej: do polskiego episkopatu – żeby dowiedzieć się z pierwszej ręki, jak Kościół ocenia sytuację we własnych szeregach.
Ksiądz rzecznik Józef Kloch usiłował przekonać trzech holenderskich dziennikarzy, że problem w Polsce nie istnieje: „Znanych jest kilka przypadków, o których donosiły media, i to jest wszystko, co dotąd wiemy” – oznajmił.
Okazało się, że biskupi polscy zazwyczaj nie informują organów ścigania o przypadkach pedofilii wśród duchownych. Ksiądz rzecznik był w stanie wymienić jeden wyjątek: „Polskie prawo nie przewiduje obowiązku doniesienia do władz świeckich przez kogokolwiek o takim przypadku. Jeżeli natomiast poszkodowany zgłosi się do prokuratury, to oczywiście prokuratura winna wszcząć śledztwo. I tu wiem o pełnej współpracy i gotowości tej współpracy ze strony biskupa Libery w sprawie biskupa płockiego. Podkreślam raz jeszcze: chodziło o kwestie w obliczu polskiego prawa przedawnione, ale i tak zostały zgłoszone do prokuratury”.
Okazało się, że Kościół jest przekonany o tym, że w Polsce jest dużo mniej ofiar księży niż gdzie indziej, dlatego że Polacy stosują zasady moralne, których uczy Kościół: „Otóż dlaczego w Polsce jest więcej duchownych? Dlaczego jest więcej powołań? Dlaczego jest więcej ludzi na pielgrzymkach pieszych i ludzie idą setki kilometrów do miejsc, które uważają za święte, takich jak Częstochowa, Licheń i inne. Dlaczego? No właśnie wiara umocniona w nas przez naszych rodziców, przez naszych duchownych w ten sposób działa. Nasze seminaria są nadal pełne i nadal jest bardzo dużo księży, nie tylko w Polsce, ale również w krajach misyjnych, w Europie Zachodniej, w różnych krajach. Widać więc, że ta wiara działa, i trzeba tylko uwierzyć, że tak jest. I jeżeli ktoś nie wierzy, niech przekonają go cyfry”.
Okazało się, że Polski Kościół nie robi nic, by oszacować rozmiar problemu: „Jest znanych kilka przypadków, ale nikt nie prowadził badań, bo jak by je zrobić? Trzeba by chodzić do ludzi i pytać… Przecież to byłoby bez sensu. Zatem wiemy o kilku przypadkach. Sądzę, że gdyby były inne, pewnie ci, których one dotyczą, by je zgłosili”.
Z każdą kolejną historią ofiary, której później słuchałem, wypowiedzi księdza rzecznika wydawały mi się coraz bardziej nieprawdopodobne, a nawet szokujące. Przedstawił nam obraz kraju prawie nietkniętego przez zjawiska patologiczne, znane z zachodniej Europy, kraju, gdzie wiara głęboka, lud wierny, a Kościół autorytetem. W tym sielankowym obrazie zabrakło miejsca na coś tak obrzydliwego jak wykorzystywanie dzieci przez duchownych. Było tylko „parę” przypadków, margines w tym wielkim Kościele wielkich liczb. Ksiądz wychwalił wielość powołań, księży, kleryków, pielgrzymów i mógłby pewnie dodać liczbę sióstr i braci zakonnych, dominicantes, nowych kościołów, dzieci katechizowanych i pomników papieża. Ale im więcej słyszałem o wielkich liczbach, tym bardziej zacząłem sobie wyobrażać samotność tych „paru” ofiar.
Ale w jednym ksiądz miał rację. Na zakończenie swoich wyliczeń powiedział coś, czym trafił w sedno: „To dziwi? Tak. Ludzi z Zachodu dziwi”.Nie w Polsce?
A czemu widzisz źdźbło w oku brata swego, a belki w oku swoim nie dostrzegasz? (Mat. 7, 3)¹
Dziwię się, gdy ludzie mówią, że w Polsce molestowanie seksualne przez duchownych nie jest problemem. A przecież wielu słyszało o takich sprawach nawet w swoim najbliższym otoczeniu. Na przykład znajoma, kiedy ją zapytałem, opisała przypadek kuzynki, którą ksiądz próbował obmacywać. Kuzynka się nie dała, rodzice ją wsparli, więc sprawa rozeszła się po kościach. Albo na przykład pan, którego zupełnie przypadkowo spotkałem w pociągu. Wracałem do Warszawy po spotkaniu z jedną z ofiar, kiedy rozmowa dwóch pasażerów w przedziale zahaczyła o temat molestowania seksualnego w Kościele. „Byłem ministrantem aż do momentu, kiedy zobaczyłem, jak ksiądz zbliża się do chłopców”. Pan opisuje szczegóły i opowiada, jak jego brat nagle, z dnia na dzień, nie chciał już być ministrantem. „Podejrzewam, że może mieć takie właśnie doświadczenie. Ale nigdy go nie pytałem”.
Mało kto w Polsce zadaje pytania. A jeżeli już, to nie za bardzo szuka odpowiedzi. Z zagranicy docierał przez ostatnie lata strumień informacji o tym, że molestowanie seksualne było i jest poważnym problemem w Kościele, że setki, nawet tysiące duchownych było w to zaangażowanych i że ich przestępstwa były systematycznie tuszowane przez przełożonych. W samej Polsce nie brak lokalnych afer z księżmi w rolach czarnych charakterów. W dodatku kilka znanych osób odważyło się mówić. Jest Olga Jackowska, piosenkarka znana jako Kora, która nagrała piosenkę o swoich doświadczeniach z księdzem pedofilem. Piosenka, jak wspomina sama artystka, nie istnieje w stacjach radiowych, ale przyciąga tłumy słuchaczy w internecie. Wywołała jednak również wiele agresywnych reakcji. Jest Maciej Cuske, reżyser, który w „Gazecie Wyborczej” opisał, jak ksiądz molestował go w 1987 roku. Ksiądz był przenoszony z parafii do parafii, zanim w 2003 r. został skazany. Jest Jacek Borkowski, radny z Łodzi, który opowiedział, co mu się przytrafiło w dzieciństwie. Był wyśmiewany przez jednych i chwalony za odwagę przez drugich. Temat krąży, a mimo to tematu nie ma.
Zapytałem kolegę po fachu, który zna się na rzeczy, bo wielokrotnie zajmował się tematem pedofilii. Pierwsza reakcja była stanowcza: „To nie mogło się tu dziać na taką skalę jak na Zachodzie”. Jego osąd był kategoryczny: „Sytuacja Kościoła była tu zupełnie inna niż u was”. I wytoczył przekonująco brzmiące argumenty. Po pierwsze, Kościół w Polsce nie miał internatów i szkół, to było państwo komunistyczne, więc kler nie miał dostępu do edukacji. Po drugie, rewolucja seksualna lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ledwo tu dotarła. To był kraj zamknięty. Tam u was, w Holandii, w tamtych latach dziecięce porno można było kupić w sex-shopach. Tego u nas nie było”. Krótko: „W Polsce tego nie znajdziesz”.
Wahałem się. Jego argumenty o zamkniętym, konserwatywnym obyczajowo świecie bloku wschodniego brzmiały przekonująco. Nie dałem jednak za wygraną i postanowiłem zasięgnąć innej opinii. A konkretnie w Fundacji Dzieci Niczyje, organizacji pozarządowej, która pomaga dzieciom w trudnych sytuacjach rodzinnych i wystawia opinie eksperckie dla sądów. Opinia pani Jolanty Zmarzlik, psychologa w tejże fundacji, w sprawie argumentów kolegi dziennikarza była krótka: „Nieprawda”. Ani brak internatów, ani brak rewolucji seksualnej nie były według niej przeszkodą, aby księża mogli się dobierać do dzieci. To, że we własnej praktyce nie spotkała się z małymi ofiarami księży, miało według niej zupełnie inny powód: „Ludzie mają większe opory ujawnić sprawę, gdy sprawca jest księdzem”.
Przemyślałem sprawę jeszcze raz. Uwagi mojego kolegi nie były bezsensowne. Internaty w Holandii i w Belgii, a tym bardziej w Irlandii tworzyły idealne warunki dla zboczonych, wręcz sadystycznych kapłanów opiekunów. Ich podopieczni nie mieli gdzie uciec. Byli zdani na ich łaskę. Badania prowadzone po wybuchu skandalu w Holandii przez komisję Deetmana wskazywały zależność między szkolnictwem internatowym, gdzie dzieci rzadko miały kontakt z rodzicami, a nadużyciami seksualnymi. Szansa, że dziecko padnie ofiarą molestowania seksualnego, była dwukrotnie większa w zamkniętych ośrodkach oświaty niż w otwartych placówkach. Ta zależność istniała nie tylko w przypadku katolickich internatów. Liczba nadużyć zaczęła wyraźnie maleć, kiedy internaty zaczęły znikać z niderlandzkiego pejzażu. W 1960 r. liczba katolickich internatów osiągnęła maksimum: trzysta dwadzieścia jeden. Dziesięć lat później zostało ich sto dziewięćdziesiąt dziewięć, po czym fenomen szybko zniknął na dobre. Zdecydowana większość przypadków molestowania miała miejsce właśnie w okresie istnienia tych placówek².
Trzeba jednak brać pod uwagę to, że malejąca liczba przypadków w latach siedemdziesiątych zbiegła się w czasie nie tylko ze zniknięciem internatów, ale również z masowym odchodzeniem wiernych z Kościoła. Wpływ, który Kościół w Holandii miał na katolicką część społeczeństwa, drastycznie malał. Niderlandzcy katolicy coraz rzadziej słuchali swoich duchownych, a tych ostatnich zaczęło być coraz mniej. Mniej było wiernych, mniej powołań, więcej wystąpień ze stanu kapłańskiego. To samo działo się w Belgii. Tu komisja Adriaenssensa, która badała sprawę molestowania seksualnego w Kościele, stwierdziła w swoim raporcie, że po 1985 r. liczba nadużyć gwałtownie się zmniejszyła. Powodem był spadek liczby powołań. Księża musieli się koncentrować na pracy duszpasterskiej, a tym samym ich obecność w szkolnictwie szybko zmalała³.
Sytuacja w Stanach Zjednoczonych pokazuje, że molestowanie seksualne na wielką skalę jest możliwe bez internatów. W tym kraju większość oskarżeń o pedofilię padła pod adresem księży diecezjalnych. Przed 2002 r. oskarżono o ten proceder 4,3 procent zwykłych księży, a „tylko” 2,5 procent księży zakonnych⁴. Do haniebnych czynów dochodziło najczęściej w mieszkaniach duchownych. W Polsce było podobnie. Z doświadczeń opisanych w tej książce wynika, że miejscami, gdzie najczęściej popełniano te przestępstwa, były plebanie i mieszkania księży.
Drugi argument, czyli brak rewolucji seksualnej, również ma sens, ale jednak nie przekonuje do końca. Większość spraw zgłoszonych w Stanach Zjednoczonych przypada na okres 1960–1985, czyli mniej więcej na lata tak zwanej rewolucji seksualnej. Liczba przypadków rośnie szybko w latach sześćdziesiątych, osiągnie apogeum w latach siedemdziesiątych, aby spaść w latach osiemdziesiątych i następnie – w latach dziewięćdziesiątych – powrócić do poziomu z lat pięćdziesiątych⁵. Wygląda więc na to, że hasła o wolnym seksie w tamtym czasie miały wpływ również na duchownych. To zresztą jedna z tez samego Kościoła: do molestowania doszło dlatego, że ludzie zaczęli na większą skalę żyć wbrew nakazom Kościoła.
Argument ten jest na tyle niewiarygodny, że molestowanie seksualne nieletnich nie pojawiło się w Kościele nagle w latach sześćdziesiątych. Kościół od wieków walczy z tym wstydliwym zjawiskiem we własnych szeregach. Tyle że w dwudziestym wieku robił to po cichu⁶. A tajność ta rodziła problemy, bo zachęcała do ukrywania i obrony sprawców kosztem ofiar. Poza tym wydaje się mało prawdopodobne, by brak otwartej rewolucji seksualnej utrzymywał polskich księży w czasach przedpotopowej grzeczności. Polska nie była aż tak zamknięta jak Związek Radziecki. „Zachodnie pornosy” pojawiły się jednak u polskiego księdza na parafii (patrz rozdziały Pod klucz i Ratował mnie proboszcz).
Dane statystyczne mogą zatem wskazywać na coś innego. Mianowicie na to, że ofiary zaczynają mówić dopiero wtedy, gdy są starsze i mają już w miarę ułożone życie. Tak jak powiedziała mi jedna z nich: „Dzieci mam dorosłe. Rodzice już nie żyją. Teraz mogę mówić”. Ofiary z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych mają dopiero po dwadzieścia, trzydzieści lat i możliwe, że jeszcze milczą.
Jeżeli istnieje jakiś związek między molestowaniem nieletnich przez księży a rewolucją seksualną lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, to dotyczy on raczej celibatu. W latach osiemdziesiątych stało się jasne, że nowy papież, Jan Paweł II, nie chce nawet dyskutować o jego zniesieniu. Ci mniej liczni mężczyźni, którzy mimo to wybrali kapłaństwo jako drogę życiową, byli świadomi, że wybierają życie bez seksu. Ta argumentacja, rzecz jasna, nie jest mile widziana przez Kościół. Zakłada bowiem, że wcześniej duchowni molestowali dzieci, ponieważ mieli kłopoty z dotrzymaniem przysięgi czystości.
Za to w kręgach krytycznie nastawionych do Kościoła jest to ulubiony argument, którym próbuje się wytłumaczyć istnienie problemu pedofilii wśród duchownych. I nie tylko tu. W rozmowach z polskimi ofiarami ten wątek często wracał. Według tego rozumowania duszony popęd seksualny znajduje ujście tam, gdzie może. Skoro ksiądz ma pod ręką dzieci i młodzież, wystarczy moment słabości. Jest bardzo prawdopodobne, że takie przypadki się zdarzają. Trudno jednak tłumaczyć w ten sposób skalę zjawiska. Odsetek pedofilów wśród mężczyzn, w tym wśród księży, jest bardzo mały. Dlaczego więc ksiądz, który nie radzi sobie z celibatem, miałby systematycznie sięgać po dzieci? Przecież może sobie znaleźć dorosłą partnerkę lub dorosłego partnera. Przykładów nie brak, skoro Kościół ma nawet fundusz alimentacyjny. Jeżeli i tak złamać śluby czystości, to dlaczego nie wybierać tego, co się lubi? Owszem, może się zdarzyć, że pod wpływem emocji w danej chwili tłumiona energia seksualna kieruje się na dziecko. Może to być wytłumaczenie tych przypadków, w których duchowny jednorazowo dopuścił się molestowania. W Stanach Zjednoczonych, jak wynika z raportu Johna Jaya, który powstał, by określić skalę zjawiska, ponad połowa księży pedofilów była oskarżona o pojedyncze przypadki napastowania. Tymczasem stu czterdziestu dziewięciu recydywistów „zaliczyło” 2,9 tysiąca ofiar. Ich postępowanie trudno tłumaczyć tylko celibatem.
Warto tu zatrzymać się na raporcie komisji Adriaenssensa w Belgii. Belgijski psychiatra tłumaczy, dlaczego pedofilia może stosunkowo często występować wśród księży. Zdarzali się duchowni, którzy dopuścili się tych czynów z powodu celibatu – jak tłumaczy Adriaenssens – ale dopuścili się ich incydentalnie i w odróżnieniu od regularnych sprawców odczuwali ulgę, kiedy mogli o tym rozmawiać przed jego komisją. To inaczej niż ci, dla których rola księdza nauczyciela była atrakcyjna ze względu na ich pedofilskie skłonności. Adriaenssens wyciąga następujący wniosek: „Faktorem ryzyka nadużycia seksualnego w Kościele jest to, że kombinacja władzy i szacunku mogła przyciągać pewien typ człowieka. Wydaje się, że chodzi tu o mężczyzn z zaburzeniem osobowościowym, którzy znaleźli w profilu księdza nauczyciela możliwość schowania swojej niepewnej osoby za fasadą wysoce szanowanego moralnego autorytetu. Ich orientacja seksualna kierowana na dzieci i młodzież znalazła w tym pełną możliwość realizowania”⁷.
Nie ma powodów, by sądzić, że w Polsce miałoby być inaczej. Tu wprawdzie nie było internatów, ale i bez tego duchowni mieli i mają dostęp do dzieci: ministrantura, lekcje religii, obozy, przygotowanie do pierwszej komunii. Grupą najbardziej narażoną na ryzyko spotkania z niewłaściwym księdzem byli ministranci. Z jednym wyjątkiem (Ratował mnie proboszcz) wszyscy mężczyźni, którzy opowiadają w tej książce swoje historie, pełnili właśnie tę funkcję.
Ponadto księża mieli w latach PRL-u coś, czego nie mieli duchowni na Zachodzie: na tle otaczającego ich społeczeństwa byli lepiej sytuowani materialnie. Wątek ten bardzo często wraca w opowiedzianych przez ofiary historiach. „Mówili: dostaniesz tam kiełbasę, mąkę… Bo zawsze przychodziły te paczki ze Stanów i tam różne produkty wydzielano. Jako ministrant miałem tam – w cudzysłowie – lepszy dostęp do takich rzeczy” (Nie było Teleranka). „Obdarowywał nas różnymi tam rzeczami, których normalnie nie mogliśmy dostać” (Protestant). „Częstował nas słodyczami” (Kleks). Ciekawym elementem w tym kontekście okazuje się magnetowid. „Ksiądz miał fajne filmy” (Pod klucz); „U księdza można było oglądać mecze”⁸. Słodycze, kolorowe książeczki, filmy – w szarej rzeczywistości PRL-u ksiądz na plebanii miał do zaoferowania „coś ekstra”.