Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na wieki wieków amant - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Na wieki wieków amant - ebook

Tadeusz Pluciński w rozmowie o barwnym życiu aktora, przyjaźniach z legendami filmu i teatru oraz trudnej sztuce bycia amantem.

Aktor lekkim, dowcipnym, czasem ciętym jezykiem opowiada o swoim życiu, na podstawie którego można nakręcić pasjonujący film. Anegdoty i historie są tak nieprawdopodobne, że gdyby nie wydarzyły się naprawdę, nikt by ich nie wymyślił… 

Kochał sport i dobre samochody. Nade wszystko swoje wierne psy. Na swojej liście tych grzechów większych i mniejszych ma burzliwe miłości, flirty i romanse. Do tego cztery żony i kochanki o bardzo znanych nazwiskach. A jakby tego było mało – kilkadziesiąt listów dziennie od kobiet, sceny zazdrości, skandale, ucieczki przed tłumem fanek i zazdrosnym mężem oraz inne zaskakujące zwroty akcji. Wszystko to na tle Warszawki czasów PRL i całej bohemy minionej epoki.

Tadeusz Pluciński – aktor teatralny i filmowy. Artysta estradowy. Ulubieniec publiczności i kolegów z branży. Znakomity zarówno w repertuarze poważnym, jak rewiowym i komediowym. Aktorskim bakcylem zaraził go Edward Dziewoński. Ukończył szkołę teatralną w Łodzi, gdzie zawodu uczył się od najwybitniejszych: Leona Schillera, Aleksandra Zelwerowicza, Jacka Woszczerowicza, Józefa Węgrzyna. Na scenie zagrał ponad dwieście ról. Z Niną Andrycz, Ireną Eichlerówną, Aleksandrą Śląską, Ireną Kwiatkowską, Hanką Bielicką, Kaliną Jędrusik, Kazimierzem Brusikiewiczem, Lidią Korsakówną, Władysławem Hańczą, Barbarą Krafftówną… Zagrał w sześćdziesięciu filmach, jego ekranowe epizody to perełki. Niezapomniany minister Jaszuński w serialu „Kariera Nikodema Dyzmy”, znakomite role w kultowych komediach Stanisława Barei: „Poszukiwany, poszukiwana”, „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”, „Brunet wieczorową porą”, w „Dzięciole” Jerzego Gruzy oraz „Hydrozagadce” Andrzeja Kondratiuka. 

Magdalena Adaszewska – dziennikarka, autorka literackich portretów znanych osób ze środowiska aktorskiego, artystycznego oraz tekstów o tematyce społecznej i psychologicznej. Publikowała w miesięcznikach: „Twój Styl”, „Marie Claire”, „Sukces”, „Pani”, „Elle”. Absolwentka polonistyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pisanie to jej największa pasja. A spotkania z ludźmi największa przygoda.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-891-0
Rozmiar pliku: 8,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Tadeusz Pluciński to człowiek renesansu. Artystyczny omnibus. Skandalista swoich czasów. Ma wiele talentów. Aktorstwo, balet, śpiew, rysunek. I wiele pasji. Sport. Zwierzęta. Samochody. I kobiety, kobiety, i jeszcze raz kobiety! Wielbił i kochał. One za nim szalały.

Mówiono o nim, że potrafi dokonać wszystkiego, na co przyjdzie mu ochota. Spełnił wiele swoich marzeń. Zakochany w życiu, które było dla niego bardzo szczodre. Dostał od niego wspaniałe dzieciństwo, wielkie miłości, dwóch synów, przyjaźnie, wymarzony zawód.

Ulubieniec publiczności i aktorskich sław. Wszechstronny. Znakomity w repertuarze poważnym oraz lekkim, rewiowym. Świetnie łączy ironię, komizm i szelmowski wdzięk.

Teatralne zwierzę. Zagrał w ponad dwustu sztukach na scenach renomowanych teatrów. Grał z Niną Andrycz, Ireną Kwiatkowską, Hanką Bielicką, Kaliną Jędrusik, Kazimierzem Brusikiewiczem, Lidią Korsakówną, Władysławem Hańczą, Barbarą Krafftówną…

Zagrał w sześćdziesięciu filmach, choć dziesiąta muza nigdy nie była jego pasją. Ale nawet jego ekranowe epizody są wybitne, to prawdziwe perełki. Niezapomniany minister Jaszuński w serialu Kariera Nikodema Dyzmy, znakomite role w kultowych komediach Stanisława Barei: Poszukiwany, poszukiwana, Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz, Brunet wieczorową porą, w świetnym Dzięciole Jerzego Gruzy oraz w Hydrozagadce Andrzeja Kondratiuka, gdzie jego kwestia „Zdejm kapelusz” przeszła do historii filmu polskiego.

Ma czarujący uśmiech. Ogromne poczucie humoru oraz dystans do siebie i świata. Potrafi rozśmieszyć żartem, ciętym dowcipem. Umie bawić rozmową. Świetny kompan i przyjaciel. Spotkania z nim były dla mnie wielką przygodą i przyjemnością. Witał mnie w drzwiach swojego mieszkania szarmancki i owiany mgiełką perfum. Z ukochanym psem Kubą, łagodnym jak baranek rottweilerem. Całował w rękę, zdejmował i podawał płaszcz. Dżentelmen, jakich dziś jest już niewielu. Zapraszał na kawę z pianką, którą przyrządzał tak, jakby nie robił w życiu nic innego. I co najważniejsze – zapraszał w podróż po swoim życiu, burzliwym, pełnym przygód zawodowych i miłosnych. Opowiadał anegdoty i historie tak nieprawdopodobne, że gdyby nie wydarzyły się naprawdę, nikt by ich nie wymyślił. Przepraszał, że bohaterowie jego opowieści i on sam czasem za dużo przeklinają, ale uzasadnił to świetnie słowami Sławomira Mrożka: dupę czasem trzeba nazwać dupą.

Pies Kuba leżał u stóp swego pana albo przymilał się do mnie, prosząc o uwagę. Bardzo pomagał nam w pracy nad książką, bez niego chyba nigdy by nie powstała.

Wiele zdań, które usłyszałam podczas naszych rozmów, brzmi jak złote myśli, życiowe sentencje. Zapadły mi w pamięć. Jedno z nich szczególnie: „Życie to wielka przygoda. Można pogrążyć się w smutku lub niesamowicie je sobie ubarwić. Wybrałem to drugie”.

Magdalena AdaszewskaROZDZIAŁ 1

MAŁPA, PAPUGA I ZŁAMANY NOS, CZYLI MOJE SZCZENIĘCE LATA

Którą fotografię z czasów dzieciństwa lubi pan najbardziej?

Z małpą… Nazywała się Kaśka. Tyle tylko, że tej fotografii już dawno nie ma. Zaginęła w wojennej zawierusze. A małpa mieszkała z nami w domu, w Łodzi przy ulicy Przejazd, ze mną, moją dwa lata starszą siostrą Mirką, mamą, królową domu, i tatą, kierownikiem w Wydziale Kultury i Oświaty. Najbardziej niezwykłe zwierzę, które dane mi było w życiu spotkać. Doskonale pamiętam, choć minęło osiemdziesiąt lat, jak ganiałem za nią po pokojach, bawiłem się w chowanego albo jak wskakiwała mi na ramię, dłubała w moim uchu i sprawdzała, czy nie mam robactwa we włosach. Iskała mnie, jak małpa małpę. Naprawdę! Kochałem ją, a ona mnie. Później już nie spotkałem drugiej takiej. To była małpa wszech czasów.

Skąd wzięła się małpa w rodzinnym domu?

Pewnego dnia mój ojciec, wracając z pracy, zahaczył o ogród zoologiczny w Źródliskach. Do domu przyszedł z okrzykiem: niespodzianka! Nie mogłem uwierzyć, byłem zachwycony! Nie pamiętam, kto ochrzcił ją Kaśką. Została u nas.

Mama, królowa domu, zgodziła się na małpę?

Nie miała wyjścia. Pod błagalnymi spojrzeniami, moim i Mirki, zawsze kapitulowała i machała ręką na nasze rozmaite fanaberie. Kaśka miała u nas swoją klatkę, wielką, z poduszkami, zabawkami. Taki małpi pałac. Siedziała w niej zamknięta podczas naszej nieobecności, baliśmy się, że buszując samotnie po mieszkaniu, zrobi sobie krzywdę. Pewnego razu wybraliśmy się całą rodziną na wycieczkę za miasto. Wracamy. Już na ulicy zaniepokoiło rodziców, że okna są jakieś „gołe”. Na progu mieszkania zamarliśmy. Mama prawie zemdlała. Nie mogła wydusić słowa. Prowadziła nasz dom, dbała o niego, urządzała go, stale coś zmieniała i była jego niepodzielną królową. Jej duma – piękne zasłony, draperie, portiery, wypieszczone i pieczołowicie upinane – teraz leżały na podłodze całe w strzępach.

A Kaśka siedziała grzecznie w klatce z miną w stylu: „co złego to nie ja”. Ojciec bardzo się zdenerwował, chwycił jakiś patyk i z reprymendą: „Kaśka, coś ty zrobiła”, kilka razy trzepnął ją po dupie. A ja zrozumiałem, że ona musiała bardzo za nami tęsknić i zamanifestowała to, wyładowując się na nieszczęsnych portierach. Zrobiło mi się jej żal. Przede wszystkim jednak pękałem z dumy. Moja małpa obmyśliła przecież misterny plan, jak wydostać się z klatki. Ponadprzeciętna inteligencja. Wyczyn na miarę ucieczki z Alcatraz!

Potem spokorniała? Przeprosiła się z mamą i tatą?

Mama jej wybaczyła. Ojciec też, ale dla Kaśki od tamtej chwili stał się wrogiem numer jeden. Gdy tylko wchodził do domu, Kaśka darła się, chwytała za kraty w klatce i tak nią trzęsła, że wraz z nią trząsł się cały dom. Raz jej nie upilnowaliśmy. Przyczaiła się przy drzwiach wejściowych, na półce przy wieszaku. I tak, schowana między czapkami i kapeluszami, czekała na ojca. Otworzył drzwi, jak zawsze elegancki, garnitur, krawat, szykowny płaszcz, na głowie melonik. Gdy zdjął go z głowy, usłyszeliśmy taki małpi wrzask jak na małpiej wojnie. Skoczyła ojcu na szyję, przerzuciła nogi przez ramiona, usiadła i z całych sił zaczęła walić go po głowie. A że nie miał włosów, więc od łysiny odbijało się plaskanie i klaskanie. Z całych sił go okładała. W końcu złapała go za uszy i porządnie wytargała. Ojciec przestraszył się nie na żarty, chodził dziwacznie na palcach i krzyczał, by natychmiast zdjąć z niego tę wariatkę. Płakałem i tarzałem się ze śmiechu. I znów byłem dumny, bo moja genialna małpa obmyśliła kolejny plan. Tym razem był to plan zemsty. Niestety, ojciec ze złości oddał ją do zoo, tam, skąd ją przywiózł. Gdy po jakimś czasie złość mu przeszła, pojechał po nią. Okazało się, że Kaśka zachorowała na gruźlicę i umarła. Myślę, że z tęsknoty. Ojciec bardzo to przeżył, odchorował. A ja obwiniam się do dziś, że jej nie zatrzymałem. Bardzo mi z tego powodu wstyd. Po tej historii obiecałem sobie nigdy nie karać zwierząt. Miałem w życiu wiele psów i na żadnego nie podniosłem ręki. Tata po tym, jak smagnął Kaśkę patykiem, więcej żadnego zwierzaka nie uderzył.

Dostało się tacie jeszcze od jakiegoś zwierzaka poza małpą?

O, tak. Mieliśmy pinczerka, który raz pogryzł nieczytaną jeszcze gazetę. Ojciec skarcił go słownie, ale bardzo zagniewanym głosem, co pies doskonale zapamiętał. Pewnego wieczoru tata siedział przy swoim biurku. Uniósł się na chwilę z fotela, by poszperać w jakichś dokumentach czy papierach, co pinczerek natychmiast wykorzystał. W jednej sekundzie wskoczył na fotel i po chwili uciekł. Ojciec, sadowiąc się z powrotem, poczuł, że siada na czymś bardzo miękkim i bynajmniej niepachnącym perfumami… Chapeau bas przed pinczerkiem! I przed jego niecnym planem… Z zemsty przetrzymywał swoją psią kupę bardzo dzielnie i czekał na właściwy moment. Znów tarzałem się ze śmiechu. Zwierzęta nigdy nie przestaną mnie zadziwiać.

Jakie jeszcze zwierzęta tata przyniósł do domu?

Tata znosił do domu rozmaite. Pokrzywdzone, opuszczone. Mama godziła się na nie i też je kochała. Mówiła tylko, że to my mamy się nimi opiekować. A więc były u nas żółwie, akwaria z rybkami, terraria. Psy różnych ras i urocze, najwierniejsze kundelki. Bernardyn Misiek i bezrasowy Kubuś. Wychodziłem z nimi na spacery, akwaria czyściłem, skrobiąc szyby żyletką. Kochałem tę całą naszą menażerię.

Czy spośród tych zwierząt, poza pinczerkiem i nieodżałowaną małpą, jeszcze jakieś pan szczególnie zapamiętał?

Papuga! Oczywiście przyniósł ją tata. Pewnego dnia z bardzo odświętną miną oświadczył: „Kochani, zobaczcie, od dziś będziemy mieć piękną, kolorową papugę”. Znów byłem zachwycony! Miała wielką klatkę, a w niej kuwetę z piaseczkiem, patyczki, na których siedziała, łańcuszki do zabawy. Od razu chciałem ją wypuścić z tej klatki, ale mama wytłumaczyła, że papuga najpierw musi się do nas przyzwyczaić, potem będzie mogła fruwać. Tak więc siedziała spokojnie i przyglądała się w milczeniu naszemu życiu. Widziałem jednak, że czegoś jej brakuje, jakby za czymś tęskniła, nie czuła się u nas dobrze. Po kilku dniach wypuściliśmy papugę z klatki i zasiedliśmy do rodzinnego obiadu. Między zupą a drugim daniem dobiegło nas bardzo donośne, wesołe i piskliwe: „Rrraaaa, rrraaaa! Kurrrrwaaa, kurrwa, kurwa, hahaha!”. Mama zbladła. Chyba nawet bardziej niż wtedy, gdy zobaczyła podarte przez małpę portiery. Zdołała wyszeptać: „Władeczku, tu są dzieci, zrób coś, błagam cię, zrób coś natychmiast!…”. Papuga klęła dalej: „Chuuuju, chuuju, chuju, hahaha!”. Mama, coraz bardziej przerażona, z szeptu przeszła w krzyk: „Władek, skąd ty ją wziąłeś?!”. Ojciec skoczył na równe nogi i wycedził: „Z restauracji na Wodnej”. Gonił przeklinającą w najlepsze papugę, a gdy już ją złapał, dziobnęła go tak dotkliwie, że cudem nie amputowano mu palca. Później przyznał się mamie, że zapłacił za papugę sto złotych, czyli tyle, ile zarabiał miesięcznie w jego biurze debiutant. Na kategoryczną prośbę mamy musieliśmy się pożegnać z klnącym jak szewc ptakiem. Na szczęście nie zdążyłem się do niej przywiązać. Tak więc tata, chcąc nie chcąc, zastukał do drzwi właściciela restauracji z papugą w klatce i wykładem na temat jej właściwej edukacji. Właściciel oddał ojcu połowę kwoty, a papuga, szczęśliwa z powrotu na stare śmieci, miotała najstraszniejszymi przekleństwami jeszcze bardziej donośnie i siarczyście niż u nas.

Siostra Mirka, kompan mojego dzieciństwa, ukochany bernardyn Misiek i ja.

Podobno dzieciństwo wśród zwierząt należy do najbardziej szczęśliwych.

To prawda. Jestem wdzięczny ojcu, że nauczył mnie kochać wszystkie stworzenia. Bez wyjątku. Przyzwyczaiłem się, że tata stawał w drzwiach z jakimś zwierzakiem. Czegóż można chcieć więcej? Takie dzieciństwo to skarb.

Trzy czarno-białe fotografie stojące w ramkach na kredensie też należą do ulubionych?

Stoją tak od lat. Jest na nich moja rodzina. Ta para świeżo poślubionych małżonków to moi rodzice. Mama, Eugenia Olszewska, z pochodzenia Austriaczka, w kapeluszu, staromodnej garsonce i z bukietem kwiatów. Tata, Władysław Pluciński, zasłużony obywatel i kierownik w Wydziale Kultury i Oświaty, w eleganckim smokingu. A tu, na drugiej fotografii, ojciec sam, w zawadiackiej czapce, z papierosem w dłoni dla fasonu, bo nie palił, wygląda jak amant kina amerykańskiego. Na trzeciej Mirka, dwa lata starsza ode mnie siostra, najlepszy kompan mojego dzieciństwa. I ukochany bernardyn Misiek. I ja. Siedzimy w naszym mieszkaniu, w kamienicy w Łodzi przy ulicy Przejazd, dziś Juliana Tuwima.

Dawny, szczęśliwy świat.

Eugenia Olszewska i Władysław Pluciński, moi rodzice, w dniu ślubu. Ideał kobiety i kolorowy ptak.

W tej kamienicy pan się urodził?

Nie. Na świat przyszedłem tam, gdzie ochrzciła mnie mama. O c h r z c i ł a! Nie zmyślam, naprawdę. Krótko po urodzeniu poważnie zachorowałem i podobno jedną nogą byłem na tamtym świecie. Mama, widząc, co się dzieje, i przeczuwając, że może być ze mną różnie, z rozpaczy pokropiła mnie święconą wodą, którą ktoś przyniósł z kościoła w butelce. Ojciec opowiadał, że płakała i powtarzała: „Synku, daję ci na imię Tadeusz”. Wydarzyło się to w mieszkaniu przy ulicy Nawrot, gdzie rodzice jakiś czas po ślubie żyli w dwóch pokojach z kuchnią i łazienką. Poród przyjęła położna, którą ojciec zamówił do domu. A mama zdobyła się na gest pokropienia mnie wodą święconą bardziej z rozpaczy i strachu niż z wiary. Z tamtego domu nie pamiętam nic, dla mnie wszystko zaczyna się na ulicy Przejazd, gdzie spędziłem szczenięce lata, wspaniałe, barwne, może wyidealizowane… Ale wspomnienia o nich powinny być właśnie takie.

Jaką Łódź pamięta pan z czasów dzieciństwa, przed wojną?

Tętniła życiem. Ziemia obiecana. Wielokulturowa. Żyły obok siebie trzy narodowości: Polacy, Żydzi, Niemcy. To był jeden z największych ośrodków przemysłowych Europy Wschodniej. Słynny z wyrobów włókienniczych, taki polski Manchester. Pamiętam właścicieli fabryk, bogatych. Ale też biednych robotników na ulicach. Handlarzy, głównie Żydów, z zawieszonymi na brzuchach tacami, na których mieścił się ich cały kram: krawaty, skarpety, agrafki, pasty do butów, sznurowadła, mydło i powidło. Kupowałem u nich cukierki mordoklejki, od których wylatywały z zębów plomby, i opychałem się nimi. Pamiętam też piękną architekturę Łodzi. Okazałe kamienice, domy, pałacyki. Stoją do dziś. Świadectwo minionych czasów, relikty świata, którego już nie ma.

Kamienica z rodzinnym mieszkaniem też stoi do dziś.

Tak. Starodawna, stylowa. Mieliśmy w niej mieszkanie, na pierwszym piętrze, tuż nad restauracją. Przestronne, narożne, z pięcioma pokojami i służbówką, ze sporą liczbą okien i z balkonem. Kiedy pojechałem do Łodzi jakiś czas temu, zobaczyłem na własne oczy, że kamienica właściwie się nie zmieniła, przetrwała w swoim oryginalnym kształcie, brakuje jedynie balkonu, jakby ktoś go urwał…

Jaką kobietą była pana mama w tamtych czasach?

Prowadziła dom i dbała o całą rodzinę. Ciężka praca na pełen etat. Myślę z żalem, że na pewno miała pasje, których nie udało się jej w życiu zrealizować. Mimo to była uśmiechnięta. Oaza dobroci. Nie potrafiła się gniewać. Umiała wybaczać. Wyrozumiała, łagodząca spory. Starała się, by w domu panowała harmonia. Nie umiała brać pieniędzy nawet za swoją pracę. Pamiętam, że w jednym z pokoi urządziła sobie pracownię. Przychodziła szwaczka i według projektów mamy szyła suknie dla znajomych pań. Mama zawsze radziła się ojca: „Władek, ile mam wziąć od Janeczki? Jak myślisz?”. I tata podpowiadał sumę.

Nie podnosiła głosu. Szanowała każdego. Mama przy prowadzeniu domowego gospodarstwa miała do pomocy Mariannę, wielką dziewczynę ze wsi, która spała w służbówce. Mówiłem na nią Mańka i mocowałem się z nią na pięści. Mańka zwykle robiła zakupy. Dokładnie pamiętam, jak raz wręczyła jej kartkę i poprosiła: „Droga Marianno, bardzo proszę, weź wszystkie zakupy z tej listy i ciemny chleb, bo zdrowy. Pamiętaj, ma być ciemny”. I Mańka poszła. Nie było jej długo. Gdy wróciła, mama zajrzała do siatek: „A chleb, gdzie jest chleb, Marianno?”. Mańka wzruszyła ramionami: „Wszędzie szukała. Nigdzie nie było ciemnego. Był tylko taki bardziej w i d n y”.

Nie miałbym cierpliwości do Mańki, a mama uśmiechnęła się i poszła szukać chleba sama. Okazało się, że Mańka odwiedziła tylko jeden sklep, natomiast mama znalazła ciemny chleb w piekarni na sąsiedniej ulicy. Mańce nie powiedziała na ten temat słowa i odnosiła się do niej miło jak dotąd.

Dla mnie mama to był ideał. Kochałem ją bezgranicznie. Matka jest ważna. Dla chłopaka to przecież pierwsza kobieta w życiu.

Na pewno był pan jej ukochanym synkiem...

Jasne! Synuś. Tadzieniek. Mirka była ukochaną córeczką tatusia. Ale mama rozpieszczała nas oboje. Spędziliśmy pod jej skrzydłami cudowne dzieciństwo. Pamiętam, że mama zawsze mnie myła. Nawet gdy miałem już dziesięć lat i się wstydziłem, wchodziła do łazienki, by sprawdzić, czy jestem czysty, i w razie potrzeby mnie doszorować. A miała co, bo biegałem po podwórkach, kopałem z kolegami piłkę i zawsze wracałem umorusany. Dla niej byłem syneczkiem, czy miałem sześć czy czternaście lat. Wychodziłem do szkoły, a ona pytała: „Tadzieńku, masz przy sobie jakiś grosik?”. Odpowiadałem zawsze tak samo: „Oj nie, nie mam, mamo…”. Wciskała mi do ręki monety z przykazaniem, żebym nie wydawał ich na „Bóg wie co”, tylko trzymał w kieszeni, bo „tylko wtedy nie obsika cię żaden pies, a bez grosza przy duszy może być różnie…”. Do dziś nie wiem, skąd wzięła taki przesąd i dlaczego w niego wierzyła. Wtedy nie zastanawiałem się nad tym, natomiast cieszyłem się z zaskórniaków. Puchłem z dumy, że mam pięćdziesiąt groszy lub złotówkę. To było hohoho! Oranżada i cukierki.

Jaki był sposób mamy na wychowanie dzieci?

Nigdy mnie nie krytykowała, nie wytykała błędów. Tak samo traktowała Mirkę. Przede wszystkim czuliśmy się akceptowani. We wszystkim. Dla dziecka to bardzo ważne, aprobata rodzica, potwierdzenie, że jest się kimś wyjątkowym. To daje siłę na całe życie, odwagę, poczucie własnej wartości. W mamie miałem oparcie. Dzięki temu nigdy się nie pogubiłem, dawałem sobie radę w trudnych chwilach, a gdy już było mi naprawdę źle, wiedziałem, że za chwilę wszystko musi odmienić się na lepsze. Jestem szczęściarzem. Nie każdy otrzymuje taki prezent na start w dorosłe życie.

Jakiego pamięta pan ojca?

Przede wszystkim był uroczym, pełnym fantazji człowiekiem, którego trzymały się żarty, uwielbiał robić kawały. Barwna postać, kolorowy ptak. Na każdym zdjęciu z młodości ma chochliki w oczach i przybiera śmieszne pozy. Wyjaśnił mi kiedyś, że po to, by go dobrze zapamiętano. Golił głowę na łyso i żartował, że odparzył ją sobie w hełmie na manewrach. Był duszą towarzystwa i ciągle czymś zaskakiwał. W Łodzi organizowano cyklicznie konkurs na najzgrabniejsze damskie nogi. Scena odsłonięta tylko metr nad ziemią. Po estradzie paradowały uczestniczki, ale jury i widownia widzieli jedynie ich nogi, twarze i sylwetki od bioder w górę zakryte były kotarą. Wyglądało to tak, jakby chodziły same nogi. Kilka par pięknych nóg przykuwało uwagę jury. Ale wygrała tylko jedna z nich. I te zgrabne nogi nie należały do kobiety, tylko do mojego taty! Wygrał damski konkurs! Miał fantazję. Zawsze coś wymyślił!

Ojciec wywarł na pana duży wpływ?

Poza tym, że bawił i rozśmieszał, starał się nauczyć mnie twardych zasad. Potrafił być bardzo surowy. Dostawałem od niego „siekierką”, to było takie lekkie uderzenie dłonią w ramię. Wymagał karności, posłuszeństwa, dobrych ocen na świadectwie. Mimo że był dla mnie autorytetem, wyłamywałem się, chciałem chodzić swoimi drogami. Uparł się, by nie posyłać mnie do prywatnej szkoły dla wybrańców, tylko do zwykłej, dla wszystkich. Uważał, że powinienem sam sobie dawać radę, bez wykorzystania jego koneksji i stanowiska, że powinienem uczyć się życia, spotkać kolegów z różnych środowisk, zmierzyć się z trudnymi sytuacjami i wyborami, poznać życie, jakim ono jest, i może wtedy wyjdę na ludzi. Mama pytała błagalnie: „Władeczku, czy nie ma już lepszych szkół, do których nasz syn mógłby pójść?”. Ojciec twardo: „Nie ma”. No to poszedłem do dzielnicowej szkoły powszechnej, gdzie wszyscy bez przerwy lali się o prymat.

Ojciec miał fantazję i niezwykłe pomysły. Przyniósł do domu małpę Kaśkę i wygrał konkurs na najzgrabniejsze damskie nogi.

I pan też się lał?

Tłukłem się jak cholera! Uwielbiałem to. Chciałem być królem życia. Poza tym to była sprawa honoru. Wystarczyło niechcący trącić kogoś na przerwie, dać kuksańca, popchnąć, by usłyszeć: czekaj na mnie po lekcjach. Zawsze, gdy słyszałem te słowa, wiedziałem już, że nie znajdę teczki, tam gdzie zostawiłem, ponieważ zabrał mi ją przeciwnik, i dostanę za to naganę od nauczyciela, a za godzinę na szkolnym podwórku będzie zakasywał rękawy mój przeciwnik, śmiertelny wróg, a wraz z nim zgraja ustawionych w kółeczko tchórzliwych gapiów. W szkole było dwóch chłopaków „od bicia”, nazywali się Bindol i Kozel, chodzili klasę wyżej, prawdziwe zabijaki o zdolnościach bokserskich i cechach przywódczych. Ale miałem nad nimi przewagę: wyjątkową gębę, na której nigdy nie było nawet śladu po bójce. Kozel łapał siniaki od razu. Chłopaki oglądali mnie ze wszystkich stron: „Tadek, tłukłeś się wczoraj ostro i nic po tobie nie widać, a zobacz, ten dureń Kozel wygląda jak śliwa”. Ale to on złamał mi nos. Przyłożył pięścią i złamał. Pamiątkę mam do dzisiaj – mniejszą lewą przegrodę. Nikomu nic nie powiedziałem, mama podniosłaby alarm, a złamanie nie było widoczne i zrosło się samo. Na szczęście nikt niczego nie zauważył, mama, gdyby się dowiedziała, na pewno kategorycznie zabroniłaby mi bójek. I tak załamywała ręce: „Tadzieńku, jeszcze coś ci się stanie, nie bij się więcej”. Tłumaczyłem, że muszę, nie mogę inaczej, bo będzie niehonorowo. To jak pojedynek. Gdybyśmy mieli broń, pewnie byśmy do siebie strzelali o świcie.

W gimnazjum też obowiązywały podobne zasady?

Tak. Potłuczone kolana, podbite oko, guzy na czole były na porządku dziennym. I nie pomagały zakazy, nakazy, nawet zbiorowy sakrament komunii w kościele. Z czasem dorosłem. Łobuzowałem, biłem się, ale miałem momenty, gdy byłem całkiem przyzwoitym chłopcem.

Wyglądam jak grzeczny, spokojny uczeń Miejskiego Gimnazjum Męskiego im. Józefa Piłsudskiego w Łodzi… To tylko pozory. Po lekcjach wiodłem prym w bójkach z kolegami, miałem poobijane kolana i złamany nos.

W końcu status ucznia Miejskiego Gimnazjum Męskiego im. Józefa Piłsudskiego do czegoś zobowiązuje…

O, tak. Moje gimnazjum mieściło się w okazałym dziewiętnastowiecznym budynku. Nosiłem, jak moi koledzy, mundurek z tarczą przyszytą do rękawa oraz maciejówkę, czyli szarą czapkę ze sztywnym daszkiem i okrągłym denkiem, wykonaną z sukna. Taką, jaką nosił sam Naczelnik. Maciejówka, symbol szkoły, była na topie, ale koniecznie musiała być podniszczona, wysłużona, wytarta. Tak więc matki przynosiły nam nowiuteńkie czapeczki, a my jeszcze tego samego dnia w przerwach między lekcjami polerowaliśmy nimi buty. Podobnie jak młodzież w czasach PRL-u szorowała pumeksem dżinsy, z trudem zdobyte przez rodziców na Zachodzie lub w Peweksie… Wytarte maciejówki uchodziły za szykowne, modne. Z mojej byłem dumny jak paw. Na koniec roku szkolnego przełamywaliśmy jej daszek i przeszywaliśmy do góry nogami znaczek szkoły, czyli litery MG otoczone wieńcem laurowym. Wychowałem się w atmosferze wielkiego szacunku dla Józefa Piłsudskiego. Pamiętam żałobę w domu, gdy zmarł. Rodzice bardzo to przeżywali. Mama wpięła mi w maciejówkę czarną tasiemkę.

W gimnazjalnej ławce. W czwartym rzędzie, trzeci od prawej – to ja. Nosiliśmy mundurki, na głowach czapki maciejówki i po dzwonku siedzieliśmy w ławkach cicho jak makiem zasiał.

Lubił się pan uczyć? Wyobrażam sobie, że nazwisko „Tadeusz Pluciński” zapisało się chlubnie na kartach łódzkich szkół.

Gdy poszedłem do szkoły powszechnej, po tygodniu nauczyciele poskarżyli się rodzicom: za dużo wie, nudzi się, przeszkadza. I posłali mnie od razu do drugiej klasy. Umiałem więcej od rówieśników, bo jako smarkacz zaglądałem mojej starszej siostrze Mirce przez ramię, gdy odrabiała lekcje. Ojciec lubił powtarzać, że mamy dwóch mocnych sąsiadów: Rosjan i Niemców, i ich mowę powinniśmy znać śpiewająco. Z rosyjskim całe życie byłem na bakier, a do niemieckiego ciągnęło mnie. Chyba rzeczywiście jest tak, że dzieciaka ciągnie do rodowitego języka matki. A przecież moja była Austriaczką. W gimnazjum uczyłem się tego, co mnie naprawdę interesowało. Kochałem lekcje polskiego i sport. Do niektórych przedmiotów nie dało się mnie zaciągnąć wołami. Mówiono o mnie: zdolny leń. Lubiłem historię, ale miałem problem z zapamiętywaniem dat i nazwisk ważnych ludzi. Profesor historii pytał: „W którym roku urodził się taki a taki?”. Odpowiadałem, że nie pamiętam, ale najważniejsze, że ten ktoś się urodził. Z matematyki dostawałem tróje, przepychano mnie z klasy do klasy.

Miałem profesora od łaciny, który nazywał się Pluciński, tak jak ja. Przylgnęła do niego ksywka Truskawka, ze względu na nos, wielki nochal z wielkimi czarnymi kropkami. Nie byłem orłem z łaciny, wydawała mi się nudna i kompletnie nieprzydatna w życiu. Nie uczyłem się. Truskawka wezwał mnie raz do siebie: „Powiem ci, mój drogi, że gdyby nie fakt, że nosimy to samo nazwisko, miałbyś taką lufę na cenzurze, jak z Łodzi na biegun. Jeśli się nie podciągniesz, to zostaniesz w tej samej klasie na drugi rok. Ja nie żartuję”. Kiwnąłem głową: „Tak jest, panie profesorze”. Przestraszyłem się i szybko wziąłem za łacinę. Zdałem.

Dla dopełnienia mojej edukacji zostałem ochrzczony i przystąpiłem do komunii. Wiąże się z tym cała historia. W szkole kazano przynieść świadectwo chrztu, bo mamy wszyscy przystąpić do komunii. Nie przyniosłem, bo nie miałem. „Jak to?”, zdziwił się dyrektor. Pospieszyłem wyjaśnić: „No tak, bo ja zostałem ochrzczony przez mamę”. I dodałem niejasno: „Z wody”. Wszyscy zdębieli. Ksiądz w zakrystii powiedział: „Z wody to może być karp”. Kazał mi tylko odpiąć kołnierz mundurka i pokropił z tyłu święconą wodą, nakreślił znak krzyża, a potem czymś posmarował czoło. I pobiegłem przyjąć komunię. Bez spowiedzi. Nie zdążyłem, bo za chwilę miała się zacząć ceremonia. Było mi to na rękę, bo wcale nie chciałem iść do spowiedzi, bałem się, że dostanę od księdza po dupie – a miałbym za co, bo zaczepiałem dziewczyny. Poza tym, kalkulowałem, że wcale nie muszę się spowiadać, bo chrzest zmywa grzech. Tak powiedział sam ksiądz. Poleciałem więc do komunii czysty jak kryształ, po prostu anioł.

Miał pan dobrych nauczycieli?

Wspaniałych. To była świetnie wykwalifikowana kadra. Poza tym, nauczyciel przed wojną to był wielki autorytet. Mogliśmy jednego kochać, innego nie, mogliśmy podśmiewać się po kątach z nosa Truskawki, ale nie odważyliśmy się tego okazać wprost. Mogliśmy popalać śmierdziuchy za pięć groszy, kupowane z zaskórniaków, w które cały czas zaopatrywała mnie mama, ale robiliśmy wszystko, by nie dowiedział się o tym nauczyciel, paradowanie z papierosem w jego obecności to byłby wstyd i hańba. Mieliśmy szacunek. Nauczyciel wchodził po dzwonku do klasy, natychmiast wstawaliśmy, zapadała cisza, on mówił: „Siadajcie”, i zaczynał lekcję. A jak któryś delikwent coś przeskrobał, pobił się z kolegą lub nie odrobił zadania, to zostawał po lekcjach w kozie albo w oślej ławce na końcu sali. I gdy teraz słyszę, że nauczyciela uczniowie chcą bić, zakładają mu na głowę kosz na śmieci, lekceważą i pyskują, to włosy stają mi dęba na głowie. Mam ochotę krzyknąć: ludzie, co się z wami dzieje?!

Najlepsi przyjaciele…

Miałem dwóch. Janek Birenzweig i Jakub Birenfeld. Obaj z żydowskich rodzin. Janek z ubogiej, jego ojciec sprzedawał na ulicy agrafki. Jakub z zamożnej, ojciec piastował wysokie administracyjne stanowisko. Ja byłem gdzieś pośrodku. Te różnice wcale nie przeszkadzały nam się kumplować, przyjaźnić. Trzymaliśmy sztamę. Chodziliśmy razem do gimnazjum, graliśmy w piłę, obaj byli świetnymi piłkarzami, podrywaliśmy dziewczyny. Dla mnie w ocenie drugiego człowieka pochodzenie, rasa, narodowość, poglądy nigdy nie miały znaczenia. W naszym domu nie dzieliło się ludzi na Polaków i Żydów. Rodzice mieli wielu przyjaciół z różnych środowisk. Uczyli mnie i Mirkę, że nieważne, skąd pochodzisz, ale jakim jesteś człowiekiem. Wychowali nas w wielkiej tolerancji dla wszystkich wyznań i odmienności. Mirka też otoczona była wianuszkiem koleżanek z różnych rodzin, zamożnych, biednych, polskich, niemieckich, żydowskich. To nie miało żadnego znaczenia.

Był pan zżyty z siostrą?

W dzieciństwie Mirka to był najlepszy mój kumpel. Kochała zwierzęta, jak ja. Zawsze się za mną wstawiała. Wybłagała u rodziców odroczenie jakiejś kary dla mnie albo pieniądze do skarbonki. Bardzo ją kochałem, trzymaliśmy zawsze sztamę, kryła przed rodzicami różne moje grzeszki nastoletniego życia, robiła słodkie oczy. Gdy w jej życiu pojawili się chłopcy, biłem się w jej obronie. Łazili za nią. Jeden nawet ją prześladował, nie chciała go, ale on nie dawał za wygraną. Byłem wyrośnięty, umiałem się bić. Podszedłem do delikwenta i przyjąłem bokserską postawę: „Słuchaj, dostaniesz ode mnie po mordzie, jeśli natychmiast się nie odczepisz od mojej siostry”. I dał jej spokój.

Mirka była inna niż ja. Systematyczna, poukładana, obowiązkowa. Ścisły umysł. Bardzo skrupulatnie odrabiała lekcje, dobrze się uczyła. Próbowałem jej dorównać w sumienności. Ale jak na szalonego humanistę przystało, bujałem w obłokach.

Zapewne czekał pan z utęsknieniem na wakacje.

Najprzyjemniejszy czas! Wiatr we włosach i totalna swoboda. Należałem do harcerstwa. Wyjeżdżałem na szkolne obozy z kolegami, w góry, nad morze, do lasu pod namioty. Jeździłem też z rodzicami i Mirką do Żakowic pod Łodzią. Ojciec wybudował tam dla nas letni domek. Marzył o nim od dawna. Rodzice zapraszali do Żakowic przyjaciół na wspólne plażowanie, na brydża. Pamiętam, przyjeżdżali do nas państwo Niewinowscy z synem Bogdanem. Robiliśmy razem babki z piasku. Bogdan był kilka lat starszy ode mnie i chciał dyrygować, rządzić. Wysyłał mnie więc po wodę potrzebną do lepienia tych babek. Początkowo chodziłem, później odechciało mi się biegać z wiaderkiem. Kazał mi więc sikać do piasku. Kiedy odmawiałem, groził, że wleje mi tak, że nie wstanę. Co było robić? Nie miałem wyjścia. Sikałem. Babki wychodziły przednie, rodzice je podziwiali. Taki był Bogdan, gagatek, późniejszy świetny aktor, niestety, od dawna już nie żyje. Spotkałem się z nim po wojnie, już w szkole aktorskiej w Łodzi, wspominaliśmy przedwojenne czasy, śmialiśmy się z mojego sikania.

W Żakowicach tata organizował rodzinne zawody strzelnicze. Miał krótką broń i flower, broń palną małokalibrową. Uczyliśmy się strzelać do tarczy, cała nasza czwórka i wuj Stach. Kto najlepiej strzelał? Mama. Brała pudełko zapałek. Stawiała na pieńku, odmierzała piętnaście kroków i mówiła: „Cisza, teraz proszę nie krzyczeć”, i pif-paf – strzelała celnie, prosto w pudełko. Nabój zostawał w środku, zatrzymany przez zapałki, wyjmowałem go potem jako dowód na mamy celność.

Tata organizował też wycieczki rowerowe. Pedałował pierwszy, za nim Mirka, mama na swojej francuskiej damce, potem ja i brat taty, wujek Stach. Podczas jednej z takich wypraw jechaliśmy wąską ścieżką, ojcu uciekło przednie koło i wpadł z rowerem do rowu. A rów był głęboki. Mama zadrżała: „Tata się zabił”. Cisza. I po tych pełnych napiętego oczekiwania sekundach usłyszeliśmy jego wesołe: „Jeszcze nie, jeszcze nie, nie tym razem!”. Podjechaliśmy potem nad rzeczkę, tata się pluskał, obmywał siniaki i zadrapania. Pamiętam ten obrazek. Wokół czysta woda, las, łąki, piękne lato. Żakowice to była moja arkadia.

Czy na pana sielskim dzieciństwie kładł się jakikolwiek cień?

Nie wiem, czy można nazwać to cieniem, ale pewnie tak. Chodzi o małżeństwo moich rodziców. Dla Władka Eugenia była najważniejszą kobietą na świecie. Była dla niego kwintesencją kobiecości. Nie przeszkadzało mu to jednak w interesowaniu się innymi kobietami. Tata miał romanse. Przelotne. Ulotne. Nic nieznaczące. I jeden poważniejszy z panią doktor Petrykiewicz, którą podobno obserwował z okna swojego gabinetu w Wydziale Kultury i Oświaty przy ulicy Piramowicza i zauroczył się tak bardzo, że przez jakiś czas nie mógł bez tej pani żyć. Nie pamiętam, żeby rodzice kłócili się przy nas, może czasem coś zaiskrzyło na chwilę, ale rzadko. Oni po prostu nie chcieli nas wciągać w swoje problemy, to były ich małżeńskie sprawy. Zawsze zastanawiało mnie, jaką trzeba mieć klasę, by nie prać swoich brudów przy dzieciach. Oszczędzić ich dzieciństwo. Tylko jeden jedyny raz mama w desperacji posunęła się do czegoś, za co długo mnie później przepraszała. Pewnego popołudnia poprosiła, żebym szpiegował tatę w jego drodze z pracy do domu. Powiedziała: „Wiesz, że cierpię, ojciec się z kimś spotyka, nie chcę pytać obcych ludzi, możesz sprawdzić, dokąd poszedł? Tadzik, jesteś już duży, rozumiesz, prawda?”. Pewnie, że rozumiałem. W końcu miałem dwanaście lat. Wiedziałem, że ojciec ugania się za spódniczkami. W mamie byłem zakochany, zrobiłbym dla niej wszystko. I poszedłem go śledzić. Miałem przy tym świetną zabawę. Pierwsze aktorskie zadanie. Ale bałem się taty. Przebrałem się w stary, spłowiały płaszcz, żeby mnie nie rozpoznał. Przemykałem wąskimi uliczkami. Udawałem kulawego, ślepego, głuchego, garbatego. Ojciec tego popołudnia postanowił nie zbaczać z drogi. Tego nie przewidziałem. Naciągnąłem płaszcz na głowę i panikowałem: co zrobić, by go wyminąć i znaleźć się przed nim w domu? Minąłem go, kulejąc i coś mamrocząc, musiałem wyglądać na niezłe indywiduum. Do bramy wpadłem spocony i zdyszany, drzwi domu otworzyłem z okrzykiem: „Mamuńciu kochana, tata nigdzie nie był, wali prosto do domu”.

Nie miał pan pretensji do ojca o te romanse?

Miałem żal. Kochałem mamę. Rozumiałem, że ją krzywdzi. Z drugiej strony wiedziałem, że ojciec kocha mamę, obserwowałem, jak na nią patrzy, jak się do niej zwraca. Nie pamiętam, by podniósł na nią głos, w życiu nie widziałem go pijanego, rozmemłanego, złego, a przecież rodzice urządzali w domu przyjęcia i pili wina, rozmaite trunki. Pewnie miałem nadzieję, że w końcu wszystko się poukłada.

Jak poznali się pańscy rodzice, Eugenia i Władysław? Austriaczka i Polak, rodowity łodzianin?

Nie wiem. Ale domyślam się, że ojciec wypatrzył mamę na jakimś raucie, przyjęciu i już jej nie puścił.

Zna pan historię swojej rodziny?

Znikomo, właściwie wcale. Nie dane mi było poznać dziadków, a to oni zazwyczaj opowiadają wnukom rodzinne historie.

Co pan wie o rodzinie taty?

Wiem, że Plucińscy mieszkali w Łodzi z dziada pradziada. Jedyną babcią, którą znałem, była właśnie jego mama. Babcia Maria, malutka, drobniutka. Pamiętam, że częstowała smakołykami, cukierkami. Miała wielkie serce. W pamięci utkwiła mi historia babci i szczura. Pewnego razu ta drobniutka kobieta poszła do komórki obok domu, otworzyła drzwi i zamarła. Naprzeciw niej, na jednej ze skrzyń siedział szczur. Nienaturalnie wielkich rozmiarów. Jakiś szczurzy król. Patrzyli sobie prosto w oczy, jakby chcieli sprawdzić, kto kogo przetrzyma. W jednej chwili ten król szczurów skoczył. Rzucił się przed siebie. Babcia, zatrzaskując w pośpiechu drzwi, usłyszała głuchy odgłos uderzenia o framugę. Bała się, ale nie dawało jej spokoju, że szczur mógł się zabić. Poprosiła o pomoc tatę. Uchylił drzwi, szczura ani śladu. Babcia odetchnęła z ulgą, że nie przyczyniła się do śmierci zwierzęcia, i chyba nawet po cichu tego szczura dokarmiała. A tata serdecznie się śmiał, że to cud, że on babci nie porwał, o co przecież było nietrudno, bo ona taka maleńka. Zawsze się dziwiłem, jak to możliwe, że urodziła piątkę dzieci.

Najstarszy był mój tata Władek, potem Wera, Kazik, Stasiek i najmłodsza Janka, bardzo ładna dziewczyna. Dziadek zmarł przed moim urodzeniem. Pracował w oddziałach straży ogniowych w fabrykach Scheiblera i Grohmana, największych łódzkich fabrykantów. Pytałem czasem babcię o niego, ale o tym, czym się zajmował, miałem przekonać się w bardzo dramatyczny sposób. W 1937 roku wybuchł pożar w centrali fabryk przy Wodnym Rynku, dzisiejszym placu Zwycięstwa. Pamiętam ludzi biegnących ulicami. Gromadzili się na rynku. Jedni płakali, krzyczeli, rozpaczali. Inni stali jak skamieniali albo mdleli. Najgorsza była bezsilność. Że nie można nic zrobić. W budynku zostali uwięzieni strażacy. Ogień odciął im drogę do wyjścia. W oknach były kraty. Próbowali je wyrwać, bez skutku. Jeden po drugim osuwali się w płomienie. Młodzi chłopcy. Nie mogłem dłużej patrzeć, uciekłem. Do dziś mam przed oczami ten obraz. Potem długo o nich myślałem. I o dziadku, o tym, jak niebezpieczną i odpowiedzialną miał pracę.

Mama miała austriackie korzenie…

I właściwie nie wiem nic więcej. Tylko tyle, że miała dwóch braci, Konrada i Sewera. Jeden z nich mieszkał w Austrii, drugi w Niemczech, i w czasie wojny mama się martwiła, że mogą spotkać się na froncie po przeciwnych stronach barykady. Nigdy ich nie poznałem, nawet nie widziałem na zdjęciach. Mama nie opowiadała nam o swojej rodzinie. Początkowo zadawałem pytania o babcię, dziadka. Odpowiadała wymijająco, zmieniała temat. Austriacką rodzinę mamy otaczała aura tajemnicy. Zmowa milczenia. Przestałem pytać.

Żałuje pan, że nie zna historii rodzinnych, swoich korzeni?

Żyłem w biegu, nigdy nie starczało mi na nic czasu. A gdy zacząłem się interesować losami rodziny, nie było już kogo o nie zapytać. Żałowałem, że wcześniej nie próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej. Po latach jednak przyszła mi do głowy myśl: a może to jest tak, że nie trzeba kopać i grzebać tam, gdzie ktoś sobie nie życzy. Skoro mama nigdy nie powiedziała słowa o swojej matce i ojcu, to znaczy, że się od nich odcięła i miała ku temu poważny powód. W końcu każda rodzina ma swoją tajemnicę. I trzeba ją uszanować. Pozwolić jej zostać w ukryciu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: