Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Manhattan pod wodą - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Manhattan pod wodą - ebook

Zuzanna Głowacka ma dystans. Do siebie, świata i pisania. Chociaż to ostatnie nazywa "biegiem w betonowych kaloszach", teksty, które składają się na Manhattan pod wodą zachwycają lekkością.

Lena Mazurska • Onet.pl

 

Ta książka jest jak bombonierka. Przynajmniej dla tych, co lubią czekoladę. Czytasz jeden felieton, trochę się nim bawisz, trochę się nad nim zastanawiasz, ale po chwili masz ochotę sięgnąć po następny.

Ludwika Włodek • Gazeta Wyborcza

 

To opowieść o współczesnej Ameryce, lecz także niezwykle barwna autobiografia.Obdarzona świetnym piórem, dowcipna i bezpretensjonalna – debiutuje we wspaniałym stylu.

Marta Mizuro • Zwierciadło

 

Róże Gali 2012 • Debiut Roku

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-89933-44-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Lecę do Nowego Jorku. Nie wiem, czy powinnam mówić, że tam wracam, czy raczej, że tam jadę, bo nie jestem pewna, gdzie teraz mieszkam. Od ponad czterech lat plączę się między Nowym Jorkiem i Warszawą. Na tej zmianie życiowej najbardziej ucierpiały moje skarpetki, bo zwykle lewa leci przez Atlantyk, a prawa zostaje. Czasami po miesiącach się odnajdują, czasami wyrzucam tę, która ze mną przyleciała, i wtedy po powrocie-przyjeździe widzę, że ta od pary leży samotnie w szafie. Tęskni i czeka.

Pierwszy raz leciałam z Warszawy do Nowego Jorku, kiedy miałam 3 lata. Leciałam z Mamą. Tata czekał na miejscu. Nie chcieli nam dać paszportu i z Polski wypuścić przez dwa lata, bo to było tuż po stanie wojennym. W końcu dali. Dziś też przez 20 minut nie chcieli mnie z Warszawy wypuścić, bo przekroczyłam limit pobytu na amerykańskim paszporcie o tydzień. W końcu wypuścili.

Na lotnisku w Nowym Jorku będę za cztery i pół godziny, czyli jestem dokładnie w połowie drogi. To byłoby idealnie symboliczne miejsce, żeby umrzeć, ale samolot właśnie zaczął się grzecznie zachowywać i przestał nami rzucać. Może usłyszał to, co mój sąsiad przy oknie powiedział – że samoloty się ludziom znudziły i że naukowcy chcą wykorzystać fakt, że Ziemia się kręci dookoła swojej osi, i zbudować satelitę, który poleci w kosmos, i tam poczeka, aż Ziemia dokręci się do odpowiedniego miejsca, i dopiero wtedy wyląduje.

– Wtedy nie będziemy mieli jetlagu – dodał sąsiad i zasnął. A ja za nim.

Właśnie się obudziłam. Za 20 minut lądujemy...

Za chwilę celnicy na lotnisku Kennedy’ego powiedzą mi „welcome home”. Home czy nie home? Moi przyjaciele zapytają, kiedy znów wyjeżdżam, a kiedy znów wracam. I jak zawsze powiem, że nie wiem. Że to zależy od tego i tamtego... A potem moja koleżanka Alexandra jak zawsze zacznie mnie namawiać, żeby w weekend wyskoczyć z nią z samolotu ze spadochronem.

Albo wyskoczę, albo nie. O tym jest ta książka.Recession obsession

Lotnisko w Warszawie było zupełnie puste. Bez przerwy latam między Warszawą a Nowym Jorkiem. Zawsze są kolejki, tłumy, krzyki i kłótnie. A teraz – cisza, spokój. Przez odprawę przeszłam bez kolejki. Do kontroli była kolejka, ale krótka. Przede mną stała jedna para i przygotowywała się do przejścia przez „bramkę prawdy”. Przerażona żona energicznie rozwiązywała buty do kolan i narzekała, a mąż znudzony zdejmował pasek. A ja ściągałam moje mało efektowne, ale wygodne tenisówki i słuchałam.

– Pusto, kryzys, świat się kończy – stwierdziła przerażona żona.

– Lepiej się ciesz, że nie ma kolejek – mąż w butach przeszedł przez detektor metali. A przerażona żona boso pobiegła za nim.

Pomyślałam o tej parze parę dni później, kiedy już byłam w Nowym Jorku. Szłam na piechotę we wspomnianych tenisówkach do prawnika, którego wybrałam, bo miał polskie nazwisko (nic mi to nie pomogło), a który miesiąc wcześniej poinformował mnie, że tracę mieszkanie na Brooklynie – bo kryzys. Tyle że w Nowym Jorku mówi się o tym bardziej technicznie i specyficznie: recesja. Bo kryzysów to mamy tysiące dziennie.

Do wyboru zostały mi dwie opcje. Pierwsza: rozpaczać tak jak żona w butach po kolana. Druga: podejść do sytuacji optymistycznie tak jak mąż z paskiem. Wybrałam numer dwa i zaczęłam szukać pozytywów. Następnie zrobiłam listę dziesięciu podstawowych korzyści, jakie mogą wyniknąć z recesji.

1. Spacery. Czasami bardzo długie

Teraz na przykład idę sobie do prawnika pieszo, żeby oszczędzić na taksówce albo nawet metrze.

2. Pink slip parties

Czyli imprezy różowych kartek. Różową kartkę dostajesz, jak cię zwalniają z pracy. To znaczy metaforycznie dostajesz. Ta terminologia jest używana od 1910 roku, ale nie wiadomo, czy kiedykolwiek różowe kartki były naprawdę rozdawane. W każdym razie na te ekskluzywne imprezy zapraszani są tylko kartkowicze. No i paru posłańców nadziei, czyli łowców głów, którzy ewentualnie pracę dadzą. Na ich piersiach kołyszą się uwodzicielsko olbrzymie złote plakietki w kształcie $. Mój kolega Andrew, który pracę ma, chodzi na te imprezy, udając, że ją właśnie stracił, żeby podrywać zdesperowane panienki. Poza tym na tych imprezach są tanie drinki, dużo ludzi i dobrzy didżeje. Czasami na pink slip party Andrew zaprasza naszego wspólnego kolegę, Maxa, który od lat jest bezrobotnym kawalerem. Obaj z wielkim powodzeniem podrywają panienki do rana.

3. Bezrobocie stało się cool

Max entuzjastycznie mówi, że recesja zupełnie zmieniła jego życie erotyczne. Rok temu żadna dziewczyna nie chciała na niego (jako na bezrobotnego) nawet splunąć. A teraz rzucają się ze wszystkich stron, wczepiają i nie chcą wypuścić. Współczują, szanują, pocieszają albo rozpaczają, że one też wszystko straciły, więc na pewno są dla siebie stworzeni. Nie mają wątpliwości, że Max pracował na Wall Street. Nie wiedzą, że on od lat żyje z odszkodowania po wypadku na skuterze.

4. Koniec inwazji finansistów

W sławnym serialu Seks w wielkim mieście narzeczony głównej bohaterki Carrie, Mr Big, jest bogatym bankierem inwestycyjnym. Wszystkie wielbicielki serialu (i pieniędzy) marzyły o własnej wersji Biga i latami poszukiwały go po wszystkich zakątkach Manhattanu. Teraz dla tych, które go znalazły, czyli żon i kochanek wielkich bankierów i ludzi z Wall Street, utworzono internetowe grupy wsparcia. Kiedyś „człowiek z Wall Street” brzmiało dumnie. Teraz wstyd się przyznać. Finansiści pod osłoną nocy uciekają całymi rodzinami z Manhattanu do Westchester i Pensylwanii. No cóż, Nowy Jork nie zawsze był miastem zdominowanym przez ludzi z Wall Street. Woleli mieszkać trochę dalej w Connecticut albo New Jersey, za to bezpiecznie. Dopiero kiedy burmistrz Giuliani zaczął aresztować bezdomnych i zamazywać graffiti, bogacze uznali, że Nowy Jork jest OK: czysty, bezpieczny, i zaczęli się tu tłoczyć. A miejsca i szansy dla zwykłych ludzi było coraz mniej. Teraz nikogo na nic nie stać i wszyscy są wyrzucani. Czyli oczywiście jest ogólnie beznadziejnie. Ale przynajmniej męczymy się razem.

5. Solidarność

Nic nie łączy tak, jak łączy kryzys. Chyba dotyczy to także Warszawy, ale Nowego Jorku to już na pewno. Nowojorczycy najbardziej się jednoczą, kiedy są atakowani. To może być huragan, strajk komunikacji, awaria elektryczności czy tragedia 11 września. Wtedy miasto zwalnia obroty i zaczyna współpracować.

6. Nareszcie można robić to, co się zawsze chciało, bez poczucia winy

Moja koleżanka z liceum, Jamie, ma bardzo duże czarne oczy i dobrze ustawionych rodziców. Oni chcieli tylko jednego: żeby ich córka została prawnikiem albo przynajmniej lekarzem. Jamie skończyła wszystkie najlepsze szkoły, dostała superoferty. Przepracowała parę lat i była nieszczęśliwa. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie i przyznała się, że tak naprawdę to chce robić cappuccino. Potem rzuciła prestiżowe i dochodowe prace. Od roku robi cappuccino w kawiarni Café Reggio i jest bardzo szczęśliwa. Rodzice histeryzowali, że marnuje swoje życie i ich marzenia. Aż tu ostatnio stracili pół majątku na giełdzie. Teraz chodzą codziennie do Café Reggio i piją rumianek, żeby się uspokoić. Już Jamie nie dokuczają, bo wiedzą, że teraz i tak nie znalazłaby innej pracy, a poza tym są zadowoleni, że mogą rumiankiem uspokajać się u niej za darmo.

7. Małe, ale cieszy

Parę dni temu, idąc do Jamie na rumianek (po pierwszym niemiłym spotkaniu z prawnikiem o polskim nazwisku), zobaczyłam leżącego na chodniku maleńkiego ptaszka. Najwyraźniej przed chwilą wypadł z gniazda. Najpierw myślałam, że już po nim, ale nagle zaczął się ruszać. Poczułam ulgę, że pisklę żyje, i że mogę przez chwilę zająć się czymś innym niż analizowaniem beznadziejnie ponurego kontraktu, który wręczył mi prawnik. Bo mieszkanie i tak przepadło, a ptaszek może się wygrzebie. Wtedy podszedł do mnie i do ptaszka młody chiński student z Columbii w czapce z napisem „Obama/Biden” i od razu zaproponował, że ptaszka weźmie do domu. Tyle że akurat podjechał czerwony samochód kombi zapchany walizkami i pakami i wyskoczył z niego energiczny mężczyzna. Spojrzał na naszego ptaszka i natychmiast zaczął dzwonić po weterynarzy na ratunek. Jego zmęczona żona z dwuletnim dzieckiem na rękach wysiadła z samochodu i zwierzyła mi się, że właśnie przeprowadzają się z Manhattanu do Pensylwanii, bo stracili mieszkanie.

– To był najgorszy tydzień w moim życiu – powiedziała.

– W moim też – powiedział student.

– Ja też straciłam mieszkanie – powiedziałam solidarnie.

W międzyczasie energiczny mąż zaczął się wspinać po rusztowaniu, szukając gniazda, żeby pisklę podrzucić. A gdyby się nie udało, to się ptaszka zawiezie na 85. Ulicę do Susan, która jest ekspertem od dzikich zwierząt.

– Cały czas mam wrażenie, że zaraz zwariuję – powiedziała żona, patrząc na męża, który ryzykował życie na rusztowaniu.

– A co robisz, żeby nie zwariować? – zapytałam.

– Biorę prochy.

– Ale żeby ci dali, musisz iść na terapię i opowiadać o dzieciństwie, prawda?

– Nie. Po prostu mówię – „recesja”. I dają mi wszystko, co chcę.

8. To nie moja wina

Boli mnie głowa, bo kryzys. Zostawię mniejszy napiwek, bo kryzys. Nie kupię komuś prezentu urodzinowego, bo kryzys. Upiję się przed dwunastą, bo kryzys. Nie chce mi się żyć, itd.

9. Dobry rym, dobry rap

Mój kolega, Big Daddy, którego poznałam siedem lat temu w klubie The Groove w West Village, raz na miesiąc śpiewa i rapuje w restauracji Baton Rouge w Harlemie. Zawsze kończy wieczór rapując coś o polityce i o sprawach społecznych. Powiedział mi, że dzięki tej recesji ma zawsze dobre rymy. Recesja, obsesja, depresja, agresja, opresja, regresja.

10. „Freedom’s just another word for nothing left to lose...”

Tak śpiewała Janis Joplin. Wolność – czyli coś, co otrzymujesz, kiedy już wszystko straciłeś. Czyli jestem już wolna. Co za ulga...

Kurcze. Muszę już kończyć, bo prawnik na mnie czeka.

Maj 2009Mój Kapeć

Utknęłam w Nowym Jorku, bo jestem w trudnym związku i nie mogę uciec. Wiem, że są gorsze miejsca niż NY, żeby dać się przytrzasnąć. Tak samo myślałam o włoskiej wyspie Elbie, kiedy ją zwiedzałam, i że Napoleon wcale nie miał tak źle, kiedy został tam wygnany. Syberia to to nie była. Ale prawda jest taka, że chociaż Napoleon miał piękną pogodę i morze, a ja mam piękny Manhattan, to więzienie jest więzieniem.

Moi przyjaciele martwią się o mnie. Rodzice też. Powtarzają w kółko, że to jest chora sytuacja, że zasługuję na lepsze życie, że on mnie wykorzystuje. Odpowiadam ze smutkiem, że wiem. Ze wstydem tłumaczę, że niestety go kocham, że to jednak jest mój najdłuższy związek i trudno go zerwać po tylu latach, a szczególnie teraz, kiedy on jest chory i potrzebuje mojej opieki.

Kapeć ma cukrzycę.

Wiem, że to brzmi dziwnie, ale doktor Henry Fierman, który ma swój gabinet na 101. Ulicy od 1977 roku, wyjaśnił mi, że to całkiem normalne, bo pomarańczowe koty płci męskiej są bardzo podatne na cukrzycę, a w dodatku nie pomogło Kapciowi to, że od lat boryka się z nadwagą. Kapeć ma 16 lat i zawsze lubił jeść, więc jadł, ile chciał. Pozwalałam mu, bo go kochałam, a poza tym gryzł mnie i bił, kiedy był głodny. Za to teraz on musi jeść specjalną dietetyczną karmę, a ja muszę dwa razy dziennie (co 12 godzin) wstrzykiwać mu insulinę w szyję. Jego pełne imię to Stanisław Kapusta Kapeć. Urodził się na Brooklynie.

Kapcia poznałam w 2002 roku na Flatbush Avenue. Był piątek, sierpień, więc upalne i wilgotne nowojorskie lato. Wracałam zmęczona z pracy. Akurat na ulicy, tuż przed moim domem, stał siwy mężczyzna w żółtej koszuli, a w jego prawej ręce złowrogo kołysała się czarna klatka. Kiedy mnie zobaczył, od razu podbiegł i zapytał, czy przypadkiem nie chcę kota. Odpowiedziałam, że dziękuję, nie. Wtedy zaczął rozpaczać, że jeśli tej klatki nie wezmę, to ten, kto w niej mieszka, wyląduje w schronisku, gdzie zapewne od razu zdechnie z samotności, bo jest bardzo wrażliwy, potrzebuje ludzi, a szczególnie miłości.

Odpowiedziałam, że ja też jestem wrażliwa, ale za dużo podróżuję, a siwy pan wykrzyknął „dziękuję!” i wniósł czarną klatkę do mojego brooklyńskiego mieszkania.

– Nazywa się Adrian – powiedział i otworzył żelazne drzwiczki. Z klatki powoli wypełzł olbrzymi pomarańczowy kot z czerwonopomarańczowymi oczami. Tyle że wyglądał mniej jak kot, a bardziej jak góralski wełniany kapeć, a jeszcze bardziej jak głowa kapusty, a najbardziej jak rudy chłopiec, w którym się kochałam, kiedy miałam siedem lat. Chłopiec miał na imię Stanisław. I właśnie wtedy Adrian zmienił imię na Stanisław Kapusta Kapeć.

To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Ja wolę mężczyzn szczupłych i niezależnych, a Kapeć miał ogromny pysk, brzuch jak balon i wszędzie za mną chodził. Spał mi na głowie, wchodził za mną pod prysznic, i był strasznie zazdrosny o innych mężczyzn. Jak wychodziłam z domu, Kapeć wybiegał za mną na korytarz, krzyczał i syczał, zwłaszcza kiedy byłam ładnie ubrana. Ja na niego też krzyczałam. I wtedy sąsiedzi zaczęli się martwić.

W końcu jedna bardzo umalowana starsza pani zaprosiła mnie do swojego mieszkania na czekoladowy budyń i herbatę Lipton. Zapytała, czy wszystko w porządku i czy może jakoś pomóc. Opowiedziałam jej o Kapciu. Wysłuchała uważnie i zapisała mi nazwę specjalnych ziół na uspokojenie. Dla mnie i dla Kapcia. Zioła zaczęły działać, Kapeć się uspokoił i przez parę lat byliśmy idealną parą.

Minęło siedem lat. Dziś Kapeć mieszka ze mną w dzielnicy Upper West Side na Manhattanie. Oboje nadal jesteśmy wrażliwi i potrzebujemy miłości, ale teraz Kapeć dodatkowo potrzebuje insuliny, specjalnego jedzenia i regularnych wizyt u weterynarza. Insulinę na receptę odbieram w aptece co miesiąc i trzymam w lodówce, w pudełku podpisanym przez weterynarza „Kapeć Głowacka”. Przed zastrzykiem muszę rozgrzewać ją w dłoniach, bo jeśli jest zimna, to Kapeć jęczy. Już dwa razy ta cholernie droga buteleczka spadła mi w trakcie rozgrzewania na podłogę i się rozbiła. Byłam pewna, że Kapeć patrząc na to się uśmiechnął. Kiedyś śmiertelnie bałam się strzykawek. Przeszło mi. Kiedyś nic nie wiedziałam o cukrzycy. Teraz wiem wszystko.

Wiem, że Kapeć nie jest sam. Co pięćdziesiąty kot ma cukrzycę, oraz 170 milionów ludzi na świecie, m.in. aktorki Halle Berry i Mary Tyler Moore, prezenter telewizyjny Larry King, Miss America 1999 Nicole Johnson, czempion boksu „Smokin’ Joe” Frazier i pisarka Anne Rice. Dzięki tej wiedzy zaczęłam kampanię edukacyjną wśród moich znajomych o kociej cukrzycy. Zmuszam tych, którzy mają grube koty (szczególnie jeżeli są pomarańczowe i płci męskiej), żeby robili im badania. Jeżeli boją się tych badań, to sama zanoszę ich kota do doktora Fiermana, który ma zniżki dla artystów, miał polską babcię i w trakcie badania zawsze opowiada straszne historie o Holocauście. Lubię doktora Fiermana właśnie za te opowieści i za to, że prawidłowo wymawia słowo „kapeć”. Inni weterynarze mówią „kapiś”. Doktor Fierman twierdzi, że Kapeć jeszcze ma sporo życia przed sobą, bo chociaż jest chory i stary, to jest niezwykle optymistyczny i ma niesamowitą siłę przetrwania.

Chyba ma rację. Kapeć wygląda i czuje się coraz lepiej, a ja coraz gorzej. Jestem blada, mam sińce pod oczami i skłonności do agresji i depresji. Pewnie to wszystko brzmi nie najlepiej, ale cukrzyca Kapcia bardzo dużo mnie nauczyła o życiu. Dzięki temu, że co 12 godzin robię te zastrzyki, to mam ustalony rozkład zajęć, który był mi potrzebny. Najpierw kłułam Kapcia o 7.00 i 19.00 – czyli wszystko świetnie, potem o 11.00 i 23.00 – w porządku, później o 13.00 i 1.00 – trochę gorzej, a ostatnio o 15.00 i 3.00 – czyli coś nie tak.

Parę razy już musiałam wybiec z kolacji, baru albo teatru, bo zbliżał się czas na zastrzyk. Uciekając przed północą, zaczęłam rozumieć kłopoty Kopciuszka.

Chciałabym wyjechać z Nowego Jorku na lato, ale nie mogę znaleźć dla Kapcia opiekuna. Moi znajomi pospieszyli mi na ratunek: zaproponowali, żeby Kapcia uśpić albo wstrzyknąć mu raz dziennie, ale potrójną dawkę, czyli też go załatwić. Żaden z nich nie zgodził się na robienie zastrzyków dwa razy dziennie.

Nie dziwię im się. Nowojorczycy nigdy nie wiedzą, gdzie będą za 12 godzin i płacą ogromną cenę – finansową i psychiczną, żeby nie musieć wiedzieć. To jest miasto dla ludzi, którzy trzęsą się ze strachu przed zobowiązaniami. Niechętnie się żenią, co chwilę zmieniają mieszkania i pracę, a jak już zachodzą w ciążę, to znajdują dla dziecka opiekunkę jeszcze przed porodem.

– To już nie jest miasto dla mnie – rozpaczliwie zwierzyłam się mojemu koledze Andrew, który szedł ze mną do doktora Fiermana, niosąc Kapcia w czarnej klatce.

– Nie histeryzuj – powiedział – on jest stary i niedługo zdechnie.

Kapeć zaczął płakać.

– Za mocno kołyszesz klatką – powiedziałam. – On tego nie lubi. Daj mi go.

Kapeć przestał płakać i spojrzał na mnie przez żelazne drzwiczki czerwonopomarańczowymi oczami.

On nigdy nie zdechnie – pomyślałam z przerażeniem. A ja już stąd nigdy nie wyjadę.

Lipiec 2009Zbrodnia i Tara

Dziś parę słów o tym, jak się znalazłam na kursie teologii z osiemnastoma mężczyznami w więzieniu Sing Sing. Tym osiemnastym był mój chłopak, Chandler. Reszta to stali lokatorzy.

Tarę poznałam na stacji benzynowej. Miała 19 lat, była zabawną, inteligentną i jedyną czarną osobą w swoim miasteczku. Mieszkała w malutkim domku, 400 kilometrów od Manhattanu, właściwie na wsi. W takim miejscu szans na znalezienie pracy, zdobycie mężczyzny i spełnienie paru innych marzeń praktycznie nie było. Ale Tara znalazła i narzeczonego, i pracę, może trochę ryzykowną, ale dobrze płatną. Narzeczony był szanowanym biznesmenem, a jego specjalnością były narkotyki. Tarze powierzył funkcję asystentki.

Po paru miesiącach ciężkiej pracy, dokładnie 1 stycznia, Tara zdecydowała: „Koniec! Zmieniam życie!”. Rzuciła narzeczonego i zdała na studia. Tyle że, aby je zacząć, brakowało jej kilku setek dolarów. Wtedy postanowiła, że jeszcze raz, ale już tak zupełnie ostatni, sprzeda trochę kokainy. Tak się złożyło, że jej ostatnim klientem był policjant w cywilu. Dowiedziała się o tym siedem miesięcy później, już na studiach, kiedy pojawił się u niej w domu z kajdankami. Prokurator podłączył ją do zorganizowanej szajki handlarzy narkotyków operującej na przedmieściach Nowego Jorku. Została uznana za członka wielkiej narkotykowej mafii i oskarżona o drug conspiracy, czyli organizowanie, posiadanie i sprzedawanie narkotyków. Każdy z tych zarzutów przewidywał wyrok 25 lat więzienia. W sumie złożyło się to na 75 lat.

Wyrok był absurdalny i zgodny z duchem Rockefeller Drug Laws, czyli prawa, które wydał były gubernator Nowego Jorku, Nelson Rockefeller. Rockefellerowi chodziło o to, żeby surowością kar zachęcić konserwatystów do głosowania na niego w zbliżających się wyborach. Zgodnie z tym prawem sprzedaż powyżej dwóch uncji heroiny, morfiny, kokainy albo posiadanie uncji czterech powodowało wyrok od 15 do 25 lat więzienia. To prawo złagodzono dopiero w roku 2005.

Tak się złożyło, że właśnie wtedy, czyli zaraz po aresztowaniu Tary, na moim uniwersytecie powstał program informujący o prawach więźniów. Zapisałam się i szybko zorganizowałam grupę, która napisała 100 listów do prokuratora. Może coś to pomogło, bo karę zmniejszyli o (drobiazg!) mniej więcej 70 lat. Więcej zrobić się nie dało. Myślałam, że więzienie mam z głowy.

Ale było już za późno. Dwa razy w tygodniu zaczęłam jeździć do Sing Singu, a mój wrażliwy chłopak, Chandler, który uważał, że musimy mieć wspólne zainteresowania, też się zapisał i jeździł. Rzecz polegała na tym, że robiliśmy to nie tylko dla egzotyki. Byliśmy tam potrzebni. Elita więźniów, czyli ci, którzy zaczęli college – chcieli się uczyć dalej i mieli na miejscu więźniów-profesorów. Ale nowojorskie prawo wymagało, żeby przynajmniej jedna osoba upoważniona przez władze więzienia – w tym wypadku ja i Chandler – zawsze asystowała przy lekcjach. Poza tym więźniowie nie mieli prawa wybierania tematów seminarium. Nowy Jork wybrał dla nich teologię.

Profesor teologii był wysoki, przystojny i miał niebieskie oczy. Popatrzył najpierw na mnie, potem na Chandlera i przedstawił się: „Nazywam się Dan. Mam tytuł magistra. Urodziłem się i mieszkałem na Brooklynie. 15 lat temu zamordowałem kochanka mojej żony. Od tego czasu mieszkam tutaj. Dziękuję wam, że jesteście. Mam nadzieję, że się czegoś od was nauczymy, a może i wam to się przyda”.

Już wtedy zorientowałam się, że w czasie zajęć nie będziemy rozmawiać tylko o teologii.

Pierwszą rzeczą, której się nauczyłam, było to, że struktura więzienia nie tak znów bardzo różni się od tej z wolnego świata. Tak więc w Sing Singu są gwiazdy, przystojniacy, geje i dziwacy. Są wariaci (na których się mówi bugs, czyli robaki), są starzy, młodzi, duzi, mali, siłacze i intelektualiści. Niektórzy wrażliwi, niektórzy agresywni.

Czarni, biali, brązowi, czerwoni, żółci – trzymają się według kolorów i miejsca byłego zamieszkania. Od razu zapytali, czy jestem 212 – telefoniczny kod Manhattanu, do którego zalicza się Harlem, czy 718 – Bronx, Brooklyn, Queens. Zamiast braterstw i siostrzeństw są gangi. Są kobiety, które kiedyś były mężczyznami i mężczyźni, którzy z powodzeniem udają kobiety – walczy się o nie na śmierć i życie. Są więźniowie nowi, na których się mówi fish, czyli ryby, ci, którzy są od dawna – old-timers i ci, którzy będą tu do końca – lifers. Są pariasi – gwałciciele. Mordercy tworzą szanowaną elitę, chyba że ofiarą była kobieta. Większość (dzięki Rockefellerowi) stanowią zamknięci za narkotyki. Podpalacze mają niejasną pozycję, dlatego najczęściej podają się za narkomanów. Złodzieje przysięgają, że są mordercami – bo kradzież to kompromitacja. A mordercy z reguły twierdzą, że zabili w czyjejś obronie – najlepiej widziane są zabójstwa w obronie matek albo córek.

W swojej klasie miałam pięciu ulubieńców. Bezpłatnie udzielali mi wskazówek, jak nie zostać: okradzioną, zgwałconą, oszukaną, zamordowaną. Rewanżowałam się, opowiadając o Papieżu, Wałęsie i Chopinie oraz streszczając Tołstoja, Dostojewskiego i Czechowa. Nazywali się Supreme, Fresh, Jihad, June. Był też Danny. Chandler od razu go zauważył. Kiedy pierwszego dnia wracaliśmy z Sing Singu do akademika, powiedział, że owszem, Fresh ma ładne oczy, ale Danny inteligentną twarz.

– Jak myślisz, za co on siedzi? – zapytał.

– Na pewno za narkotyki. Wygląda zbyt sympatycznie, żeby być mordercą.

– A Supreme?

– Też za narkotyki.

– June?

– Też.

– A Fresh?

– Nie wiem.

– Jihad?

– Na pewno kogoś zabił.

Już pierwszego dnia ostrzeżono nas, że nie wypada zadawać pytań, kto za co siedzi. Oczywiście, jeżeli powiedzą na ochotnika – to ich sprawa. Ale ja szybko znalazłam sposób. Na stronie internetowej www.docs.state.ny.us można znaleźć pełno informacji, kto za co siedzi albo siedział w całym Nowym Jorku.

No i się okazało, że Danny, June, Supreme i Fresh siedzą za morderstwo. A przerażający Jihad za narkotyki. Trochę mnie to speszyło, ale postanowiłam, że się w tym odczytywaniu z twarzy podciągnę.

Na początku Chandler tolerował moją więzienną obsesję. Jednak po paru miesiącach miał dość. Co wieczór zamiast rozmawiać z nim o życiu i miłości, rzucałam się na książki, filmy i artykuły o więzieniach i morderstwach. Przeczytałam po raz trzeci Zbrodnię i karę, autobiografię Carla Upchurcha, byłego więźnia, Convicted in the Womb (Skazany w łonie matki), Marca Mauera The Race to Incarcerate – o tym, jak najwięcej ludzi wsadzić do więzienia i na tym zarobić, W brzuchu bestii – listy więźnia Jacka Henry’ego Abbotta do Normana Mailera i Newjack: Guarding Sing Sing napisany przez dziennikarza Teda Conovera udającego klawisza. I obejrzałam 20 filmów na te tematy.

Namówiłam Danny’ego, żeby przeczytał Zbrodnię i karę. Tydzień później w podręczniku do teologii przemycił wiadomość. Dostojewskiego polubił. I wtajemniczył mnie w swoją zbrodnię.

List kończył się tak: „Piszę Ci o rzeczach, które przeżyłem jako czarny mężczyzna. Ty je czytasz oczami białej kobiety. Jeżeli uda nam się spotkać w połowie drogi – odnajdziemy piękno i prawdę”.

A na samym końcu było pytanie: „Czy jesteś pewna, że gdybyś miała gwarancję, że Cię nie złapią, nie zabiłabyś kogoś znienawidzonego?”.

Odpisywanie zajęło mi tydzień.

Chandler miał dosyć. Pewnego dnia wrzasnął.

– Zuza, czy ja muszę kogoś zamordować, żebyś zwróciła na mnie uwagę?!

Zaczęłam mu wyjaśniać, że to nie fascynacja zbrodnią trzyma mnie w Sing Singu. A w każdym razie nie tylko. Że uważam, że więzienie to krzywe zwierciadło, w którym przegląda się nasze społeczeństwo. Że to kocioł, w którym wymieszane są dobre i złe intencje, błędy, dramaty i tragedie. Namiętności i cynizm i, co najważniejsze, nadzieje. Że dzięki Sing Singowi zaczęłam tak naprawdę przyglądać się polityce, systemowi karnemu, edukacji. Zrozumiałam, co z tym wszystkim ma wspólnego rasizm.

Chandler nie przerywał. Powiedział, że mnie w stu procentach rozumie, podarował mi książkę Women who love men who kill (Kobiety, które kochają mężczyzn, którzy zabijają) i się rozstaliśmy.

Z Dannym jestem nadal w kontakcie. Kilka dni temu wysłałam mu życzenia noworoczne. Odpowiedział: „Dzisiaj dwaj ludzie wyszli. Jeden z czterdziestoma dolarami i biletem na autobus. Drugi w plastikowym worku. A moje noworoczne życzenie-marzenie jest takie, żebym wyszedł jak ten pierwszy, a nie drugi”.

Zaczęłam mu odpisywać i nagle pomyślałam z przerażeniem: „Boże. Jest już 2009 rok. Za dwa lata Danny może wyjść z więzienia. Co mam zrobić, kiedy do mnie zadzwoni i zaprosi na kawę?”.

Styczeń 2009Manhattan pod wodą

Kiedy wieczorem wróciłam do domu, portier, Ismael z Puerto Rico, spojrzał na moją plakietkę Westsiders for Obama/Biden i rozpłakał się.

– Nigdy nie wierzyłem, że tego dożyję – wykrztusił przez łzy. – Ameryka wybrała czarnego prezydenta.

Parę godzin wcześniej barmanka łzami rozcieńczyła mi wódkę z tonikiem. Przy barze wysoki blondyn, krztusząc się orzeszkami, raz po raz wycierał oczy jedwabnym krawatem, a nad barem, na ekranie telewizyjnym, płakali Jesse Jackson – czarny pastor, który dwa razy w latach 80., bez większych szans, kandydował na prezydenta, i Oprah Winfrey – pierwsza czarna miliarderka, prowadząca swój sławny program telewizyjny.

W rogu sali jakaś ciemna kobieta pocieszała koleżankę, żeby się nie załamywała, bo chociaż wygląda na białą, to bez wątpienia ma portorykański nos, biust i oczy.

Poza tym płakali, dzwoniąc co parę minut, znajomi. I cyniczni, i sentymentalni, i bliżsi, i dalsi. No i ja, jak zwykle...

Afrykański tancerz, który siedział przy okrągłym stoliku z muskularnym czarnym mężem, popijając Cosmopolitan, płakał ze szczęścia, że Obama, ale i ze złości, bo właśnie trzy stany: Kalifornia, Floryda i Arizona zdelegalizowały homoseksualne małżeństwa.

Ja płakałam z czterech powodów:

1. Ze szczęścia, że już nie będę musiała wyśmiewać mojego prezydenta i wstydzić się za niego, oraz że Ameryka nie jest aż tak rasistowska, jak myślałam.

2. Z wściekłości, że potrzeba było aż ośmiu lat koszmarnych pomysłów Busha, żeby Ameryka zorientowała się i zmobilizowała.

3. Ze wstydu, bo sama nie wierzyłam, że Obama może wygrać, i się do jego zwycięstwa, choćby pracując jako wolontariuszka przy kampanii, nie przyłożyłam.

4. Ze strachu, że za chwilę w tv nagle ogłoszą, że popełnili drobny błąd i że głosy zostały źle policzone. I nagle wszystkie błękitne (te z przewagą głosów oddanych na Demokratów) stany na wirtualnej mapie Ameryki zmienią kolor na czerwony (republikański).

Minęło kilka tygodni, a ja nadal jestem w szoku. Zaraz wytłumaczę, dlaczego.

Chyba już jest oczywiste, że głosowałam na Obamę. Ale cztery lata temu głosowałam na Kerry’ego, a osiem lat temu na Gore’a. Byłam za młoda, żeby głosować na Clintona (chociaż nie za młoda, żeby się w nim, tak jak wszyscy w Nowym Jorku, podkochiwać). Do tej pory cała sprawa z moim głosowaniem i głębokim zaangażowaniem w amerykańską politykę kręciła się wokół George’a W. Busha. Celem moich zabiegów, jakkolwiek nieskutecznych, była próba trzymania go jak najdalej od Białego Domu. No więc rozczarowanie, które trwało osiem lat, mało, że wpędziło mnie w głęboką depresję, to złamało mi serce.

Gore’a kochałam jeszcze bardziej niż Clintona, bo miałam nadzieję, że mnie przed Bushem uratuje. Po czterech latach Busha Kerry był moją ostatnią szansą. Rzuciłam wszystko w Nowym Jorku i pojechałam do Miami, żeby przez rok pracować na rzecz jego kampanii. Wiedziałam, że Nowy Jork, jak zawsze, będzie głosował na Demokratów, a w 2000 roku Bush wygrał wybory dzięki Florydzie i dzięki pieprzonym 537 głosom. Więc pojechałam, żeby uratować i Florydę, i Amerykę, i cały świat. Nic z tego. 3 listopada 2004, czyli dzień po tamtych wyborach, trochę oszalałam. Jeździłam samochodem po Miami, wychylając się przez okno i krzycząc: „Kerry na prezydenta!”, chociaż było już wiadomo, że znowu Bush wygrał.

Martwiłam się, że mój stan jest poważny i zwierzyłam się z tego mojej koleżance Marze, która przynajmniej raz na tydzień konsultuje się z psychiatrą. Uspokoiła mnie, że wszystko ze mną jest OK, bo żałoba ma pięć faz.

1. Zaprzeczenie

2. Złość

3. Próba samooszukania

4. Depresja

5. Pogodzenie się, akceptacja

Nie będę teraz opisywać, jak dokładnie przeszłam przez każdą z tych faz, ale powiem, że to było i męczące, i długotrwałe. Kiedy przechodziłam z fazy czwartej do piątej, pojawił się Obama. Był idealny. Ale ja, pogrążona w depresji, nie byłam jeszcze gotowa na miłość. Zresztą konkurencja była za silna. Miał tłum adoratorek. Na czele z Obama Girl, czyli aktorką i modelką Amber Lee Ettinger, aktorką Scarlett Johansson i całym tłumem młodych, pięknych panienek, który promował go w telewizji, radiu i na koncertach do utraty tchu.

Ale co było, to było. 4 listopada poszłam z koleżanką głosować na róg 103. Ulicy i Broadwayu do bardzo ekskluzywnego domu starców. W kolejce stało przynajmniej 100 osób. Po głosowaniu poszłyśmy Broadwayem do Starbucksa na 98. Ulicy. Co kilka kroków stał ktoś w koszulce z uśmiechniętą twarzą Obamy i groźnym głosem rozkazywał wszystkim przechodniom – i tym, którzy głosowali, i tym, którzy jeszcze nie – żeby głosowali. Energiczna kobieta na wózku inwalidzkim podjechała do nas i wręczyła nam plakietkę z napisami Westsiders (czyli mieszkańcy zachodniego Manhattanu) for Obama/Biden, która później stała się odpowiedzialna za łzy portiera Ismaela.

Cały Broadway był zapchany ministraganami, z których sprzedawano obamowe plakietki, naklejki i czapki oraz bardzo popularne T-shirty z maleńkimi twarzami piosenkarzy, sportowców, modelek, projektantów mody i tancerzy, którzy występowali w dedykowanym Obamie sławnym teledysku Yes We Can. Zwolennicy McCaina najwyraźniej gdzieś się pochowali.

Na ekranach telewizorów wyglądających z wystaw sklepowych wyginała się, prężyła i rozprężała w kusej koszulce i minispodenkach jedna z bardziej wpływowych wielbicielek Baracka, prezentując zgrabną pupę z wielkim napisem „Obama”. Sławny teledysk Obama Girl pod tytułem I’ve got a crush on Obama obejrzało na YouTube ponad 11 milionów widzów. Podejrzewam, że nie ze łzami w oczach, tylko z lubieżnymi myślami w głowach.

Minęło już kilka tygodni, a Ameryka nadal płacze. Z oceanem wylanych łez łączy się spora kałuża, którą tworzą (płaczący) właściciele sklepików z pamiątkami z Crawford w Teksasie, gdzie państwo Bush posiadają olbrzymie ranczo. Tysiące kubków z podobizną G. W. Busha, setki tysięcy podkoszulek z napisem „Crawford – to kraj Busha” i figurki Clintona, które nakręcone powtarzały słynne zdanie ośmieszające byłego prezydenta z czasów afery z Moniką Lewinsky: „Nie miałem seksu z tą kobietą, nie miałem seksu z tą kobietą”, wszystkie te Bush memorabilia skończą na wysypisku śmieci. Z siedmiu sklepów, które na Bushu zrobiły majątek, już pięć zbankrutowało, a dwa pracują nad nową kolekcją...

Grudzień 2008
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: