Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróż do przeszłości. Reportaże z Krainy Księdza Jana - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 lipca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Podróż do przeszłości. Reportaże z Krainy Księdza Jana - ebook

„Podróż do przeszłości. Reportaże z Krainy Księdza Jana” - fragment książki opowiadającej o tajemniczej afrykańskiej krainie: „Etiopia jest niewygodna. Jest niewygodna, ponieważ zmusza turystę do namysłu. (…) Małżonka cesarza Etiopii, króla królów, Menelika II, słynąca z niebanalnej urody, nieprzeciętnej odwagi oraz nadzwyczajnej inteligencji pięknooka Taitu Bitul, miała sen. Władcy tej nieprzyjaznej ludziom, gęsto poharatanej pasmami górskimi ziemi, miewali już takie prorocze sny – wizje, które stanowiły inspirację do tworzenia rzeczy wielkich i wiekopomnych. Cesarzowi Lalibeli przed wiekami przyśniły się wspaniałe, ryte w ziemi kościoły, które zgodnie z jego wolą zmaterializowały się za sprawą wspólnego trudu ludzi i aniołów. Wizja cesarzowej o czarującym spojrzeniu skrojona już jednak była na miarę nie średniowiecznej, a modernizującej się Etiopii przełomu XIX i XX wieku. Nie bez przyczyny powiadało się o monarchini, której imię oznaczało „Słońce”, iż była prawdziwym światłem swojej krainy. Niektórzy twierdzili również, przytaczając na to solidne dowody, iż „miała rozum równy męskiemu i wspomagała Menelika we wszystkim, co tyczyło imperium”. Sen „Jej Cesarskiej Wysokości”, Itege Taitu, pozbawiony był mistycznych wizji, cudów i ingerencji sił nadprzyrodzonych. Cesarzowa wyśniła sobie… hotel. Taki z przestronnymi, komfortowo urządzonymi pokojami, bieżącą wodą i luksusową restauracją, zaopatrzoną w najlepsze, najbardziej wyszukane dania kuchni etiopskiej i zachodniej. Hotel dla spragnionych zarazem bezpiecznej oazy, namiastki dalekiej ojczyzny, ale jednocześnie żądnych doznania szczypty egzotyki. Miałem to niezwykłe szczęście, że ponad sto lat po cudownym śnie Itege Taitu, swoją pierwszą noc na etiopskiej ziemi spędziłem w hotelu ze snu cesarzowej...”

Spis treści

Hotel, który przyśnił się cesarzowej Taitu
Nowy kwiat
Ulice stolicy
Droga przez przeszłość
Przy butelce piwa dashen
Skarby jeziora tana
„Słońce w zwycięstwie”
Źródła Nilu Błękitnego
Dzień targowy
Afrykański Camelot
Czarnoskóre anioły
Zaginione plemię Izraela
Katmandu wielkiego Semienu
Tam gdzie Walia ibex
Sistrum, masenko, amharski pop
Serce prowincji Tigre
Skalne kościoły prowincji Tigre
Pierwsza indżera jak pocałunek
Etiopia z lotu ptaka
Tajemnice miasta Aksum
Ewangelista z Lalibeli
Trzy filiżanki bunny
Barwy Hareru
Hieny w ciemnościach Hareru
Magia wielkiego ekranu
Żelazne drogi pana Alfreda Ilga
Lamparty miejskiej dżungli
Śpiąca piękność
Ostatnia kropka

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-283-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

“Jan, z łaski Bożej i Pana Jezusa Chrystusa, Król królów, Pan nad Panami, do swojego przyjaciela Emanuela, cesarza Konstantynopola z pozdrowieniem, życzeniami zdrowia, bogactwa i nieprzerwanej łaski Boga.

Wasza Wysokość pewnie pragnie usłyszeć więcej i dowiedzieć się o bogactwach ziemi, która jest podległa naszemu berłu: Ja, Prezbiter Jan, Pan nad Panami, przewyższam wszystkich pod niebem swoimi cnotami, bogactwem i potęgą; nie mam sobie równych pod słońcem. Siedemdziesięciu dwóch królów daniny mi składa. Gorliwym się mienię chrześcijaninem i w całym mym królestwie chrześcijan pod opiekę biorę i datkami ich hojnie obdzielam.

Nasze królestwo sięga poza Indie . Siedemdziesiąt dwie prowincje, z których tylko kilka jest chrześcijańskich, są nam podległe. Każda ma swojego własnego króla, ale wszyscy są naszymi wasalami. W naszym kraju żyją słonie, dromadery, wielbłądy, krokodyle, dzikie osły, białe i czerwone lwy, dzikie niedźwiedzie, gryfy, tygrysy, lamy, hieny, dzikie konie, dzikie woły, i jednoocy ludzie z rogami, ludzie z oczami z przodu i z tyłu, centaury, satyry, pigmeje, wielkie giganty, cyklopy, feniksy i każdy rodzaj zwierząt. Na naszym terytorium mieszka dwanaście ludów żywiących się ludzkim mięsem. Kiedy ktoś z nich umiera, to jego przyjaciele i krewni uważają za swój obowiązek skonsumowanie jego zwłok.

Nasza ziemia miodem i mlekiem płynie. Nie rosną u nas trujące zioła, nie ma żadnych skorpionów, ani wężów pełzających w trawie, ani groźnych zwierząt. Przez naszą ziemię przepływają rzeki. W jej toniach można znaleźć szmaragdy, szafiry, topazy, onyksy, chryzolity, rubiny, beryle, diamenty i inne drogie kamienie….”

(Rzekomy list Księdza Jana do cesarza bizantyjskiego, Manuela I Komnena z 1165 r.)HOTEL, KTÓRY PRZYŚNIŁ SIĘ CESARZOWEJ TAITU

„Etiopia jest niewygodna. Jest niewygodna, ponieważ zmusza turystę do namysłu.

Turysta nie po to gdzieś jedzie, żeby się namyślać”.

(I. Karpowicz)

Małżonka cesarza Etiopii, króla królów, Menelika II, słynąca z niebanalnej urody, nieprzeciętnej odwagi oraz nadzwyczajnej inteligencji pięknooka Taitu Bitul, miała sen. Władcy tej nieprzyjaznej ludziom, gęsto poharatanej pasmami górskimi ziemi, miewali już takie prorocze sny – wizje, które stanowiły inspirację do tworzenia rzeczy wielkich i wiekopomnych. Cesarzowi Lalibeli przed wiekami przyśniły się wspaniałe, ryte w ziemi kościoły, które zgodnie z jego wolą zmaterializowały się za sprawą wspólnego trudu ludzi i aniołów. Wizja cesarzowej o czarującym spojrzeniu skrojona już jednak była na miarę nie średniowiecznej, a modernizującej się Etiopii przełomu XIX i XX wieku. Nie bez przyczyny powiadało się o monarchini, której imię oznaczało „Słońce”, iż była prawdziwym światłem swojej krainy. Niektórzy twierdzili również, przytaczając na to solidne dowody, iż „miała rozum równy męskiemu i wspomagała Menelika we wszystkim, co tyczyło imperium”.

Sen „Jej Cesarskiej Wysokości”, Itege Taitu, pozbawiony był mistycznych wizji, cudów i ingerencji sił nadprzyrodzonych. Cesarzowa wyśniła sobie… hotel. Taki z przestronnymi, komfortowo urządzonymi pokojami, bieżącą wodą i luksusową restauracją, zaopatrzoną w najlepsze, najbardziej wyszukane dania kuchni etiopskiej i zachodniej. Hotel dla spragnionych zarazem bezpiecznej oazy, namiastki dalekiej ojczyzny, ale jednocześnie żądnych doznania szczypty egzotyki. Słowem, wyśniła Itege, komfortową przystań dla zachodnich dyplomatów, podróżników i naukowców, którzy coraz śmielej i liczniej pojawiali się na cesarskim dworze w Addis Abebie. Ciekawa świata cesarzowa słyszała, że istnieją takie przytułki w odległej Europie, której cywilizacja tak zafascynowała jej wojowniczego małżonka, Menelika II. Zapragnęła zatem, aby także w nowej cesarskiej stolicy hotelu co się zowie nie zabrakło. Taitu była kobietą zdecydowaną i do bólu konsekwentną. Trudno było ją zbić z raz obranej drogi, zarówno w życiu osobistym, jak i polityce. Zaś jej mąż, zapalony monarcha-reformator, zawsze chętnie widział w swoim władztwie wszelkie przejawy nowoczesności. Toteż jej wola szybko została wcielona w życie. W roku 1907 Addis Abebę uświetnił pierwszy z prawdziwego zdarzenia hotel. Symbol nowej Etiopii.

Miałem to niezwykłe szczęście, że ponad sto lat po cudownym śnie Itege Taitu, swoją pierwszą noc na etiopskiej ziemi spędziłem w hotelu ze snu cesarzowej. Tej samej pięknookiej Itege, od której, wedle mniemania cesarskiego panegirysty H. W. Selassie, „słońce przyjęło swą nazwę”.

Do hotelu ze snu Itegue Taitu trafiłem jednak bardziej z przypadku niż z wyboru. W planach był raczej jakiś tani nocleg, których sporo w okolicach Piazzy. Tam pojechaliśmy. Ja, Karolina i Justyna. Taksówkarz żółtej, starej i mocno zdezelowanej łady, jednej z dziesiątek podobnych na parkingu w pobliżu międzynarodowego lotniska Bole w Addis Abebie, nie należał do szczególnie uczynnych. Gestem głowy niedbale wskazał bagażnik, żeby sobie tam zapakować plecaki. Bagażnik nie domykał się, więc niechętnie wygramolił się zza kółka, aby poskromić niepokorne drzwiczki. Zanim kierowca ruszył wreszcie pustymi ulicami przestronnej Bole Road, zmuszony był prosić kolegów po fachu, żeby pomogli popchać auto. Dopiero wtedy silnik, jakby niechętnie zerwany z błogiego snu, zaskoczył. Taksówkarz, równie zaspany, w żółwim tempie pokonywał kolejne kilometry. W ciasnej ładzie nie dopinały się pasy bezpieczeństwa i czuć było intensywny zapach benzyny.

- Skąd jesteś? – zapytał bez cienia zainteresowania w głosie.

- Z Polski – odpowiedziałem, a on ze zrozumieniem pokiwał głową. Ziewnął. I zamilkł. Najwidoczniej uznał, że ta wymiana informacji wystarczy za całą konwersację. Powoli zresztą dopadała go irytacja. Najwidoczniej nie znał drogi. Podałem oczywiście nazwę ulicy, ale ta niewiele mu mówiła. Są w Addis Abebie określenia ulic oficjalne i te nieoficjalne, ludowe. Te pierwsze pozostają dość stabilne. Te drugie zmieniają się, ewoluują, przeistaczają. Weź się tutaj zorientuj, człowieku… Toteż zdenerwowany kierowca miotał pod nosem najgorsze amharskie przekleństwa. Zatrzymywał się co jakiś czas. Tam gdzie dostrzegł jakieś snujące się sennie grupki ludzi. Nielicznych o tej porze. Pytał o drogę, tamci coś tłumaczyli, wskazywali. A potem znowu się zatrzymywał i ponownie pytał. Wreszcie znalazł właściwy hotel. Pożegnał się zdawkowo, tak samo jak wcześniej przywitał. Widziałem jeszcze jak odpalał swoją wysłużoną żółtą ładę, rozpędzając ją z górki. Silnik szczęśliwie zaskoczył. Z pewnością głęboko odetchnął z poczuciem ulgi. Gdyby nie zapalił, musiałby pewnie czekać do rana, aż znajdzie się kilku śmiałków, żeby pchnąć.

Hotel Baro znajduje się za wysokim metalowym płotem. Tutaj zostawił nas z całym majdanem mrukliwy taksówkarz. Trzeba dzwonić i czekać aż cieć otworzy. Wychyla się po jakimś czasie zaspany i po same uszy owinięty w koc. Oświetlenie słabe, więc trudno rozpoznać rysy twarzy.

- Nie ma miejsc – odbiera nadzieję. – Spróbuj naprzeciwko.

Próbuję. Ale tam słyszę to samo. Wokół ciemno i nie bardzo wiadomo, dokąd teraz iść. Moim poczynaniom, a raczej mojej bezradności, przypatruje się postać w ciemnej kurtce i czarnej czapce na głowie. Nie jest aż tak zimno, ale Etiopczycy źle znoszą tutejszą chłodną, lipcową pogodę. Aura w Addis Abebie, przynajmniej o tej porze roku, daleko odbiega od potocznych wyobrażeń na temat spieczonej słonecznym żarem Afryki. Nawet nie zauważyłem, kiedy tajemniczy przybysz w czerni się pojawił. Zmaterializował się nagle z ciemności niczym jakiś duch – zara. Niewidzialny człowiek z etiopskich legend. Może wyłonić się nagle z drzewa przydrożnej akacji, wyjść spod kamienia bądź z wody. Zara - sprawca nagłych nieszczęść i tajemniczych chorób. Poczułem na sobie badawczy wzrok tajemniczego przybysza. A może zjawy. Było to rzeczywiście do tego stopnia intensywne spojrzenie, jakby właśnie zamierzał rzucić na mnie zły urok. Ale nie…

- Szukasz hotelu? Pomogę Ci. Znam kilka bardzo dobrych hoteli w okolicy – zaproponował.

Cóż, nie ma wyjścia. Trzeba zdać się na (zapewne niebezinteresowną) pomoc nocnego przybysza. A może mrocznej zjawy? Podążam w ślad za nim. Prowadzi mnie do obszernego hotelowego budynku, który czworokątną bladoszarą plamą ledwie odcinał się na tle gęstej jak smoła nocy. W pobliżu rozłożyły się oświetlone bramy dyskotek, skąd dobiegają skoczne rytmy amharskiego popu i dzikie porykiwania miejscowej złotej młodzieży. Krótkie spódniczki dziewcząt odsłaniają obietnicę szybkiej i taniej miłości. Nie taką okolicę dla swojego hotelu wyśniła sobie zapewne cesarzowa Taitu.

- Idź, zapytaj o pokoje. Jeśli się spodoba, zostań. Ja poczekam – i oczywiście poczekał cierpliwie na wynagrodzenie. Zamyślony, nieruchomy, obwiązawszy szczelnie szyję i twarz ciepłym szalikiem. Potem rozpłynął się w ciemnościach. Jak niewidzialny człowiek zara z etiopskich legend.

Pokój się spodobał. Cena podana przez recepcjonistę zawiniętego szczelnie w białe prześcieradło mniej. Następnego dnia trzeba będzie jeszcze raz spróbować szczęścia w Hotelu Baro. Póki co wkraczam ostrożnie, czując pod stopami skrzypiące deski, do hotelu, który przyśnił się pięknej cesarzowej ponad sto lat temu i do dzisiaj nosi jej imię. A wewnątrz masywne schody na piętro, afrykańskie pejzaże, antyczne, masywne, rzeźbione w drewnie meble. Ze ścian groźnie, albo jakby prześmiewczo, a czasami wręcz demonicznie spoglądają puste oczodoły afrykańskich masek, plemienne rękodzieło. Wnętrze z duszą, chociaż wszystko jakieś zakurzone, nadpsute, niekompletne, naznaczone wyraźnie piętnem upływającego czasu. W pokoju nie domykają się przesuwane drzwi do łazienki. Zimna woda z pokrytego rdzą kranu. Masywna drewniana szafa, której wnętrze pachnie kurzem. Piękny balkon z rzeźbioną balustradą, z którego rano podziwiać wyłaniającą się z mgły i smogu stolicę. Oraz duże łóżko. Wygodne łóżko. Kuszące łóżko. Zapowiadające dobrze przespaną noc. W głowie zamigało jeszcze (i szybko zgasło) wspomnienie-obrazek z lotniska w Istambule. Kolejka do odprawy. Migający zielony napis „boarding time” na ciemnej tablicy. Pośród pasażerów sami Afrykanie. Urzędnik lotniska sprawdza uważnie mój bilet. Czy aby nie pomyliłem bramki.

- Addis Abeba? – Upewnia się, spoglądając znad świstka papieru. W jego głosie wyczuwam nutę zaskoczenia z wyraźną domieszką politowania.

Kiedy nad ranem opuszczam cesarski hotel ze snu pięknookiej cesarzowej, kłania mi się uprzejmie staruszek w obdartej liberii koloru ciemnej, przekwitłej zieleni. Uśmiecham się do niego, mijając dwie palmy strzegące wejścia do drewnianego budynku, który w świetle poranka nabiera wyrazistości czystej bieli, tracąc uprzednią, nocną, trupią bladość. Wyobrażam sobie, że dzisiejszy staruszek stanął tutaj jako zupełnie nieopierzony gołowąs, jeszcze w owym pamiętnym dla stolicy 1907 roku, kiedy to ziściło się senne marzenie Itege Taitu. Witał pierwszych gości. Kłaniał się wówczas, tak samo życzliwie i pogodnie, w kierunku wytwornych dyplomatów, dumnych arystokratów oraz nieustraszonych poszukiwaczy przygód. I stoi tak nieprzerwanie przez te wszystkie lata, starzejąc się nieubłaganie wraz z hotelem ze snu cesarzowej Taitu. Podczas gdy najdostojniejsi goście zdążyli już się przenieść do odgrodzonego od miasta solidnym murem hotelu Sheraton, zaopatrzonego w pięknie podświetlany nocą basen, który zasilają turkusowe wody, odświeżając gorące źródła. Być może te same, w których pławiła się niegdyś swoje pożądane przez wielu piersiaste ciało sama pięknooka Taitu wraz ze swoim barwnym fraucymerem..NOWY KWIAT

„W Addis Abebie wszystko było chaotyczne i niedorzeczne

człowiek zawsze spodziewał się niezwykłości, a przecież zawsze był zaskoczony.”

(E. Waugh, Daleko stąd. Podróż afrykańska)

Addis Abeba w języku amharskim oznacza „Nowy Kwiat”. Takie określenie dla nowej stolicy wybrała sama pięknooka cesarzowa Taitu. Kapryśną władczynię, cierpiącą na reumatyczne bóle, urzekło piękno tutejszego krajobrazu oraz ciepło źródeł Filuoha. Do tej pory cesarska para rezydowała w wyżej położonym, oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od współczesnej stolicy, Entoto. Klimat jednak był tam dokuczliwy – zimny, wietrzny i deszczowy. W miejscu zaś, gdzie obecnie wznosi się Addis Abeba temperatura powietrza była trochę wyższa, a klimat łagodniejszy. Nie występowały też typowe dla obszarów tropikalnych upały, które w połączeniu z dużą wilgotnością powietrza czyniłyby miejsce uciążliwym dla mieszkańców.

Ale nie tylko o klimat chodziło. Entoto świetnie się sprawdzało w warunkach ciągłych wojen, jakie przyszło stoczyć małżonkowi pięknej Taitu, Menelikowi II w wieloletniej walce o tron. Ale kiedy krwawe zmagania dobiegły końca, a władza i autorytet cesarza umocniła, pojawiła się potrzeba stworzenia nowej, wygodniejszej i bardziej reprezentacyjnej stołecznej metropolii od nieco staroświeckiego i ukrytego w trudnodostępnych górach Entoto. Stolicy, która mogłaby się stać godną siedzibą dworu cesarskiego, miejscem spotkań poważnych mężów stanu, wygodnym i bezpiecznym miejscem dla zagranicznych placówek dyplomatycznych. W zamyśle cesarskiej pary miała to być zatem prawdziwie nowoczesna metropolia. Taka, do której chętnie ściągaliby cudzoziemscy przedsiębiorcy, aby zakładać firmy, sklepy, hotele, budować murowane domy i rezydencje. Nowa lokalizacja wyrażała pewien określony ideowy program: miała w większym stopniu odpowiadać strategicznym, ekonomicznym i politycznym celom nowego cesarstwa.

Rozpoczynając swoje ambitne przedsięwzięcie, cesarska para szła pod prąd uświęconej wiekami tradycji. Wcześniej nie było w Etiopii stolicy w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Władcy zakładali liczne rezydencje w różnych częściach kraju, a centra polityczne przenosili dość często w zależności od potrzeby. Rzadko też budowali pałace, mieszkając po prostu w namiotach. Prowadząc niezliczone kampanie wojenne przeciwko coraz to nowym politycznym adwersarzom, najchętniej rezydowali w miejscach o ważnym położeniu strategicznym, pełniących jednocześnie funkcje obronne. Takich jak zniszczona w 1868 r. na skutek brytyjskiej interwencji przeciwko rządom brutalnego i zapalonego reformatora w jednej osobie, negusa Teodora II, Mekdela.

Takie wzniosłe idee przyświecały założeniu stolicy o poetyckiej nazwie. Może i kiedyś nawet rzeczywiście był to „Nowy Kwiat”, którego zadaniem było przydać prawdziwego blasku Etiopii pod światłymi rządami Menelika II i Itege Taitu. Po dawnej, wielce urokliwej okolicy, która tak bardzo urzekła cesarzową, rychło nie pozostał prawie ślad. Addis jest położona na dość znacznej wysokości (2240 m.n.p.m.). Noce często bywają chłodne i wietrze. Żeby się ogrzać wycinano lasy, potem je karczowano, aż w końcu wyrywano nawet korzenie. Drewno wykorzystywano też obficie do budowy domów. A tych w Addis przybywało coraz więcej z każdym rokiem, bo miasto rozrastało się w bardzo szybkim tempie. Brak drzew oznaczał jednak jałowienie gleby. Kiedy przychodziła pora deszczowa, urodzajna ziemia spływała, pozostawiając w ciągu paru zaledwie lat niemal zupełnie niepłodne podglebie. Mieszkańcom Addis Abeby w oczy zaczęła zaglądać śmierć głodowa, a sytuacja do tego stopnia stała się dramatyczna, że nawet cesarz zaczął przemyśliwać nad przeniesieniem stolicy w inne miejsce. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Menelik II, chętnie nadstawiający ucha na zagranicznych doradców, postanowił skorzystać z rady pewnego cudzoziemca, francuskiego profesora historii, Mondom Vidailhet. Ten zaś widząc, że w stolicy źle się dzieje, zalecił sprowadzenie z Australii drzew eukaliptusowych i zasadzenie ich. Na próbę. Bahr daf („drzewo zza wody”) przyjęły się znakomicie i Addis Abeba w ciągu niedługiego czasu zamieniła się w prawdziwy eukaliptusowy park. Australijska roślina ocaliła od zagłady i porzucenia afrykańską metropolię. Chroni do dzisiaj. Wspinając się na pałacowe wzgórza dawnej stolicy Entoto mija się dziesiątki kobiet, od wesołych nastolatek, po sterane życiem staruszki, transportujących wysuszony chrust podwieszony na szelkach ze sznurków, które obejmują ramiona i brzuch. Wszystkie zmierzają w kierunku przedmieść stolicy. Plecy uginają się pod ciężarem powiązanych w pęki ponad dwumetrowej długości, po twarzach ściekają strużki potu. Co jakiś czas kobiety przystają, aby odpocząć przy betonowych murkach wzdłuż drogi. Odwrócone wątłymi plecami do stolicy, której majestatyczny widok roztacza się z eukaliptusowych wzgórz Entoto, i która gotowa jest przyjąć, wchłonąć cały ten ładunek. A później zażądać jeszcze więcej.

W ciągu stu lat, które minęły od momentu założenia stolicy oraz zasadzenia eukaliptusowych gajów sporo się zmieniło. W wielkim tempie następował przyrost tkanki miejskiej. Addis Abeba, która jeszcze nie tak dawno było zlepkiem kilku sąsiadujących ze sobą wiosek, w krótkim stosunkowo czasie napęczniała do takich rozmiarów, że mogła spokojnie konkurować z największymi stolicami Afryki. Zewsząd ściągali ludzie. Budowali tu domy, rezydencje, zakładali rodziny, wychowywali liczne potomstwo. Powstawały tu wielkie firmy, zakłady produkcyjne, a siedzibę znalazły prestiżowe organizacje międzynarodowe. Pod tym względem niewiele się zmieniło. Nieprzerwanie z bliższych i dalszych wsi od ponad wieku wyruszają do miasta tysiące, setki tysięcy ubogich rolników w nadziei znalezienia pracy. Każdego dnia poszerzają się rzesze bezrobotnych żebraków. Bez ładu i składu powstają prowizoryczne domy. Dlatego - jak w większości wielkich metropolii - zabudowa w Addis Abebie jest chaotyczna i bezładna. Domy z tektury, kryte falistą blachą niesfornie zwracające się w różne strony, zbite w kupy, poprzedzielane plątaniną większych i mniejszych uliczek oraz rynsztoków. Cesarskie pałace gubią się gdzieś pośrodku zapuszczonych, cuchnących gnijącymi odpadkami, slumsów. Jednocześnie Addis Abeba to miejsce, gdzie mijają się i patrzą na siebie dwa światy. Afryka w łachmanach i Afryka pogrążona w materialnym dobrobycie. Mimo wszystko jednak ma się wrażenie, iż jakoś ten „Nowy Kwiat” dawnego cesarstwa wyblakł, przesiąkł wyziewami spalin i brudu. Tracąc dawną świeżość i powab, które oczarowały piękną cesarzową.

Już sam cesarz Hajle Sellasje I, ostatni z monarchów dumnej dynastii potomków Salomona, nieraz musiał się wstydzić tego, jak wygląda jego stolica. Braku kanalizacji, ton błota zalegających na ulicach w porze deszczowej. A przecież cesarz miał ambicję uczynić z Addis Abeby perłę Afryki. Dlatego wydawał dosłownie krocie na upiększenie i modernizację miasta. Nie zawsze oczekiwania były w stanie sprostać rzeczywistości. Zatem negus, z okazji przyjazdu ważnych gości, kazał po obu stronach głównych ulic ustawiać makiety okazałych kamienic. Z zewnątrz wyglądały kolorowo i dostatnio, ale wystarczyło tylko zajrzeć przez puste okna, aby zobaczyć cuchnące śmietniki i pasące się bydło. Chodziło o to, aby pokazać tym wszystkim, którzy przylatywali tutaj na kilka dni, jak wielki postęp zrobiła Etiopia i jak szybko się modernizuje. Że kraj jest prawdziwie godzien stać się liderem pośród wszystkich państw afrykańskich.

Współczesną wersję etiopskich „wsi potiomkinowskich” pełnią szklane biurowce i centra handlowe przy głównych arteriach stolicy. W gruncie rzeczy jednak Addis Abebie niewiele pozostało z uroku dawnej cesarskiej siedziby. Kiedyś było to miasto rokujące wielkie nadzieje, mające przed sobą świetlaną przyszłość. Rozbudowywane i unowocześniane ogromnym nakładem pracy i środków. Obecnie to raczej typowa, hałaśliwa i pękająca w szwach monstrualna afrykańska metropolia, z przyrastającą lawinowo liczbą ludności (od miliona czterystu mieszkańców w 1984 roku, do pięciu milionów obecnie). Nie jest to ani szczególnie ładne ani najbrzydsze miasto. Raczej bezbarwne. Nawet smutne, kiedy gromadzą się nad nim w porze deszczowej, wyjątkowo tutaj dokuczliwej, ponure, deszczowe chmury. Trudno doszukać się w nim czegoś charakterystycznego, budynku, widoku, zapadającego w pamięć symbolu. A mimo to, jest to miasto, które na długo pozostaje w pamięci. Nawet da się lubić. Bo Addis Abeba sama w sobie jest pewną osobliwością. Każdego dnia odnosi się wrażenie, że odkrywa się ją na nowo. Zawsze zaskakuje. Nawet jeśli masz wrażenie, że wiesz o niej sporo. I ma Addis Abeba w sobie tę szczególną właściwość, którą poszczycić się mogą nieliczne metropolie – zarazem przyciąga i odpycha.ULICE STOLICY

Addis Abeba szerokim łukiem rozkłada się po obu stronach wielce malowniczego jaru, którym płynie rzeka Akaki. W porze deszczowej brzegi jej puchną do granic możliwości i podmywają grube bale, na których wznoszą się okoliczne chałupy. Przez długie miesiące pory suchej zaś zamienia się ona w wąski, ledwo widoczny strumień. Wysychająca woda odsłania po obu stronach szerokie płachty piasku, kamienie, pozostałości zniszczonych domów i różne śmieci, wyrzucane do rzeki. Na obu jej brzegach przykucnęły nieśmiało niewielkie domki. Niechlujne, sklecone naprędce, koślawe, niepewnie stoją na chwiejących się balach. Wybudowane bez żadnego pomyślunku i porządku, zatopione w ciemnej, błotnistej mazi. Wokół nich z piskiem tarzają się małe dzieci. Starsze ciągną w stronę rzeki, aby nabrać do kanistrów wody do picia. Po obu stronach, po kolana w wodzie, brodzą kobiety. Piorą, a później rozkładają mokre, barwne ubrania na kamieniach. Do wyschnięcia. Z mostu widać jak niektórzy bez żadnego skrępowania na oczach innych załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne. W powietrzu unosi się przykry, uderzający w nozdrza odór. Addis Abeba, w porównaniu z wieloma afrykańskimi stolicami jest dość bezpieczna. Tym niemniej, instynktownie wyczuwa się, że po zmroku w tą plątaninę domów, wąskich uliczek i tajemniczych przejść lepiej się nie zapuszczać.

Dwie główne arterie miasta wyznaczają Churchill Abbay i Bole Road. Pierwsza – ruchliwa, głośna, wiecznie zatłoczona i nieznająca snu sześciopasmowa arteria, prowadzi stromo w dół. Wprost do nieczynnego dworca kolejowego, skąd niegdyś odjeżdżały pociągi do portu Dżibuti (dawniej Somalii Francuskie). Piękny, stylowy parterowy budynek, dziś już trochę zaniedbany. Zamiast zagranicznych turystów z wielkimi bagażami zmierzających w stronę wybrzeża, na dworcu tłoczą się przekupnie i liczni kupujący. Ich przygarbione i zasuszone sylwetki w poświacie niebieskiego dymu, wydobywającego się ze źle uregulowanych silników, w pośpiechu przeciskają się między czerwonymi cielskami parkujących nieopodal autobusów.

Trudno sobie wyobrazić, że ten budynek zamykający długą i przybrudzoną wstęgę Churchill Road to ten sam dworzec, który z tak wielką pompą niegdyś otwierał sam ras Tafari Mekonnen, czyli późniejszy negus negaste, Hajle Selasje I. Na zdjęciu zrobionym z tej okazji, widać jak pełen rozpierającej go dumy, z dostojnym, aczkolwiek na arystokratyczną modłę nieco powściągliwym uśmiechem stoi w towarzystwie swoich europejskich przyjaciół na tle jasnożółtego budynku. W oddali dym wydobywający się z lokomotywy. Niemal słychać gwizd konduktora i głuchy stukot kół leniwie oddalających się w stronę Morza Czerwonego.

Cesarz Menelik II, który zainicjował budowę kolei w Etiopii, był początkowo bardzo sceptycznie nastawiony do tego projektu. Kiedy pojawił się na jego dworze szwajcarski inżynier Alfred Ilg i przedstawił projekt budowy linii kolejowej łączącej stolicę z francuskim portem w Dżibuti, cesarz długo się wahał i poważnie namyślał. W jakiż to sposób taki żelazny potwór potrafiłby się wdrapać na abisyńskie góry? Nie mógł uwierzyć, że w ogóle to jest możliwe. Znając zapewne (rzecz chwalebna dla władcy) swoje ludzkie ograniczenia, postanowił oddać sprawy w ręce Boga. Zamknął nieszczęsnego Ilga w areszcie, dał mu kawał wołowej skóry, mówiąc, że jeżeli ten uszyje z niej buty, to on, negus negaste, król królów, Lew z pokolenia Judy, zdecyduje się na budowę kolei. W przeciwnym razie czeka europejskiego gościa najgorszy z możliwych koniec. Biedny Ilg mając do wyboru uszycie butów albo pewną śmierć, wybrał to pierwsze. I to mimo tego, że nigdy wcześniej tego nie robił. Z zadaniem uporał się jednak znakomicie. Buty tak zachwyciły cesarza, że wbrew temu, co mówili doradcy i kapłani, postanowił wybudować kolej.

Tuż przed dworcem za niewysokim ogrodzeniem znajduje się nieco kanciasty posąg przedstawiających Lwa Judy, symbol władzy cesarza, za którego sprawą projekt budowy kolei miał szansę oblec się w ciało. Monument, pomimo upadku monarchii w 1974 roku, przetrwał w stanie nienaruszonym czasy rządów komunistycznych i ustanowienie władzy demokratycznej. Etiopczycy żywią silne przywiązanie do swoich symboli i nie czują potrzeby usuwania ich, nawet wtedy, gdy już dawno przestają być aktualne. W samym centrum miasta na przykład, przy ruchliwej Churchill Road, wznosi się wysoko ku niebu monumentalny obelisk zwieńczony na górze złotym sierpem i młotem. Wzniesiony został jeszcze w czasach komunizmu po obaleniu ostatniego cesarza i przejęciu władzy przez tzw. grupę Derg na czele z Hajle Marjam Mengystu. Reżim upadł, a obelisk pozostał. I tak cesarski lew oraz czerwona gwiazda solidarnie obrastają czerniejącą patyną spalinowych wyziewów ulicy, której patronuje brytyjski premier sprzed lat.

Druga ulica wyznaczająca oś miasta - Bole Road - prowadzi na nowiutkie, eleganckie lotnisko, którego budowę hojną ręką wsparł Bank Światowy, aby wspomóc rozwój turystyki w Etiopii. W pobliżu, na wielkiej łące, pasą się stada baranów, typowe dla Addis Abeby połączenie. Naśladująca zachodnie wzorce nowoczesność oraz nieustępująca, pętająca się zacerowanych łachmanach nędza. Przy Placu Meskel, na drugim końcu Bole ten sam widok. Za kilkupasmową rychliwą ulicą, w cieniu rozłożystej akacji, z rana pasą się owce. Na kolorowym bilbordzie upamiętniającym pięćdziesięciolecie założenia Organizacji Jedności Afrykaskiej grupa zadowolonych z siebie mieszkańców Czarnego Lądu głosi z optymizmem, że XXI wiek należy do nich. I rzeczywiście, przynajmniej wzdłuż Bole Road nowoczesność zdaje się nieśmiało obierać przewagę nad tradycją. Chociaż tu i ówdzie rzeczywistość wciąż skrzeczy i piszczy nędzą, wbrew mierze oczekiwań, to przy tej tętniącej życiem metropolitarnej aorcie usadowiły się wysokie wieżowce, biura, drogie hotele i najbardziej luksusowe sklepy. Tutaj najczęściej można spotkać europejskich mieszkańców Addis Abeby oraz głośnych, pstrokatych, pobłyskujących złotem i ostentacyjnych nowobogackich młodych „abebian”. Ogólnie rzecz biorąc, ta część miasta uchodzi za bardziej ekskluzywną, zamieszkaną przez bogatszych. Ale nie brakuje jednak, jak chyba wszędzie w Addis Abebie, żebraków. Zresztą, niemal każdy w Etiopii jest potencjalnym żebrakiem. Z pensją rzadko przekraczającą kwotę pięćdziesięciu amerykańskich, będących przedmiotem szczególnego, czołobitnego i nabożnego kultu, przyjemnie zielonych baksów. Dlatego, tłumaczy Ignacy Karpowicz, „Etiopczycy (nie wszyscy) tak bezpardonowo rzucają się na białych. Nie kieruje nimi złośliwość, werble nie grają do ataku, to kiszki rozkazują. Idzie biały – grzechem byłoby nie wykorzystać okazji. A nuż widelec (cierpko brzmi nasze powiedzonko w tym kontekście) uda się upolować obiad albo chociaż cukierka”.

Chociaż żebranie to zwykle profesja dziecięca. Dorośli boją się pojawiać na Bole Road z wyciągniętą po jałmużnę dłonią. Wstyd to, toż tutaj wizytówka miasta, które ma ambicje uchodzić za stolicę całego kontynentu. Ale dzieciom nic się nie zrobi, dzieciom wolno więcej. Na dzieci chętnie przymknie się oko. Kto zresztą zapanowałby nad tą całą jazgoczącą i głodną hałastrą? Mają zawieszone na szyi drewniane tace z rozłożonymi starannie gumami do żucia. Zabiegają drogę, wpychają te gumy do kieszeni, do torby, patrzą błagalnym wzrokiem, wywracają białka oczu, szarpią za koszulę, za spodnie, za palec, za rękę. I nie odstępują dopóki się nie zapłaci. Z litości lub dla świętego spokoju. Dla głodnego żadna różnica.

Wychodziłem z uśmiechem na twarzy z restauracji w tej ekskluzywnej części miasta. Na ulicach, gdzie jeszcze wcześnie rano w imponującym tempie trenowali długonodzy biegacze, przewalały się masy aut. Syty i wypoczęty znajdowałem się w prawdziwie dobrym nastroju. Przede mną zatrzymał się mężczyzna w średnim wieku. Schludnie ubrany. Taki typ skromnego urzędnika niższego szczebla. Może nauczyciel, jak ja?

- Łatwo się tak cieszyć, kiedy jest się najedzonym, prawda? – zapytał, a mnie beztroski uśmiech zniknął z twarzy.

Wcześniej, w hotelowej restauracji, na talerzu zostawiłem blisko połowę solidnej porcji indżery, która okazała się grubo ponad objętość i potrzeby mojego zachodniego, regularnie, z zachowaniem właściwych proporcji białek, witamin i węglowodanów, odżywionego żołądka. Już wiem, dlaczego (co mnie niejednokrotnie martwi, doskwiera, wręcz niemal fizycznie boli) miejscowi dostrzegają we mnie zwykle worek z pieniędzmi, a nie takiego jak i oni człowieka, który chciałby zatrzymać się, porozmawiać, pośmiać. Primum vivere deinde philosophari, mawiali mądrzy starożytni.

Pewnego razu, w lokalnym autobusie rozmawiałem z prawdziwym, nie tylko domniemanym, miejscowym, chociaż nie stołecznym, a głucho-prowincjonalnym nauczycielem. Chłopak młody, uczynny, towarzyski. Zmartwił się szczerze, iż nie zobaczyłem jeszcze abisyńskiego wilka kaberu o wydłużonym pysku i spiczastych uszach.

- Ale dlaczego? – Zapytał z tak rozdzierającym, nieopisanym, trudnym do wyrażenia, a przy tym tak rozbrajająco szczerym żalem, jakbym był w tej chwili najbardziej poszkodowanym

i przez życie sponiewieranym człowiekiem w całej Etiopii. A może nawet w całym kosmosie. Jedynym, któremu spośród rzeszy szczęśliwców nie dane było pośród skał i wysokiej abisyńskiej trawy dojrzeć endemicznej wysmukłej sylwetki Canis simensis.

Jakby na pocieszenie mój kompan podróży, jeden z tych przemiłych ludzi, których imion nie zapamiętałem, podczas kolejnego postoju wyskoczył z pojazdu i kupił po butelce cudownie schłodzonej coli. Dla mnie, dla Karoliny, dla Justyny. Dostrzegł we mnie człowieka podczas tej rozmowy o abisyńskich wilkach. W pewnym momencie zapytał, ile zarabiam. Być może wydało mu się dziwne, że rozbijam się takimi gruchotami, autobusami odrywającymi się od ziemi na każdej nierówności drogi, gdzie za każdy większy kamień moje siedzenie musi odpokutować, a w zabrudzonych obiciach foteli siedlisko urządziły sobie pchły. Odpowiedziałem szczerze i bez wykrętów, wymieniając stosowną kwotę, która nie wydawała mi się jakaś szczególnie wielka w przeliczeniu na dolary. Młody nauczyciel patrzył na mnie długo, jakbym właśnie spadł z kosmosu.

Znajdująca się w części północnej Addis Abeby Piazza, pozostałość po krótkim okresie włoskiej okupacji, ma swoją specyficzną atmosferę. Bardziej tu kameralnie, niż wzdłuż potężnych arterii południowej części centrum stolicy. Dla przybywających do miasta bosonogich poganiaczy bydła, którzy docierali do stolicy wraz ze swoimi stadami z okazji święta Meskel, Piazza stanowiła namiastkę wielkiego, niedostępnego dla nich świata Zachodu. Zatrzymywali się i zamierali na długo z rozdziawionymi na oścież gębami, blokując kompletnie ruch uliczny, kiedy na dachu trzypiętrowego budynku Olivetti rozbłyskał wielki neon. Elektryczny kufel piwa napełniał się na ich oczach złocistym płynem, pokrywał się białą pianą, po czym gasł, a spektakl zaczynał się, ku zdumieniu wpatrzonej weń niczym w jakieś nieziemskie zjawisko gawiedzi, na nowo.

Na Piazzy tłok oczywiście i hałas, jak wszędzie w Addis. Może nawet bardziej widoczny, bo ulice wąskie i ciasne. Chodniki wąskie, więc tłum przemieszcza się ulicami. Przechodnie schodzą na boki, w pobliże domów z rzeźbionymi w drewnie podcieniami, kiedy słyszą nerwowe dźwięki klaksonów. Wszędzie tłumy młodocianych listiro - czyścibutów z pobliskich dzielnic biedoty, czekają na okazję do zarobku albo uwijają się u zamożnych, przyzwoicie obutych stóp. Są też i tacy, którzy przytną i wyczyszczą paznokcie u stóp, wprost na ulicy. Każdy z listiro zaopatrzony w tubkę pasty, zestaw szczoteczek, szmatek, pudełka na przyrządy i stołek dla klienta. Całość wyposażenia stanowi równowartość dwukrotnego obsłużenia klienta, więc interes się kręci. Tym bardziej, że dbający o wygląd Włosi pozostawili po sobie pośród co bardziej wytwornych abebian zamiłowanie do czystych, wypolerowanych i na błysk wyglancowanych butów.

- Mister! Mister! Pozwól, że wyczyszczę twoje buty! – słyszę piszczące ale dziarskie dziecięce głosy.

Mam opory. Niby interes uczciwy. Ale jakiś niegodny. Ja, niczym biały kolonizator, burżuj, dysponujący sporym zapasem wymienialnych dewiz bogacz. I czarnoskóry dzieciak, w łachmanach i chudy jak kościelna mysz, pochylony nad moimi solidnie zabłoconymi na ulicach Addis Abeby butami. Odmawiam upokarzającej w moim mniemaniu usługi. Zapewne zyskuję, najprawdopodobniej zasłużoną, opinię kutwy i dusigrosza.

Północne krańce Piazzy. Rondo za kościołem św. Jerzego, dokąd wierni przychodzą całować święte mury, a w otaczającym chram parku wylegują się zastygłe w bezruchu ogromne żółwie. Ruch jak wszyscy diabli na ulicy. Niebieskie taksówki, minibusy, samochody. Trąbienie, przekrzykiwanie się, przeciskanie się pieszych pomiędzy pojazdami. Zaduch spalin taki, że ledwie można oddychać. Aż w krtani piecze, jeśli się mocniej zaciągnąć. Do tego jeszcze sprzedawcy wszelkiego badziewia. Przy samym placyku, na skraju ulicy leży żebrak w łachmanach i butach, z których odpadły podeszwy. Położył się na brzuchu. Spokojny. Do reszty zobojętniały. Tak sobie po prostu odpoczywa. Jakby wklejony w cały ten harmider z zupełnie innej opowieści. Jak bardzo trzeba być zniszczonym przez głód i chorobę, żeby w takim miejscu zdobyć się na tak dalece idącą obojętność?

Wszystko to, cały ten harmider i zgiełk, tworzy jakiś dyskretny urok Piazzy. Pośród zmurszałych budynków łatwo sobie wyobrazić żołnierzy znad Pirenejów, jak siadywali we włoskich knajpkach, popijali leniwie cappuccino, a potem wracali w ramiona swoich etiopskich kochanek. Żywo gestykulując, prowadzili rozmowy o tym, co działo się w Europie, o zbliżającej się wielkiej wojnie, o duce, o Hitlerze, o Stalinie, zapiekłej w nienawiści do najeźdźców etiopskiej partyzantce, masowych rozstrzelaniach cywilów w centrum Addis Abeby i na prowincji. Ale też o nowych książkach i filmach. I generalnie, jak wszędzie, pod każdą szerokością geograficzną, o życiu. To ta atmosfera dawno minionej imperialnej świetności nadaje specyficznego kolorytu Piazzie i otacza ją nieco nostalgiczną atmosferą.

Okolice Piazzy zamieszkują moi pierwszy samozwańczy przewodnik po Addis. Napatoczył się gdzieś przy wyjściu z Piazzy na Churchill Abbey. Luźna koszula, dredy. Mówi, że w stolicy robi kurs na prawo jazdy. Bo dokumenty wyrobić to tylko można w dużym mieście. Przy okazji dorabia, roznosząc ulotki. A wieczorami jako didżej w lokalach podejrzanej konduity na Piazzy. Sam przyjechał z południa. Z dalekiej Jinki.

- No wiesz, tam gdzie chodzą na golasa – dodaje z uśmiechem.

- Wybierasz się tam? – pyta.

- Jadę na północ. Do historycznego okręgu. Na południe innym razem.

- Załatwię Ci autobus do Bahyr Dar! Chodź ze mną! – Proponuje.

- Spokojnie, dam sobie radę. Chcę chwilę pospacerować, rozejrzeć się.

- Ale tanio, chodź, zobaczysz! Tak tanio nigdzie nie znajdziesz!

Trudno przejść się jednak spokojnie przejść po Addis Abebie. Zawsze znajdzie się jakiś samozwańczy pomagacz, naciągacz, przewodnik, albo drobny ciułacz. Trudno się takiego później pozbyć. Nawet jeśli dasz takiemu zarobić. Poprosi o więcej, albo powie, że mało. Jeśli ktoś uważnie się tobie przygląda, lepiej nie patrz mu w oczy, jeśli nie jesteś jakimś miliarderem-filantropem, albo wciąż nie uodporniłeś się na wyrzuty sumienia i poczucie winy.

Mimo swoich niedostatków Addis jest najbardziej rozwiniętym miastem Etiopii. Reszta kraju jest uboga, rolnicza, słabo uprzemysłowiona, zacofana gospodarczo. Niewiele się tam zmieniło od setek lat. I raczej nieprędko się zmieni. Dla większości mieszkańców ponad osiemdziesięciomilionowej Etiopii Addis jest bramą wiodącą do innego – o wiele szczęśliwszego – życia. Do dziś dla wielu jest ona niemal mitycznym miastem opływającym we wszelkie bogactwa i dostatki. Ale prawdziwa Etiopia zaczyna się wciąż jeszcze poza rogatkami wielkomiejskiej Addis Abeby. Jeśli stolica to teraźniejszość, a być może i przyszłość tego kraju, to tam, poza jej granicami, zaczyna się przeszłość. W tym kierunku, do tajemniczej, pogrążonej w średniowiecznych mrokach chrześcijańskiej krainy mitycznego księdza Jana, średniowiecznego pana cyklopów, lwów i feniksów, właśnie zmierzam.DROGA PRZEZ PRZESZŁOŚĆ

„Widzę tylko jedną niewiastę obleczoną w słońce,

Wasza Cesarska Mość Meneliku, rzekł Jan, zwany synem Gromu”

(Gebre Marjam, Błogosławieństwo dla Menelika)

Godzina druga w nocy. Lekko szemrane okolice Piazzy w Addis Abebie. Niedaleko rozłożyły się liczne przybytki Wenery. Kuszące o tej porze głośną muzyką oraz jaskrawym światłem, które nadaje błysk niepokojącej i odrealnionej poświaty hebanowej skórze upadłych dziewcząt. Miejsce - Hotel Baro. A raczej sypialny barak podzielony na drobne i szare cele, który ktoś nazwał szumnie i na przekór właściwej naturze miejsca „hotelem”. Moja klitka w Baro jest tak mała, że mieści się tutaj, i to z najwyższym trudem, zaledwie łóżko i niewielka szafka. Ściany odrapane, łuszczące się, szare. Na wysokości oczu przycupnął karaluch. Niewielka przestrzeń pomiędzy ścianą a łóżkiem umożliwia przedostanie się do ciasnej i nieotynkowanej łazienki. Tam z sufitu wystaje urządzenie, które w dawno minionych latach swojej świetności, trudnych do wyobrażenia sobie, przypominać musiało słuchawkę prysznicową. Kapie z niej miarowo woda. Irytujące, ale nie da się zakręcić. Woda - ukrop. Albo leci potwornie gorąca, albo w ogóle. Właśnie znajduję się w przejściowej fazie, między snem a jawą. Kiedy trudno odróżnić, co dzieje się naprawdę, a co jest jedynie projekcją podświadomości. Budzi mnie łomotanie do drzwi – rzeczywiste czy urojone? Po ciemku szukam butów. Wzuwam. Wstaję. Próbuję ustalić, czy to pukanie dochodzi z wąskiego i odrapanego korytarza, czy też z wnętrza mojej głowy. Na wszelki wypadek uchylam drzwi.

- You! – Zwraca się bezceremonialnie w moim kierunku postać zakutana niemal po czubek nosa w ciemnozielony koc. Widać tylko obsydianowe, błyszczące oczy. Głos wydobywa się jakby spod grubych zwałów bawełnianej tkaniny. Z oddali i w zwolnionym tempie dociera do moich uszu.

- You! Wstawaj! Już! Już!

- Ale, co, jak? Co się stało?

- Twój bus czeka!

- Ale jaki bus? – Przecieram ze zdumienia zaspane oczy. Rzeczywiście, po południu ustalałem z właścicielem mojej hotelowej celi, że wykupi dla mnie przejazd minibusem do Bahyr Dar. Powiedział, że załatwił. Na czwartą nad ranem.

- Zdążysz się dobrze wyspać – powiedział hotelarz, szczerząc w uśmiechu imponującą biel uzębienia.

Spoglądam na zegarek. Coś mi tu nie gra. Jest godzina…

- To jakaś pomyłka! Mój bus odjeżdża dopiero za dwie godziny! – Napotykam w odpowiedzi milczącą obojętność obsydianowych oczu.

- You! Twój bus czeka! Pospiesz się! – Wyrzuca w końcu z siebie.

- Do Bahyr Dar?

- Idź już! Pospiesz się! – Tajemnicza postać w kocu rozpływa się w ciemnościach nieoświetlonego korytarza.

Pakuję więc rzeczy w pośpiechu, próbując się jakoś otrząsnąć ze snu (bo to chyba jednak nie sen?). Na ulicy przed hotelem rzeczywiście stoi zaparkowany bus. I w rzeczy samej –„mini”. Z najwyższym trudem pomieści kilkanaście osób, oceniłem na pierwszy rzut oka. Silnik pracuje. Pojazd gotowy do odjazdu. Czyjaś ręka wyłania się z ciemności. Łapie za mój plecak i pakuje go na dach furgonetki. Inna ręka wpycha do środka. Tutaj już pełno ludzi. Jak sardynki w puszce. Z pewnością więcej niż kilkunastu. Sami miejscowi. Ciemno. Trudno rozpoznać twarze. Postaci rozpoznaję bardziej po promykach oczu. Ląduję na tylnym siedzeniu. Ledwo się tam mieszczę za swoimi długimi nogami. Chyba wyglądam na zdezorientowanego i zaniepokojonego. Mocna dłoń klepie mnie krzepiąco po ramieniu:

- Spokojnie. Później dostaniesz inne miejsce.

- Jedziemy do Bahyr Dar? – Staram się upewnić.

- Później. Teraz jedziemy do bazy.

- Ale jakiej znowu bazy? – nie doczekałem się odpowiedzi. Właściciel ręki oddala się. Dematerializuje. Współpasażerowie wyglądają zaś na równie zdezorientowanych jak ja, nie ma sensu pytać. Kierowca wrzuca pierwszy bieg. Ruszamy w noc. Ciemno. Trudno cokolwiek rozpoznać. Podrzuca mnie miarowo na moim zbyt małym foteliku, więc zgaduję, że nie jedziemy przez centrum stolicy, bo tam szerokie drogi i asfalt. Tu zaś błoto, koleiny i wyboje. Pewnie to jakieś przedmieścia. Ogromne miasto w końcu, ta Addis Abeba. Trzy miliony mieszkańców prawie, może więcej. W myślach godzę się już z czekającą mnie gehenną jazdy na malutkim foteliku, wbity pomiędzy szybę a przysypiającego pasażera. Nagle minibus się zatrzymuje. W ciemnościach błyskają niepokojąco niebieskie światła. Policja.

- Stało się coś? – Pytam mężczyznę na sąsiednim fotelu, który właśnie się ocknął. Tamten dopytuje pozostałych.

- Podobno pojechaliśmy nielegalną drogą… – tłumaczy enigmatycznie.

- Jak to nielegalną?! – Zamiast odpowiedzi wzruszenie ramion. Zapewne tłumaczące, że to jasne, iż są drogi legalne i nielegalne, po prostu. Rzecz jasna jak słońce (ci biali niczego nie potrafią pojąć, półgłówki). A może chodzi o wymuszenie zwykłej łapówki przez policję, snuję przypuszczenia? Być może. Ważne, że po pół godzinie jedziemy dalej. Tym razem już krótko i prosto do „bazy”. Tam czeka kilku pomagierów, którzy wyładowują z minibusa bagaże i pakują do innego, nieco większego. Sprawnie na dachu tego nowego lądują wszystkie plecaki, torby, tobołki, siatki i co kto tam jeszcze ma. Potem okrywają to czarną płachtą w razie, gdyby miał padać deszcz. Bo lipiec w tej części Etiopii mokry. Potrafi padać całymi dniami. Chociaż dzisiaj się nie zanosi. Ale podróż do Bahyr Dar długa. Kilkanaście godzin. Więc nie wiadomo jak to będzie. Lepiej zabezpieczyć się dokładnie niż później tłumaczyć ludziom, że jak pora deszczowa, to musi padać deszcz. Więc wiążą cały ten majdan solidnie sznurami, żeby cała konstrukcja nie runęła po drodze.

Znajoma (takie mam przynajmniej wrażenie) i przyjazna dłoń wskazuje mi wygodne miejsce z przodu pojazdu. Tym razem miękkie i przestronne. Prestiżowe, bo w pobliżu kierowcy. I przy oknie. Będę mógł obserwować. Bo raczej nie spać. Zresztą resztki snu dawno już opadły z powiek. Kierowca włącza rytmiczne reggae na cały regulator. W tle warkot silnika. Ruszamy na północ. W stronę Bahyr Dar.

Za oknem minibusa wstaje świt. Droga niemal zupełnie pusta. Sporadycznie tylko przemknie jakiś autobus. Stolica została już ładnych parę godzin za plecami. Światło słoneczne odsłania stopniowo, bez zbytecznego pośpiechu, zielone pastwiska, obszerne pola i nieliczne zabudowania mieszkalne. Z mroków nocy i szarówki poranka wyłania się przeszłość Etiopii, którą poeta z dawnych lat, szacowny i uczony w piśmie duchowny – debtera, Gebre Marjam nazwał „niewiastą obleczoną w słońce”.

Świt daje sygnał do rozpoczęcia pracy. Zwykle na polu albo na pastwisku. Bo prawdziwa Etiopia to wieś, gdzie zamieszkuje aż 80 procent mieszkańców kraju. I właśnie te etiopskie sioło budzi się na moich oczach ze snu. I zaczyna swoim zwyczajem chodzić. Chodzić długo, miarowo, niezmordowanie, bez wyraźnego zmęczenia. Na targ, w pole, za wodą. Mężczyźni w krótkich, ziemistej barwy szortach do kolan, w łatanych nie raz i nie dwa koszulach z krótkimi rękawami, zielone, bawełniane pledy przewieszone na ramionach. Chudzi, o suchych i żylastych kończynach. Ciągną za sobą wzdłuż drogi drewniane pługi zakończone lemieszem wystruganym z kawałka pnia. Takie same, jak na malowidłach świątynnych sprzed wieków. Prowadzą ze sobą masywne byki. Łączą ich potężne karki później poprzeczną belką i przygotowują do orki. Pasterze, bosi, stoją lub siedzą szczelnie owinięci w ciemnozielone koce, bo zimno jeszcze. Ale jak się ociepli również je założą. Słońce i wiatr nie powinny mieć dostępu do ciała człowieka, ponieważ żywioły te przynoszą ze sobą złowrogie mitch, birrd lub inne miazmaty zła. Choroba, nieszczęście i śmierć czają się tutaj, w pobliżu „niewiasty obleczonej w słońce” niebezpiecznie blisko. Nikomu tutaj nie udało się zagnać jej, odgonić precz w bezduszne, wysterylizowane, pachnące chemikaliami przestrzenie szpitali. Śmierć zachowała tutaj swój naturalny cuchnący oddech, przyczajony w powietrzu nad nędznymi chatynkami wsi i przysiółków. Zawsze obecny.

Podczas gdy uzbrojeni w drewniane drągi – dule – wypędzają na pastwiska stada krów, owiec i osłów, kobiety zarzucają sobie żółte kanistry na kościste plecy i ruszają po wodę. Poruszają się, jakby unosząc się nad ziemią, z tak wielką gracją, niczym tancerki, zaklęte w swoim zmysłowym tańcu. Kobiety wydają się tak nierzeczywiste, jakby utkane z porannej mgły na tle rozbłyskujących nieśmiało promieni budzącego się do życia słońca. Tylko niektóre kroczą zdecydowanie i pewnie, dumnie wyprostowane, niosąc ciężkie towary zarzucone na głowę. Dzieci biegną po chrust na opał. Albo też węgiel drzewny do miasta. Dziewczęta niosą na plecach wiklinowe kosze, a w nich długie pędy traw. Wyścieła się nimi glinianą podłogę w stożkowatych domach – tukulach. Dla ozdoby. Zaniosą, powrócą do wsi. Kolejny dzień ciężkiej pracy, dopóki wątłe plecy nie odmówią posłuszeństwa.

Po drodze ponury obraz śmierci, na dowód, że jest blisko. Niebezpiecznie blisko. Truchło padłego wprost na drodze osła szarpią pazerne sępy. Przejazd minibusa nie jest w stanie zakłócić i przerwać wytwornej uczty. Kiedy minibus wjeżdża w góry, drogę zabiega niefrasobliwe stado małp. Mają tupet. Patrzą wyzywająco w oczodoły reflektorów. Uskakują w ostatniej chwili. Sprzed samej maski pojazdu, który również podnosi się ze snu. Muzyka na cały regulator nie milknie. Skoczny i hałaśliwy amharski pop. Kierowca podśpiewuje pod nosem. Ten i ów zaczyna wtórować. Z lekka podrzucać w górę ramionami. A ja nie mogę oderwać wzroku od tego, co za oknem. Korzystam garściami z nadarzającej się okazji. Nie często ma się okazję być naocznym świadkiem przeszłości.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: