Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ślad - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ślad - ebook

Zimowy wieczór. Dwaj skuci w kajdanki mężczyźni, prowadzeni przez zamaskowanych funkcjonariuszy, wchodzą do samolotu na lotnisku w Brommie. Są bez butów, mają na sobie kombinezony i pieluchy. Następnego dnia trafią do Egiptu, gdzie rządzi reżim Mubaraka. Czekają ich tam tortury.

Dwa lata później trójka dziennikarzy zaczyna drążyć sprawę dwóch deportowanych Egipcjan i tajemniczego samolotu o numerach N379P  widywanego w różnych punktach globu. Gdziekolwiek się pojawia, dochodzi do tajemniczych zaginięć. Ślady prowadzą do świata tajnych agentów CIA, włoskich prokuratorów i floty powietrznej, transportującej bardzo szczególny ładunek.

Thriller dokumentalny Ślad to pasjonująca historia dziennikarzy wytrwale szukających prawdy. Opowieść o świecie po jedenastym września, urzędnikach, którzy zamykają oczy na niewygodne fakty, a także o jednym z największych skandali politycznych we współczesnej historii Szwecji.

Nowa książka Leny Sundström ma jedną poważną wadę –  nie sposób przerwać lektury i zająć się na przykład gotowaniem – jest po prostu zbyt wciągająca. I szokuje. „Expressen”

Świetny thriller dokumentalny, od którego nie można się oderwać. „Aftonbladet”

Dziennikarskie arcydzieło. „Svenska Dagbladet”

Lena Sundström jest pisarką i dziennikarką. Jej wydana w 2009 roku książka Världens lyckligaste folk była nominowana do nagrody literackiej Augustpriset i zdobyła prestiżową nagrodę Szwedzkiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Śledczych Guldspaden, a także Wielką Nagrodę Klubu Publicystów.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7554-840-2
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog. Mediolan 2008

Choć biuro Armanda Spatara było niewielkie, mieściło się w nim całe jego życie i wszystkie wyznawane wartości.

Zdjęcie, jak biegnie w maratonie w Chicago. Rodzinne portrety. Reprodukcja obrazu Normana Rockwella The Problem We All Live With, przedstawiającego małą dziewczynkę w białej sukience eskortowaną przez czterech zastępców szeryfa. Ruby Bridges – pierwsze czarnoskóre dziecko, które w 1960 roku rozpoczęło naukę w szkole tylko dla białych na południu Stanów Zjednoczonych – przypominała Armandowi o potędze prawa i o możliwości czynienia dobra. Ruby Bridges otaczało czterech mężczyzn, którzy w kapeluszach i odprasowanych garniturach wyglądali bardziej na mafiosów niż na stróżów prawa.

Jeden z zastępców, Charles Burks, powiedział później: „Nigdy nie płakała. Nigdy się nie skarżyła. Maszerowała jak mały żołnierz, a my byliśmy z niej bardzo dumni”.

Na ścianie wisiało czarno-białe zdjęcie przedstawiające Guidona Gallego. Siedział oparty o ścianę jakiegoś domu, obok niego stał plecak. Wyglądał, jakby chciał chwilę odpocząć przed wyruszeniem w dalszą drogę. Był mentorem i przyjacielem Armanda, starszym bratem, którego nigdy nie miał. Takim chciałby go zapamiętać, jednak w głowie już zawsze będzie miał inny obraz. Przykryte materiałem ciało w korytarzu, przed salą 305, przypominające nie istotę ludzką, a krwawą padlinę. Milczących mężczyzn dookoła. Notatnik Gallego i znajdujący się w nim odręczny wpis, który wciąż mu towarzyszył i wciąż go prześladował.

„Jeżeli coś mi się stanie, proszę zadzwonić do Armanda Spatara”.

Dwaj obecni na miejscu policjanci próbowali trzymać go z daleka. Chciano oszczędzić mu tego widoku, który dzień później znalazł się na pierwszej stronie „Corriere della Sera”. Na zdjęciu na drugim planie widać było ciało Gallego, na pierwszym – leżący na ziemi otwarty kodeks.

Podpis pod zdjęciem brzmiał: „Na kodeks, który wypadł mu z ręki, patrzy w osłupieniu młodzież i my wszyscy. Co on chce nam powiedzieć? Że prawo współżycia międzyludzkiego jest silniejsze od każdego Kaina…?”.

Dwadzieścia cztery lata później Armando Spataro wciąż miał kopię kartki z notatnika i nadal czuł, że ten wpis go zobowiązuje.

Armando Spataro przyszedł na świat w Tarencie pewnego grudniowego dnia 1948 roku i był prawie równolatkiem włoskiej Konstytucji. Jego ojciec, jak wcześniej dziadek, wybrał prawo, więc Armando już we wczesnym dzieciństwie dzielił pokój z kilkoma metrami bieżącymi segregatorów i akt. Tata pracował jako prokurator w Apulii, w Tarencie. Mieszkanie na pierwszym piętrze było małe. Miał jeszcze dwie siostry, więc gabinet taty służył również jako sypialnia. Młodego Spatara często budziły rozmowy ojca z karabinierami i policjantami, którzy wiedząc, że często pracuje do późna, zaglądali do niego nocą, żeby przedyskutować bieżące śledztwa i inne sprawy.

Sam Armando zaczął pracować jako prokurator w okresie nazwanym latami ołowiu – od materiału, z którego robi się kule. W latach 1969‒1988 we Włoszech przeprowadzono blisko czternaście i pół tysiąca zamachów terrorystycznych, i to właśnie na początku tego okresu Armando Spataro przybył do Mediolanu tuż po miesiącu miodowym, w towarzystwie świeżo poślubionej żony.

Jego mentorem był doświadczony i szanowany prokurator Emilio Alessandrini. Już pierwszego dnia wsunął głowę do gabinetu Spatara, zapytał: „Czy to ty jesteś Armando?”, a następnie przyjaznym gestem dał mu znak, żeby wyszedł do niego na korytarz. Alessandrini dał się poznać jako człowiek traktujący oskarżonych z takim samym szacunkiem i uprzejmością jak sędziów, przed którymi później stawali. Armando Spataro podziwiał swojego mentora, który naprawdę wierzył, że wszyscy są wobec prawa równi.

Półtora roku później Alessandrini wysadził ośmioletniego syna pod szkołą i był w drodze do sądu, kiedy nagle, na czerwonym świetle, kilku członków lewicowej organizacji terrorystycznej Prima Linea otworzyło doń ogień. Armando Spataro, który przebywał kilka przecznic dalej, pośpieszył na miejsce. Kiedy tam dotarł, Alessandrini już nie żył.

Na skrzyżowaniu Viale Umbria z Via Muratori zastał samochód Alessandriniego z rozbitą szybą, a jego ciało podziurawione kulami.

Armando Spataro zobaczył sam siebie, jak w filmie, gdy ubrany w beżowy płaszcz z lodenu stoi nieruchomo i płacze.

Terroryzm był dla Armanda Spatara czymś, z czym musiał nauczyć się żyć, zarówno w pracy, jak i poza nią. Razem z Guidonem Gallim przewodniczył pierwszemu we Włoszech maksiprocesowi. Zebrali dowody od prokuratorów z całego kraju, zbyt przerażonych, by wnieść akt oskarżenia.

Kiedy w latach siedemdziesiątych przyjechał do Mediolanu, miasto wyglądało na oblężone. Palazzo di Giustizia był otoczony przez policję. Dziś jedyne pozostałości stanowiło kilka zardzewiałych szlabanów na tyłach budynku. Kiedyś towarzyszyło mu zawsze sześciu ochroniarzy i trzy samochody, dziś zostało tylko dwóch funkcjonariuszy i jedno kuloodporne auto. Czasami było mu żal, że krótkiej drogi z domu do Palazzo di Giustizia nie może pokonać na piechotę. Taka jednak była jego praca. Oni wszyscy tak to traktowali. Dwa dni po zabójstwie Emilia Alessandriniego w Mediolanie odbyło się spotkanie prokuratorów, na którym rozdano czterostronicowy dokument. Składając pod nim podpis, oskarżyciele zobowiązywali się do jeszcze większego zaangażowania w pełnione obowiązki, w służbie społeczeństwu i demokracji.

W latach dziewięćdziesiątych mediolańscy prokuratorzy oskarżyli o korupcję dwa i pół tysiąca polityków, urzędników i szefów firm w ogromnym śledztwie zwanym mani pulite – „czyste ręce”. Kiedy toczyły się procesy, mieszkańcy Mediolanu utworzyli ludzki łańcuch wokół Palazzo di Giustizia. W dłoniach trzymali świece.

Poparcie włoskiego społeczeństwa sprawiło, że prokuratorzy z Mediolanu stali się silniejsi niż władza polityczna w Rzymie. Berlusconi nazwał ich „czerwonymi togami”. Jego zdaniem byli „rakiem na ciele społeczeństwa, który powinien zostać usunięty”, i „organizacją przestępczą”. Jednak we Włoszech prokuratorzy i sędziowie nie podlegają rządowi.

Armando Spataro siedział w swoim mediolańskim biurze i podziwiał sylwetkę Chicago na tle nieba. Uważał, że Chicago jest najładniejszym miastem świata, czego wyrazem była tapeta na pulpicie jego komputera, dzięki której zawsze miał je na widoku. Konstytucja Stanów Zjednoczonych stanowiła jeden z najpiękniejszych tekstów, jakie znał. W młodości zjeździł ten kraj od wybrzeża do wybrzeża w czterdzieści pięć dni z zaledwie stu dolarami w kieszeni (nadłożył trochę drogi, żeby odwiedzić Albuquerque, ponieważ spodobała mu się nazwa).

Kiedy zadzwoniła jego komórka, po korytarzu Palazzo di Giustizia rozniosły się dźwięki Knocking on Heaven’s Door Boba Dylana.

Spataro zdjął z wieszaka płaszcz i wyszedł z biura.

W jego komputerze znajdowały się dokumenty śledztwa, w wyniku którego dwudziestu dwóch agentów CIA wraz z pilotem zostanie skazanych na karę więzienia za porwanie Abu Omara. A to był dopiero początek. Liczba skazanych niebawem miała się zwiększyć.

Byli tacy, którzy uważali, że Armando Spataro nie rozumie, że świat się zmienił i nastały zupełnie nowe czasy, w których obowiązują inne reguły gry. Że islamscy terroryści to przeciwnik nowego rodzaju i można go pokonać jedynie siłą, a nie za pomocą prawa.

Jednak Armando Spataro słyszał to już wcześniej. To samo mu mówiono o organizacji Prima Linea i wtedy, kiedy demokracji zagrażały Czerwone Brygady. A przecież jednych i drugich udało się złamać na salach sądowych.

Kraj, w którym bez żadnego procesu można odebrać człowiekowi wolność, jest krajem, w którym nikt tak naprawdę nie jest wolny – odpowiadał zwykle Armando.

Przez dziesiątki lat chronił demokrację przed bezprawiem, zawsze pamiętając o kodeksie Gallego. I teraz nie zamierzał przestać.Szwecja. 18 grudnia 2001

Wiedział, że niektórzy nie lubią tego typu zleceń, ale to była jego praca. Uważał, że nie jest zła, i nie miał powodów do narzekań. Gdyby nie on, znalazłby się ktoś inny.

Kilka dni temu w siedzibie policji bezpieczeństwa odbyło się spotkanie, podczas którego szukano funkcjonariuszy do przeprowadzenia deportacji pewnego Egipcjanina. W spotkaniu brali udział policjanci i tłumacz. Zastanawiano się, jak przeprowadzić akcję i kto miałby w niej uczestniczyć. Ktoś wskazał na niego, ponieważ mówił po arabsku. Zapytano, czy się tego podejmie, a on odparł, że nie ma problemu. Pomyślał, że jeśli tylko wszystko pójdzie zgodnie z planem i nie będzie opóźnienia, zdąży odebrać córkę. Poinformowano go, że do zatrzymania dojdzie w Karlstadzie i że mężczyznę trzeba będzie przewieźć na lotnisko w Brommie pod Sztokholmem. Skontaktował się z kolegą służącym w Säpo w Karlstadzie, który miał mu pomóc przy logistyce. Na miejscu mieli również czekać funkcjonariusze policji miejskiej.

– Zadzwoń do nas, kiedy będzie po wszystkim – polecili przełożeni.

Osiemnastego grudnia wsiadł w służbowy samochód i pojechał do Karlstadu. W punkcie zbornym, jak nazywali to w żargonie, wytłumaczył pozostałym policjantom, jak zamierza przeprowadzić akcję.

– Nie zatrzymujemy go, kiedy będzie z rodziną albo w meczecie – powiedział stanowczo.

Chciał to załatwić spokojnie i we właściwy sposób. Miał piętnastoletnie doświadczenie w policji, pracował też w prewencji, potrafił więc ocenić, czy ktoś jest agresywny, czy nie.

Koledzy byli niezadowoleni, protestowali. Odwracali się plecami i twierdzili, że jest za miękki. Tłumaczył, że potrafi działać zdecydowanie. Nie o to chodzi. Nie był tchórzem. Chciał tylko uniknąć przemocy i dramatycznych scen. W końcu ich przekonał.

Postanowił, że zatrzymają Egipcjanina, gdy będzie wracał z kursu języka szwedzkiego. Miał zamiar podejść do niego spokojnym krokiem, w asyście kolegi, zamienić kilka słów, a następnie chwycić go za ramię i położyć na ziemi. To będzie znak dla pozostałych, że wszystko jest w porządku.

Poszło dokładnie tak, jak zaplanował.

We właściwej chwili ruszył naprzód. Jego kolega szedł kawałek z tyłu. Widząc mężczyznę z pewnej odległości, zwrócił uwagę, że ten niesie białą reklamówkę. Wydał mu się nieco cięższy, niż się spodziewał. Zaszedł mężczyznę od lewej strony. Wyjął legitymację, pokazał mu ją i zapytał:

– Pan Ahmed Agiza?

Agiza kiwnął głową, a może się ocknął, bo wyglądało na to, że szedł pogrążony w myślach.

– Jestem z policji bezpieczeństwa. Proszę spleść ręce i nie rozplatać ich, dopóki panu nie powiem.

Agiza zrobił, jak mu kazano. Sprawiał wrażenie, jakby nie do końca rozumiał, co się dzieje.

– Szwedzki rząd zadecydował, że musi pan opuścić kraj. Zaprowadzimy pana do samochodu i zawieziemy do Sztokholmu.

Uczestniczył w niejednej takiej akcji, miał do czynienia z wieloma ludźmi. Mimo to reakcja mężczyzny kompletnie go zaskoczyła. Wyglądał jak sparaliżowany. Wsiedli do starego volkswagena busa.

– Proszę zapiąć pas i nie odpinać go, dopóki nie powiem – polecił.

Następnie wziął od Agizy siatkę, którą ten trzymał w ręku, i zajrzał do środka. Były w niej słodycze. Żadnych bomb, granatów ani broni. Obowiązywały go pewne procedury, a ponieważ bał się, że o czymś zapomni, na wszelki wypadek sporządził sobie listę.

– Bierze pan jakieś leki? – zapytał.

Agiza pokiwał głową.

– Na żołądek.

– Zrobimy tak – powiedział. – Proszę zadzwonić do żony i powiedzieć, żeby je przygotowała. Wpadniemy po nie po drodze. Przydadzą się panu w podróży.

– Dokąd mnie wieziecie? – zapytał Agiza.

– Pojedzie pan do Egiptu.

Słysząc te słowa, mężczyzna otworzył szeroko oczy, ale nie zaprotestował. Nie poprosił też o adwokata. W czasie długiej podróży do Sztokholmu nie odezwał się ani słowem. Nie powiedział nawet, że chciałby skorzystać z toalety.

Oni jednak zdecydowali się na postój, w czasie którego wszyscy wysiedli z samochodu. Korzystając z toalety, zostawił uchylone drzwi, żeby mieć Agizę na oku. Choć nie wyglądało na to, żeby Egipcjanin miał zamiar wywinąć jakiś numer. Nie założyli mu nawet kajdanek. Ani w samochodzie, ani kiedy się zatrzymali.

Pozostali policjanci powoli się uspokajali. Pewnie zaczynało do nich docierać, że sytuacja nie jest aż tak groźna.

O dwudziestej trzydzieści, po pięciu godzinach jazdy, dotarli pod bramę lotniska w Brommie. Zapadł już zmrok. Przez szybę zobaczył antyterrorystów – rozpoznał ich po charakterystycznych uniformach. Wyglądało na to, że zajmują się drugim mężczyzną, który też miał zostać deportowany.

Zobaczył samolot, choć wtedy nie wiedział, co on oznacza. Nie skojarzył, że mały samolocik stojący na pasie startowym to właśnie ten, którym przylecieli „jankesi”.

Po dziesięciu albo piętnastu minutach oczekiwania zobaczył trzech czy czterech zamaskowanych mężczyzn. Na głowach mieli coś, co przypominało kominiarki albo pończochy z otworami na oczy. Szybkim krokiem zbliżali się do samochodu.

Kiedy otworzyły się drzwi, tknięty nagłym impulsem wskazał Agizę. Czuł, że gdyby tego nie zrobił, pomyliliby się i zabrali jego. Przyglądał się mężczyznom z zainteresowaniem, ponieważ nie wyglądali na antyterrorystów.

Po chwili wysiadł, żeby rozprostować nogi.

W oddali dostrzegł pracowników lotniska. Stali na płycie i spoglądali w kierunku komisariatu, jakby zastanawiając się, co robią antyterroryści. On także nie był tego pewien, więc postanowił to sprawdzić.

Zanim otworzył drzwi i wszedł do środka, jak zwykle upewnił się, że jego legitymacja policyjna przy pasku jest dobrze widoczna. Pracował w policji bezpieczeństwa, ale miał ciemną karnację, więc pomyłki się zdarzały. Z biegiem lat nauczył się zawsze manifestować, kim jest.

Komisariat był mały. Zamknął za sobą drzwi i znalazł się w pustym pomieszczeniu. Zaczął się zastanawiać, dokąd zabrali Agizę, kiedy nagle usłyszał głosy. Skręcił w lewo. Zobaczył małą, ciasną przebieralnię, a w niej kilku mężczyzn w kominiarkach pochylających się nad Egipcjaninem. Coś z nim robili, ale nie widział co. Jeden z zamaskowanych stał kawałek z tyłu, filmując albo robiąc zdjęcia.

Nie widział dokładnie, ale dostrzegł aparat z czymś w rodzaju monitora. Pomyślał, że to wszystko wygląda całkiem profesjonalnie. Zamaskowani mężczyźni porozumiewali się za pomocą znaków, przekazując sobie bezgłośne polecenia.

Człowiek, który filmował, cały czas się cofał, wchodząc na niego, więc w końcu wyszedł do przyległego pomieszczenia.

* * *

Kiedy znów zobaczył Agizę, ten miał na sobie kombinezon, a na głowę naciągnięty czarny worek, który przypominał torbę. Jego ręce skute były kajdankami, a nogi obręczami połączonymi łańcuchem.

Policjant zdziwił się, widząc, jak prowadzą go bosego do samolotu.

Każdy robi po swojemu, pomyślał, ale ja przynajmniej włożyłbym mu buty.

Był osiemnasty grudnia.

Do Wigilii zostało sześć dni.

Spojrzał na zegarek. Poczuł, że chciałby już być w domu.

Mam to gdzieś, pomyślał. Jadę stąd, mam inne rzeczy do roboty.

Zaczął się zastanawiać, jak wydostanie się z Brommy.Notatka. Styczeń 2004

Fredrik Laurin się nie śpieszył. Sprawdzał piką grubość lodu – po niektórych uderzeniach pod stopami odzywało się głuche echo. W bezśnieżne dni każde odepchnięcie się kijkiem lub łyżwą czy płozy sunące po lodzie sprawiały, że w całej zatoce rozbrzmiewał dźwięczny, krystalicznie czysty ton. Lód miał tysiące brzmień i odcieni, a każdy mieszkaniec wyspy potrafił je odczytywać. Wiedział, że nie należy się bać czarnego lodu, ponieważ jeżeli utworzył się tak szybko, jest twardy jak żelazo albo beton. Jeżeli pęka, to dlatego, że osłabiła go jakaś dziura utworzona przez wiatr albo prąd wodny. Wtedy zawsze można podpłynąć do miejsca, w którym się wpadło do wody, i zarzucić nogę na brzeg.

Jeszcze kilka tygodni temu był tylko jeden sposób, żeby się przeprawić na drugą stronę – należało przepłynąć jedną z łodzi należących do rodziny. „Gloma Explorer” została tak nazwana przez Fredrika na cześć statku, który Howard Hughes zbudował dla CIA. „Puke” swoją nazwę zawdzięczała jednemu z niszczycieli kupionych przez Szwecję od Mussoliniego po wybuchu drugiej wojny światowej, a „Fram” – statkowi Amundsena. Teraz jednak rozciągała się przed nim rozległa lodowa równina. Z duszą na ramieniu stąpał po lodzie w drodze do pracy.

W wodoszczelnym plecaku miał małą notatkę, wyrwaną z dziennika „Dagens Nyheter” tuż przed świętami dwa lata temu. Jak tylko dotarł do redakcji, wyjął ją i położył przed Joachimem Dyfvermarkiem i Svenem Bergmanem. Joachim głośno zaprotestował.

– Już mówiłem. Nie zdzierżę kolejnej historii o tym, jak to są u nas traktowani ludzie ubiegający się o azyl. W programie Kalla fakta było już wiele podobnych reportaży, nierzadko lepszych. Jak choćby ten o przerażonych dzieciach siłą zaciągniętych na pokład samolotu. Tu mamy dwóch deportowanych facetów z Bliskiego Wschodu. Chcę coś fajnego, a to, do cholery, nie jest fajne.

– W tym naprawdę coś jest. Nos mi to mówi. Coś się w tej całej historii nie zgadza.

Pomachał notatką.

– „Zagwarantowano nam, że nie zostaną poddani torturom ani karze śmierci”, powiedziała Gun-Britt Andersson, sekretarz stanu do spraw migracji oraz międzynarodowej współpracy i rozwoju z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. ‒ Spojrzał na pozostałych. – Rozumiecie?

Joachim i Sven wyglądali, jakby nie rozumieli. Najwyraźniej jednak nie był to dla nich problem.

Fredrik nie dawał za wygraną.

– Dlaczego szwedzka sekretarz stanu jedzie do Egiptu? Z wyprzedzeniem, przed deportacją i z cholernym czerwonym dywanem? To jednak przesada. Dlaczego nagle zadali sobie tyle trudu? Mam wrażenie, że deportujemy ludzi hurtowo. Przy ich transporcie pracują wyrzuceni z pracy kryminaliści, którzy chleją w samolocie i pękają ze śmiechu, przekazując ludzi syryjskiej policji w Libanie. Wszyscy wiedzą, że w Libanie rządzi Syria. Na okrągło wrzucamy ludzi w paszczę diabłu, więc skąd nagle te negocjacje w sprawie gwarancji dyplomatycznych?

– Nie wszyscy wiedzą, że „w Libanie rządzi Syria” – zaprotestował Joachim. – A ilu ludzi wie, czym są te gwarancje dyplomatyczne, o których teraz mówisz? Niewielu.

* * *

Takie spotkania organizowali raz na pół roku. Co sześć miesięcy wszyscy trzej wyłączali telefony, zamykali się na klucz i przerzucali pomysłami. Był to swego rodzaju werbalny fight club dla ludzi, którzy wyglądają na szczęśliwych, kiedy dostają po pysku. Kiedy już się rozkręcili, dyskutowali tak gwałtownie jak członkowie brytyjskiej Izby Gmin.

Tutaj przekonywało się pozostałych, rysując na tablicy mapy myśli aż do wyczerpania się tuszu w pisakach i krzycząc, póki człowiek nie poczuł zmęczenia samym sobą. Tu ustalano, na które pytania trzeba jeszcze odpowiedzieć, zanim pomysł będzie się nadawał do przeniesienia na wyższy poziom, innymi słowy: zanim będzie go można przedstawić szefom redakcji.

Niekiedy trzeba się też było pogodzić z faktem, że po przeanalizowaniu pomysłu pozostali wyrzucą go do kosza. Po wszystkim rozchodzili się do domów i sześć miesięcy później spotykali się znowu. Akurat tę historię w ciągu ostatnich paru lat wałkowali kilkakrotnie.

– Co masz nowego, Fredrik? Oprócz tej notatki, którą wygrzebałeś.

Fredrik musiał przyznać, że niewiele. Chciał tylko otrzymać odpowiedź na zasadnicze pytania. Czy dotrzymano gwarancji? Czy mężczyźni byli torturowani? W czyje ręce przekazała ich Szwecja?

– Jeden z ambasadorów twierdzi, że Szwecja sprawdzała, czy wszystko z nimi w porządku. Podobno byli grubi jak balerony, starannie ogoleni, nosili czyste ciuchy i w każdej ręce trzymali po bananie… Chcę tylko tam pojechać i osobiście sprawdzić, czy pogłoski o torturach są prawdziwe. Kjell Jönsson, jeden z ich pełnomocników prawnych, właśnie jedzie tam po raz pierwszy. Towarzyszy mu Anna Wigenmark, prawniczka ze Szwedzkiej Fundacji Praw Człowieka. Ja też chciałbym pojechać. To nie będzie wiele kosztowało.

Sven był za. Uważał, że tym razem można zaryzykować i trochę w tym pogrzebać. Choć oczywiście wszystko było trochę mętne, a on zwykle uchodził w tym towarzystwie za realistę. „Czy to na pewno prawda?” – pytał często. Wiedział jednak, że jeżeli obowiązywał kategoryczny zakaz deportacji w przypadku ryzyka tortur, należało go bezwzględnie przestrzegać.

Zresztą pewne aspekty tej sprawy rzeczywiście wydawały się dziwne. Wprawdzie przesłuchania w Komisji Konstytucyjnej Riksdagu w 2002 roku uwolniły rząd od odpowiedzialności, ale to, co przy okazji wyszło na jaw, wzmogło tylko aurę tajemniczości wokół całej historii. Poza tym kilka lat temu zrobili wspólnie program o Mehdim Ghezalim, Szwedzie algierskiego pochodzenia, podejrzewanym o współpracę z Al-Kaidą. Podążali jego śladami i pokazali, jak uciekał z Tora Bora, choć on sam później się tego wypierał.

Sven pojechał do Pakistanu i znalazł się w samym środku wojny z terroryzmem. Zobaczył obie strony konfliktu. Pakistańskie fabryki broni, mułłów będących fanatycznymi antysemitami i Amerykanów jeżdżących z grubymi plikami dolarów, wręczanych każdemu, kto potrafił wskazać albo dostarczyć taliba. I ludzi sprzedawanych Amerykanom nie dlatego, że byli talibami, lecz dlatego, że człowiek nagle stał się towarem.

Warunki pracy były trudne. Na każdym kroku widzieli broń i przez cały czas słyszeli strzały. Fotograf Jacek zasypiał w nocy pod prysznicem przy włączonej wodzie. Tylko tam mógł znaleźć trochę spokoju. Fredrik wymyślił pewien okrzyk: „Peszawar!”. Używali go między sobą, a znaczył tyle co: „Naprzód! Nic nas nie powstrzyma!”.

Sven właśnie o tym teraz myślał. Myślał o pakistańskim adwokacie, który pochylony nad filiżanką herbaty tłumaczył z oksfordzkim akcentem, że wojna z terroryzmem to nic innego jak Dziki Zachód.

– Nie po to pokonaliśmy Brytyjczyków, żeby teraz sprzedawano nas Stanom Zjednoczonym jak niewolników – mówił.

Myślał o białym, dobrze ubranym mężczyźnie, którego spotkał kilka lat wcześniej na plaży przy granicy z Somalią. Mężczyznę wyprzedzała jego sława – był znany jako „człowiek z CIA, który szuka islamistów”.

Sven spojrzał na kolegów.

– Powinniśmy sprawdzić, czy da się dowiedzieć czegoś więcej o tych deportacjach.

Joachim nadal był przeciwny, ale w końcu się zgodził, by przynajmniej przedstawić propozycję szefom redakcji.

– Ale pamiętajcie, że w ogóle mnie to nie kręci – powiedział. – Sven, ty lubisz to całe ratowanie świata. A ty, Fredrik, kochasz walczyć z władzą i międzynarodowymi układami. Ja tego nie podzielam. Chcę tylko mieć ciekawą historię. A w tej nie ma kompletnie nic ciekawego.

Dzień później siedzieli na spotkaniu z Kajsą Stål, szefową redakcji programu Kalla fakta, oraz Fredrikiem Lundbergiem, jednym z redaktorów.

Lundberg był sceptyczny.

– To wszystko jest trochę niewyraźne. Wymaga sporej wiedzy na temat gwarancji dyplomatycznych. Najpierw trzeba będzie wyjaśnić ludziom, że to, co się stało, jest dziwne, a dopiero potem przedstawić całą sprawę.

Kajsa była tego samego zdania. Uważała, że cała robota jest mocno niepewna, choć jednocześnie lubiła tematy, za które później obrywała w korytarzu, bo ludzie nie do końca rozumieli, czym właściwie zajmuje się ona albo reszta redakcji.

– Czarter turystyczny do Kairu z pokojem hotelowym i ze wszystkim kosztuje pięć tysięcy koron, a nie będzie mnie tylko pięć dni – powiedział Fredrik.

Poparli go Sven i Joachim.

– No właśnie, Kajsa. Dwutygodniowy research i zobaczymy, czy coś się z tego wyciśnie.

– W cenę hotelu wliczone jest też śniadanie – dodał Joachim.

– Mówicie: dwa tygodnie?

Wszyscy trzej skinęli głowami.

Kajsa nie potrafiła powiedzieć, kiedy narodził się ten triumwirat czy też kiedy powstał ich kącik. Po prostu któregoś dnia zauważyła, że tu i tam pojawiło się trochę mebli i że regały na książki odgrodziły ich od pozostałej części redakcji. Trochę jak z żywopłotem z głogu – pewnego dnia człowiek po prostu zdaje sobie sprawę, że ten urósł tak mocno, że nie da się już zajrzeć do sąsiadów.

Niektórzy się skarżyli. Uważali, że triumwirat ‒ czy też LDB, jak nazywali ich niektórzy ‒ zanadto izoluje się od reszty redakcji. Ich praca przynosiła jednak efekty i Kajsa mogła utrzymywać program przy życiu, dysponując skromnymi zasobami.

Na ścianie nadal wisiał schemat przedstawiający skorumpowanych szefów sieci Systembolaget ‒ trio sporządziło go razem z Fredrikiem Lundbergiem. Umieścili na nim małe zdjęcia paszportowe, tak liczne, że trudno je było ogarnąć wzrokiem.

Przeprowadzone przez nich dziennikarskie śledztwo dotyczące przełowień dorsza w Bałtyku odbiło się szerokim echem. W międzyczasie zarabiali na chleb mniejszymi materiałami ‒ by utrzymać Kajsę w dobrym humorze.

Nie była to szczególnie homogeniczna grupa.

Fredrik w niebieskich spodniach roboczych i kamizelce z polaru wyglądał jak ktoś, kto właśnie idzie polerować łódź, nie zaś jak człowiek, który całe dnie spędza w klimatyzowanym biurze.

Kilka lat temu Kajsa trafiła na jego wykład i zafascynował ją ten dziennikarz, niepodobny do innych. Brzmiał jak ekspert i opowiadał o arkuszach Excela i researchu w internecie w taki sposób, jakby komentował mecz reprezentacji Szwecji, która właśnie objęła prowadzenie. Parę lat później ściągnęła go do redakcji.

Nie wszyscy go lubili.

Fredrik był facetem, dla którego spędzenie wieczoru w knajpie polegało raczej na ucięciu sobie z portierem sążnistej dyskusji o pryncypiach aniżeli na wejściu do lokalu i zamówieniu piwa. Z kolei fotografowie wiedzieli, że w każdej chwili mogą utknąć na granicy, ponieważ Fredrik traktował podróże jako doskonałą okazję do rozmów o Schengen z holenderskimi, niemieckimi i francuskimi celnikami, których nie bawiło to w jednakowym stopniu. Dział techniczny TV4 zawsze go unikał, bo był typem człowieka, który z reguły stosuje własne rozwiązania. Gdy dziewięćdziesiąt dziewięć procent pracowników używało Outlooka, Fredrik Laurin przychodził i mówił, że chce mieć fiński system, który jest „bardzo, bardzo, bardzo dobry”. Szefowie musieli podpisać czternaście dokumentów, a w dziale informatycznym dostawali szału.

Na początku trio było duetem, w skład którego wchodzili Joachim Dyfvermark i Sven Bergman.

Joachim zaczął swoją drogę do dziennikarstwa od pracy fryzjera. Obcinał włosy, mył głowy i gadał z ludźmi, aż któregoś dnia uznał, że ma już dosyć gadek o niczym, i wstąpił do wojska. Miał swój pluton, ale po pewnym czasie poczuł, że chce czegoś więcej, i ruszył w świat.

Pisał do domu z Australii i Fidżi, aż wreszcie doszedł do wniosku, że już się napodróżował, ale bardzo chętnie nadal zdawałby relacje. Wrócił do Göteborga i zapisał się na studia dziennikarskie. Przyzwyczajony do tego, że zawsze musi zaznaczyć swoją obecność, nie omieszkał tego zrobić i tutaj. W wieku piętnastu lat był już po piętnastu przeprowadzkach, dzięki mamie i tacie, którzy zawsze wierzyli, że na następnym trawniku trawa będzie soczyściej zielona. Strategia przeżycia, jaką wypracował w dzieciństwie, wciąż jeszcze była w nim żywa. Szybko odczytywał ludzi i sytuacje i wcześnie się nauczył, że lepszą obronę daje maska twardego lidera niż chowanie się na szkolnym dziedzińcu, jak robią nowi.

Choć dziś miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, ta zasada wciąż obowiązywała.

Sven Bergman był w tej trójce dyplomatą. I idealistą. Chłopakiem z Farsty, który w młodości był długowłosym hardrockowcem z pacyfą na kurtce. Nieco hipochondryczne usposobienie Svena dało o sobie znać już w dzieciństwie, kiedy jako dziewięciolatek wspólnie z kuzynem Christerem sporządzili listę dostrzeganych między nimi „podobieństw”.

Ból serca

Ból pleców

Trudności z oddychaniem

Ból pod kolanami

Ból pod pachami

Zawroty głowy

Ruchy czasem są mechaniczne

Czasami nie warto żyć

W późniejszych latach zwalczył tę wczesną melancholię, stając się człowiekiem niezwykle upartym i zdeterminowanym. Lubił sport i ruch na świeżym powietrzu, uczestniczył w Biegach Wazów, organizował festiwale muzyczne i górskie wędrówki, nauczył się płynnie mówić po indonezyjsku. Był tym, który dawał z siebie wszystko, by docierać najdalej, być pierwszym i zostawać do końca, niezależnie od tego, czy chodziło o pracę, imprezy czy podróże.

Fredrik miał swoje łodzie, a Sven swoje zespoły muzyczne. Guitongo, Gay Arne Experience i Wickham Fancy (ten ostatni, podobnie jak Deep Purple, zawdzięczał swoją nazwę musze wędkarskiej, ponieważ wędkarstwo muchowe było jedną z wielkich pasji Svena). Nigdy nie identyfikował się z zawodem dziennikarza. Silny wpływ wywarł za to na niego uniwersytet ludowy, na który się zapisał po ukończeniu szkoły średniej. Spotkał tam nauczycieli, którzy mówili, że w życiu należy za czymś się opowiedzieć. Zapakował więc do plecaka maszynę do pisania i magnetofon i popłynął statkiem do Timoru Wschodniego, ponieważ lotniska były zamknięte. Był jednym z pierwszych przedstawicieli Zachodu i pierwszym dziennikarzem, który przybył do kraju po ogromnej masakrze, w której kilkaset osób poniosło śmierć od strzałów z broni palnej na cmentarzu komunalnym Santa Cruz ‒ indonezyjscy żołnierze bagnetami dobijali rannych. Jako korespondent „Washington Post” wybrał się w góry, gdzie spotkał się z duchownymi, którzy próbowali stawiać opór. Wręczyli mu długie listy z nazwiskami ‒ miał je wywieźć z kraju i przekazać ONZ. Byli świadomi, że w ten sposób podpisują na siebie wyrok śmierci.

Podróże po Timorze Wschodnim, a potem także po Birmie wywarły na niego duży wpływ. Spotykał się z ludźmi, którzy stawiali wszystko na ostrzu noża. Tak samo było w Peszawarze.

Z drugiej strony Sven nigdy nie wpisał się w stereotyp korespondenta zagranicznego w typie macho. Wkładał batikowe koszulki, zanosił się głośnym śmiechem i wyglądał, jakby właśnie wrócił z wyprawy na ryby. W wolnych chwilach wciąż utrzymywał kontakty z chłopakami z Farsty. Wszyscy mieli dziwne ksywy, których Fredrik i Joachim nie potrafili się nauczyć. Młynarz, Guson, Stajniak, Scharre, Ciacho, Skalis, Futrzak, Radar i Bengetö. Już od dzieciństwa mieli swój własny świat.

O ile Joachim Dyfvermark uosabiał pewność siebie i wyrazistość, a Fredrik Laurin niespożytą energię, o tyle siłą Svena Bergmana był spokój i upór.

Jeżeli zgadzali się w jakiejś sprawie, a prawie zawsze tak było, bardzo trudno się nimi kierowało.Nieobecny gość wigilijny

Fredrik odwiedził Kjella Jönssona, adwokata Alzery’ego, w jego biurze. Nie licząc obrazu przedstawiającego zimowy krajobraz, ściany zdobiły tylko półki z książkami. Wszędzie kodeksy, akta i książki w mało kuszących szaroburych okładkach. Na stoliku na kółkach stał mały telewizor i odtwarzacz VHS, pośrodku pokoju zaś znajdował się duży owalny stół z mnóstwem segregatorów.

Kjell Jönsson od trzydziestu lat stał na straży przestrzegania szwedzkiego prawa uchodźczego i z biegiem czasu nauczył się traktować to jak społeczną powinność. Któregoś razu mówił w parlamencie o konieczności zachowania zasady pewności prawa. Sten Heckscher, były szef policji, nazwał go wtedy naiwnym. Kjell Jönsson odparł, że to naiwność zawodowa. Wyjaśnił, że musi wierzyć, iż za systemami prawnymi i zobowiązaniami Szwecji kryją się szczere intencje. A także wola, żeby je honorować. I jeżeli to naiwność, to cała jego praca polegała na byciu naiwnym.

Powodem, dla którego początkowo zdecydował się na prawo, nie było wyraźne powołanie, lecz dziewczyna imieniem Gunilla, w której zakochał się na imprezie pomaturalnej.

Sam miał wielkie plany związane z podróżowaniem po świecie. Pracował w sklepie spożywczym i udało mu się odłożyć trochę pieniędzy, jednak z nastaniem jesieni chciał zostać z Gunillą w Szwecji. Złożył papiery na wydział prawa, żeby mieć coś do roboty. Zrobił to, choć był pewien, że nigdy nie zostanie prawnikiem. W dużej mierze dlatego, że mąż matki uprawiał ten zawód i na tematy prawnicze wypowiadał się w przeraźliwie nudny i niezrozumiały sposób.

Kjell chciał robić coś innego. Nie wiedział tylko co.

Po zakończeniu edukacji wylądował w prokuraturze w Handen, później zaś pracował jako notariusz w sądzie rejonowym w Eksjö. Tamtejszy sędzia żywił nazistowskie sympatie i w wolnym czasie jeździł do Niemiec na spotkania weteranów wojennych. Kiedy Kjell otrzymał wezwanie do zastępczej służby wojskowej, sędzia tak się wściekł, że jasno i wyraźnie dał mu do zrozumienia, że już go nie potrzebuje.

Postanowił pojechać do Chile, ale przeszkodził mu w tym pucz Pinocheta, więc stanęło na Kolumbii, Ekwadorze i Peru. Poznał tam biedę i ucisk, ale także ludzi, którzy walczyli o swoje prawa. Po powrocie do kraju wylądował w końcu w biurze adwokackim w Södertälje. Był w szoku, kiedy zobaczył, że dzieci ubiegające się o azyl wtrącane są do więzień, często z dala od rodziców, a decyzje podejmuje się po pobieżnym zbadaniu przypadku. Sposób załatwiania tych spraw stał w sprzeczności ze wszystkim, czego nauczył się o pewności prawa. Po kilku miesiącach spędzonych w Södertälje został wezwany do szefa policji.

– Nie wychylaj się z tymi sprawami, rozumiesz? – powiedział mu szef. – Jeżeli chcesz się dostać do Stowarzyszenia Adwokatów, daj sobie z tym spokój.

Trudno mu się było pogodzić z tym, co usłyszał. Pomyślał, że jeżeli w Kolumbii, Ekwadorze i Peru ludzie walczą o swoje prawa, trzeba to robić także w Szwecji. Nie była to żadna wielka decyzja, po prostu jedno wynikało z drugiego.

I dwadzieścia pięć lat później siedział w biurze z Fredrikiem i kręcił głową.

– Nie, to się jeszcze nigdy nie zdarzyło. To pierwszy raz.

Jeszcze nigdy wydanie decyzji o deportacji i przeprowadzenie jej nie odbyło się tego samego dnia. Dlatego z początku był spokojny. Sądził, że ma czas. Że zrobi to, co zapowiedział Ministerstwu Spraw Zagranicznych, a jeśli rząd nieoczekiwanie wyda decyzję o deportacji, zwróci się do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka z apelem o jej wstrzymanie. Takich ubiegających się o azyl osób nie deportuje się do Egiptu. Nawet Urząd Imigracyjny, powołując się na trzeci rozdział Ustawy o cudzoziemcach, był zdania, że ze względu na okoliczności tej sprawy mężczyźni powinni zostać uznani za potrzebujących ochrony.

Traf chciał, że rozmawiał z Alzerym w dniu, kiedy go zabrali. Było koło siedemnastej, siedział w swoim biurze przy Fryxellsgatan i pomyślał, że przed końcem pracy zdąży jeszcze wykonać parę telefonów.

– Rozmawialiśmy już jakiś czas, kiedy usłyszałem czyjś zdecydowany głos: „Proszę się rozłączyć”. I połączenie zostało przerwane.

Kjell odłożył słuchawkę, nie wiedząc, co się stało. Kilka minut później zadzwonił ktoś z pracy Alzery’ego i poinformował, że do budynku wtargnęła policja. Zabrali go i odjechali. Nikt nie wiedział dokąd.

– Zacząłem się zastanawiać. Czyżby go aresztowali? Czy wydano już decyzję o deportacji? To by się jednak nie zgadzało. Rząd podejmuje decyzje w czwartki, a był wtorek. Dziwne. O ile oczywiście nie odbyło się dodatkowe posiedzenie. Albo nie zapadła decyzja o aresztowaniu.

Kjell zadzwonił do odpowiedzialnej za tę sprawę Charlotte Roth Olanders z Kancelarii Rządu. Centrala przełączyła go dalej.

– Zdaje się, że w końcu rozmawiałem z Henrikiem Surellem – powiedział.

Podszedł do jednego z regałów i wrócił z niebieskim segregatorem. Przez chwilę wertował dokumenty, po czym wyjął kilka odręcznych notatek.

Na samej górze widniała data: 18.12.2001.

– Tak jest. Rozmawiałem z Henrikiem Surellem z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a później z Pekką Johanssonem z działu informacji. Obaj mówili to samo: że Charlotte Roth Olanders jest nieosiągalna. Cały wydział był na świątecznym lunchu. Jak widzisz, zapytałem wprost Surella, czy widział jakąś rządową decyzję oraz czy zadecydowano o areszcie. Zaprzeczył. Ani Henrik Surell, ani Pekka Johansson nie słyszeli o żadnym dodatkowym posiedzeniu rządu. A Johansson był przecież rzecznikiem prasowym, więc powinien był o tym wiedzieć.

Kjella to uspokoiło. Tego wieczoru w biurze Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców trwało spotkanie wigilijne. Polecił więc urzędnikom Kancelarii Rządu, żeby zadzwonili, jeżeli pojawi się coś nowego, cokolwiek by to było. Podał im swój numer telefonu i powiedział, że można go pod nim zastać przez cały wieczór.

– Chcę, żebyście zbadali, co się tak naprawdę stało – dodał.

Potem poszedł na spotkanie, ale nikt się z nim nie skontaktował. Następnego dnia przyjechał więc do biura wcześnie rano i od razu chwycił za słuchawkę.

– Koło dziewiątej w końcu dodzwoniłem się do Charlotte Roth Olanders. Powiedziała, że deportacja została już przeprowadzona. Później rozmawiałem z Arnem Anderssonem z policji bezpieczeństwa. Poinformował, że mój klient przebywa w Egipcie. Byłem w szoku. Rozumiałem z tego wszystkiego tylko tyle, że zostałem nabity w butelkę.

W piątek Kjell Jönsson wysłał do rządu list, w którym domagał się udostępnienia gwarancji dyplomatycznych, na których oparto decyzję. Przekazano mu je dopiero po trzech miesiącach.

Tuż po Nowym Roku ktoś przez nieuwagę połączył go z ambasadorem Svenem Linderem, który miał pilnować przestrzegania gwarancji dyplomatycznych w Egipcie. Kjell Jönsson zapytał go wtedy, gdzie przetrzymywani są Agiza i Alzery. Ambasador Linder nie umiał udzielić odpowiedzi. Kjell zapytał, kiedy planuje ich odwiedzić. Linder odparł, że niebawem.

Szwedzki ambasador najwyraźniej tak bardzo ufał egipskim władzom, że trzymał się z dala w najbardziej krytycznym momencie – w czasie przesłuchań w pierwszych tygodniach po zatrzymaniu, kiedy ryzyko tortur jest największe.

Kjell zaczął się niepokoić, jednak trzydziestego stycznia 2001 roku został wezwany do Gun-Britt Andersson z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Zapewniła go, że ani Agiza, ani Alzery na pierwszym spotkaniu z ambasadorem nie wspomnieli nic o groźbach, przemocy czy torturach.

Tuż po wyjściu z ministerstwa nagrał to na swój dyktafon, żeby nie zapomnieć, jakich słów użyła. Zaczął się zastanawiać, co dalej. Czy powinien się zwrócić do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, skoro nie może nawet porozmawiać ze swoim klientem o tym, co się stało?

Już dwudziestego pierwszego grudnia 2001 roku zwrócił się do rządu z prośbą o umożliwienie mu spotkania z Alzerym w więzieniu, w towarzystwie lekarza i niezależnego tłumacza. Odpowiedziano mu, że lepiej będzie, jeżeli sam skontaktuje się z władzami w Egipcie.

Poprosił rząd o pomoc w zdobyciu pełnomocnictwa od Alzery’ego, ponieważ było mu potrzebne w Europejskim Trybunale Praw Człowieka.

– Wysłałem je do Svena Lindera, ale dowiedziałem się, że Alzery odmówił złożenia podpisu.

– Kto tak powiedział?

– Egipskie władze.

Kjell Jönsson zwrócił się do ambasady Egiptu, lecz nikt się z nim nie skontaktował. Napisał list do minister Anny Lindh i poprosił o obiecane wsparcie Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ale także ten list pozostał bez odpowiedzi.

* * *

Dwa lata później Sven Bergman umówił się na spotkanie z Charlotte Roth Olanders. Kobietą, która uczestniczyła w bożonarodzeniowym przyjęciu, gdzie nie mogła być, ponieważ w tym czasie zajmowała się sprawą deportacji… Mieli się spotkać o dziewiątej trzydzieści w jej biurze. Nie sprawdził dokładnie, gdzie się mieściło, ale założył, że musi to być blisko ministerstwa albo siedziby rządu w Rosenbad, i pojechał metrem w stronę centrum.

W ręku trzymał nagrywarkę MP3. Wolał stare dyktafony kasetowe, w których można było zobaczyć mechanizm i przesuwającą się taśmę. Mieć pewność, że dźwięk cały czas się nagrywa.

Myśl o tym sprawiała, że przez całą drogę był zestresowany.

Butiki na Drottninggatan wciąż jeszcze były zamknięte. Ludzie pewnym krokiem szli w kierunku Rosenbad. Skręcił w lewo i doszedł do Malmtorgsgatan. Zatrzymał się pod numerem trzecim, kawałek dalej, i stwierdził, że ministerstwo jest tuż za rogiem.

Spomiędzy domów wyzierał Zamek Królewski.

Usiedli w bibliotece. Charlotte Roth Olanders wydawała się zestresowana i niepewna. Próbował ją uspokoić. Powiedział, że chce tylko wiedzieć, jak wyglądała procedura deportacji.

Rozmówczyni kiwnęła głową, ale nadal sprawiała wrażenie niepewnej.

– Kiedy rząd podejmuje decyzję, jestem o niej powiadamiana. Po otrzymaniu ustnej informacji zaczęłam sporządzać dokument, który następnie podpisałam i zaniosłam do podpisu minister spraw zagranicznych.

– O której godzinie zakończyło się spotkanie?

– Nie pamiętam dokładnie.

– A w przybliżeniu?

– Rano, przed południem… nie wiem.

Wyjaśniła, że kiedy papiery zostały podpisane, zadzwonił szef kancelarii Henrik Surell i powiedział, że wszystko gotowe. Zazwyczaj resztą zajmowali się asystenci, ale ponieważ ta sprawa miała odmienny charakter, zajęła się wszystkim sama. Nie była do tego przyzwyczajona, dlatego trwało to trochę dłużej.

– O ile dłużej? – zapytał Sven.

– Pracowałam w pośpiechu, ale i tak nie zdążyłam zostawić tego w dziale pocztowym. O piętnastej mamy zebrania.

– I do tego czasu nie była pani gotowa?

– Nie, albo uznałam, że na wszelki wypadek pójdę na pocztę. Nie pamiętam dokładnie. W każdym razie byłam na poczcie.

– W którym urzędzie?

– Na Drottninggatan. Kiedy wróciłam, zadzwonili z Säpo. Chcieli wiedzieć, czy wszystko już załatwione. Później jeden z funkcjonariuszy zjawił się u nas i wziął kopię dokumentu.

– O której godzinie?

– Na poczcie byłam po szesnastej.

– Czyli musiała to być siedemnasta z minutami.

– Tak. Wróciłam na chwilę, ale nie na długo. Później na portierni zjawił się ten człowiek. Portier wciąż jeszcze był w pracy, więc musiało być przed osiemnastą.

– Rozumiem zatem, że Säpo musiała zostać o tym powiadomiona ustnie, ponieważ mężczyzn zatrzymano o szesnastej czterdzieści.

– Bez komentarza. Ja nic nie przekazywałam policji.

Sven zapytał o to, czego dowiedział się od Kjella Jönssona. Że przez cały dzień była nieosiągalna.

– Czy wiedziała pani, że Kjell Jönsson próbował się z panią skontaktować?

– Nie. Zadzwonił dopiero dzień później.

– To nieprawda. Dzwonił tego samego dnia, po południu. Kilkakrotnie. Mamy to udokumentowane.

– Aha.

– Czyli nie wiedziała pani, że dzwonił?

– Nic mi o tym nie wiadomo. W przeciwnym razie na pewno bym oddzwoniła.

Sven opowiedział jej o informacji, jaką Kjell Jönsson usłyszał od dwóch osób.

– Podobno nie dało się z panią skontaktować, bo była pani na świątecznym lunchu.

– Tak, mieliśmy wtedy imprezę, w której nie mogłam wziąć udziału.

– Czyli informacja, że pani tam była, jest nieprawdziwa?

– Nie było mnie tam. Prawdopodobnie wyłączyłam telefon i włączyłam go dopiero wówczas, gdy wszystko było już załatwione. Przed wysłaniem takiego dokumentu trzeba się skoncentrować.

– Czy wyłączanie telefonu to zwyczajowy sposób postępowania? Czy to normalne, że informuje się policję bezpieczeństwa, nie powiadamiając jednocześnie adwokata?

– Zdaje się, że chce pan wyciągnąć ode mnie komentarz. ‒ W głosie Charlotte Roth Olanders pojawił się niepokój. ‒ Nie udzielę go panu.

– Nie ma powodu do zdenerwowania – powiedział Sven. – Chcę tylko ustalić, jak to wszystko się odbyło. Tylko pani może mi to wytłumaczyć.

– A więc tłumaczę, że nic więcej pan ode mnie nie usłyszy. To zwyczajowa procedura. Nie mogłam w tych godzinach przefaksować decyzji adwokatom, otrzymali je następnego ranka.

Charlotte Roth Olanders stwierdziła, że nie miała pojęcia, iż decyzja zostanie wprowadzona w życie tak szybko.

Sven podrapał się po głowie. Przecież w dokumencie, który sama sporządziła i wysłała, znalazła się informacja, że sprawa ma zostać załatwiona szybko.

– Nie mogłam wiedzieć, że aż tak.

– Czyli nie rozmawiała pani z nikim o tym, że ta informacja nie może zostać przekazana adwokatom? Była to tylko i wyłącznie pani decyzja?

– Pracowałam przy tym w pojedynkę.

– Rozumiem. Dziękuję za poświęcony czas.

Sven nie zastał Fredrika w redakcji, postanowił więc do niego zadzwonić.

– Czy zapisywałeś nazwiska pracowników Kancelarii Rządu, którzy rozmawiali przez telefon z Kjellem Jönssonem? – zapytał, rzucił kurtkę na krzesło i włączył komputer.

– Co?

– Nazwiska osób, które poinformowały Kjella, że Charlotte Roth Olanders jest na imprezie wigilijnej. I że nie musi się niepokoić, bo nie było żadnego dodatkowego posiedzenia rządu. Czy Kjell je podawał?

– Chyba je gdzieś mam. Dlaczego pytasz?

– Charlotte Roth Olanders wymieniła nazwisko, które chyba skądś znam.

Fredrik wrócił po południu. Zaczęli przeglądać notatki ze spotkania z Kjellem Jönssonem.

– O, tutaj – powiedział. – Henrik Surell i Pekka Johansson.

Sven odchylił się do tyłu.

– Przed południem spotkałem się z Charlotte Roth Olanders. Powiedziała, że to Henrik Surell przekazał jej rządową decyzję, nad którą później pracowała. Ten sam Henrik Surell, który zapewnił Kjella, że nie odbyło się dodatkowe posiedzenie rządu i że żadna decyzja nie została podjęta. Człowiek, który powiedział, że Charlotte Roth Olanders jest na imprezie świątecznej.

– Masz to?

– Miejmy nadzieję – odparł Sven i położył magnetofon na stole.Alzery. Styczeń 2004

W październiku ubiegłego roku Alzery wraz z grupką innych więźniów został niespodziewanie wypuszczony. Nie czekało go życie wolnego człowieka, ale w każdym razie jakieś życie. W więzieniu była to tylko wegetacja.

Przez prawie dwa lata przebywał w ciemnościach, które ledwo był w stanie opisać innym, a nawet sobie. Wiedział, że po opuszczeniu ambasady kierowali się w dół, jak gdyby samochód zjeżdżał ze wzgórza. Czyżby jego cela znajdowała się w budynku albo tunelu pod powierzchnią ziemi? Wiedział, że w pokoju przesłuchań zalegał ciężki papierosowy dym. Że do gabinetu człowieka prowadzącego przesłuchania wiodą trzy stopnie. I że często się na nich potykał. Że przez długi czas był nagi. Że śniadania, obiady i kolacje składały się z chleba z kawałkiem słonego sera albo masy sezamowej. I że ze skrępowanymi rękoma i z zawiązanymi oczami trudno się jadło, a jeszcze trudniej korzystało z toalety.

Wiedział, że ciągle się boi.

Przez cały czas spędzony w więzieniu nie miał pojęcia, co się dzieje wokół ani co czeka go za chwilę. I choć teraz wiele rzeczy wyglądało już inaczej, ta niepewność go nie opuściła.

Nadal mogli po niego przyjść w każdej chwili. Pobytu w więzieniu ani wyjścia na wolność nie poprzedził żaden proces w sądzie. To od nich zależało, co się z nim stanie, teraz zaś znalazł się z powrotem w rodzinnej wsi. Nie z własnego wyboru ‒ został do tego zmuszony.

Tutaj się urodził, ale miał w życiu inne plany. Tata uprawiał drzewa cytrynowe na kawałku ziemi za granicami wsi, jednak Mohammed wyjechał do Kairu na uniwersytet, gdzie kształcił się na nauczyciela fizyki i chemii. W czasie studiów zaangażował się w ruch islamistów i to wtedy rozpoczęły się prześladowania. Któregoś razu powiesili go do góry nogami i opuszczali do beczki z wodą. W końcu uciekł z kraju.

Kiedy latem 1999 roku wysiadł na Arlandzie, miał trzydzieści jeden lat. Kilka lat mieszkał w Arabii Saudyjskiej, gdzie utrzymywał się z pracy muezina. Arabia Saudyjska zaczęła jednak wydawać ludzi Egiptowi, więc pod fałszywym nazwiskiem wyjechał do Syrii, a następnie przez Irak dostał się do Szwecji. Tuż po przybyciu na Arlandę oddał fałszywy duński paszport, z którym podróżował, i podał swoje prawdziwe dane.

– Czy może pan przejść na chrześcijaństwo? – zapytał go urzędnik imigracyjny.

Pytanie wydało mu się dziwne. Starał się o pobyt w Szwecji, ponieważ szukał bezpieczeństwa i demokracji. W chwili przyjazdu miał przy sobie pięć tysięcy dolarów i zamierzał radzić sobie samodzielnie do czasu, aż znajdzie pracę.

Wszystko rzeczywiście się ułożyło. Dostał pracę w cukierni. W wolnym czasie spotykał się z kolegami z pracy. Znalazł mieszkanie.

Jednak służby specjalne Mubaraka znalazły go i tam. Teraz musiał się dostać do Kairu, gdzie czekało go spotkanie z panem Kjellem. Czuł strach. Przyszli tu w nocy i go szukali. W uszach wciąż jeszcze dźwięczały mu słowa, jakie wypowiedział do ojca:

– Jeżeli wrócą, powiedz, że pojechałem do Az-Zakazik. Wyjadę wczesnym rankiem, kiedy cała wieś będzie jeszcze spała.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: