Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Każdy został człowiekiem - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
18 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Każdy został człowiekiem - ebook

W latach 1946–1960 ze wsi do miasta przeniósł się co trzeci młody człowiek. Część z nich zasiliła rzesze niewykwalifikowanych pracowników fizycznych, dla wielu jednak przeprowadzka wiązała się z błyskawicznym awansem społecznym: zostali pracownikami administracji publicznej, zasilili kadry pedagogiczne czy wojskowe. "Każdy został człowiekiem" jest zapisem doświadczeń młodych ludzi urodzonych na wsi, których na początku lat 50. porwał urok nowej Polski. To swoista kronika ich sukcesów i porażek związanych ze zdobywaniem wykształcenia i świadomości politycznej, ze zmianą środowiska i ucieczką do miast w poszukiwaniu własnego miejsca w socjalistycznej rzeczywistości.

Punktem wyjścia tej niezwykłej reporterskiej opowieści jest monumentalne, dziewięciotomowe wydanie pamiętników młodzieży wiejskiej opatrzone wspólnym tytułem Młode pokolenie wsi Polski Ludowej, nadesłanych na konkurs ogłoszony w 1961 roku przez Związek Młodzieży Wiejskiej, Komitet Badań nad Kulturą Współczesną i Zakład Socjologii Wsi PAN oraz Ludową Spółdzielnię Wydawniczą. Autor odnalazł inne dokumenty oraz krewnych ówczesnych aktywistów, poszerzając subiektywny i ocenzurowany obraz przedstawiony w konkursowych pracach o bezcenne źródła „z pierwszej ręki”.

"Każdy został człowiekiem" to pierwsza publikacja na temat tworzenia się świadomego klasowo pokolenia „okresu błędów i wypaczeń”, pokolenia, które mozolnie budowało od podstaw nowe powojenne państwo. To znakomity literacki przyczynek do toczącej się od lat dyskusji o chłopskim pochodzeniu w hierarchii społecznej. To także opowieść o pokoleniu naszych rodziców i dziadków, którzy jako pierwsza generacja w historii Polski zyskali szansę wyrwania się do „lepszego świata”.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-313-1
Rozmiar pliku: 689 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii ukazały się ostatnio:

Liao Yiwu Pociski i opium. Historie życia i śmierci z czasów masakry na placu Tiananmen

Marcin Wójcik W rodzinie ojca mego

Frances Harrison Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance

Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Wilki żyją poza prawem.
Jak Janukowycz przegrał Ukrainę

Peter Hessler Dziwne kamienie. Opowieści ze Wschodu i z Zachodu

Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie

Magdalena Kicińska Pani Stefa

Andrzej Muszyński Cyklon

Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2)

Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)

Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)

Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja

Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2)

Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość

Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz

Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć

Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku

Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3)

Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom

Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2)

Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan

Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.)

Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie

Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy

Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka

Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu

Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy

Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu

Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2)

Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci

Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje

Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u

Anjan Sundaran Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie

Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii

Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2 zmienione)

Iza Klementowska Szkielet białego słonia

Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego

W serii ukażą się m.in.:

Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 2 zmienione)

Anna Mateja Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii1951–1952. Dziś wykujemy nowego człowieka

To prawda,

kiedy miedziaki nudziarstwa

zagłuszają wielki cel wychowawczy,

kiedy sępy abstrakcji wyjadają nam mózgi,

kiedy zamyka się uczniów w podręcznikach bez okien,

kiedy redukuje się język do trzydziestu zaklęć,

kiedy gaśnie lampa wyobraźni,

kiedy dobrzy ludzie z księżyca

odmawiają nam prawa do gustu,

to prawda,

wtedy nam grozi tępota.

Marzyciel Fourier uroczo zapowiadał,

że w morzach będzie płynąć lemoniada.

A czyż nie płynie?

Piją wodę morską,

wołają –

lemoniada!

Wracają do domu cichaczem

rzygać,

rzygać.

Adam Ważyk, Poemat dla dorosłych (1955)Regina wchodzi, siada i zostaje

Od trzech dni nie je, nie śpi, nie pracuje. Chodzi jak otumaniona. Albo siedzi i czeka. Wreszcie zrywa się o świcie i biegnie. Przepycha do tablicy z wynikami. Usta zaciska tak, że sinieją. Widzi jak przez mgłę. Nie dostrzega nazwiska. Lista jest długa, więc czyta ponownie. Nie ma jej. Spis, tablica i hol wirują przed oczami. Nie słyszy radosnych krzyków koleżanek.

W domu wzruszają ramionami.

– Idź do roboty, to ci pomoże – mówi matka.

Nigdy nie rozumiała, że dla Reginy poza nauką nie ma życia.

Do pierwszej klasy Regina poszła, gdy w kwietniu 1945 roku do Boisk wrócił nauczyciel. Początki były trudne, powoli uczyła się liter, nie miała elementarza. Dlatego pod koniec czerwca, po dwóch miesiącach funkcjonowania szkoły, nie przeszła do drugiej klasy. To jej nie zraziło, chociaż rodzice do nauki nie zachęcali. Mieli inne problemy. Dom spłonął w czasie wojny i mieszkali w ziemiance, którą na podwórku wykopali Niemcy. Gospodarstwo było małe, po podziale między ojca Reginy a stryja zostało im tylko kilka mórg. Mama sprzedała swój kawałek ziemi i za te pieniądze postawili dom. Skromny, z rozbiórkowego drewna, na nowe nie było ich stać.

Pomimo nieudanego początku Regina okazała się pilną uczennicą. Pierwszą – tę powtarzaną – i drugą klasę ukończyła w rok. Pomogło to, że roczniki były łączone. Uczniowie pierwszej i drugiej klasy przychodzili na jedenastą, po tych z trzeciej i czwartej. Na więcej oddziałów miejsca w wiejskiej podstawówce nie starczyło.

Szkoła stoi między dwiema częściami Boisk, tych pod Lasem i tych nad Wisłą. Boiska pod Lasem ciągną się z zachodu na wschód prostą linią długą na kilometr, by tuż za szkołą opaść ciasnymi zakrętami po skarpie prowadzącej ku rzece. Do brzegu wiejska droga nie dociera, skręca wcześniej na południe i znowu biegnie prosto przez półtora kilometra. Tam są Boiska nad Wisłą.

Parterowy drewniany budynek mieści dwa pokoiki dla nauczyciela i dużą salę lekcyjną. W niej tłoczą się ławki: dwuosobowe siedziska połączone zielonym drewnianym blatem z otworem na kałamarz. Cztery pary okien wpuszczają do środka światło, które odbija się od białych kafli wielkiego pieca. On najbardziej cieszy zimą, gdy rozgrzewa całą chatę – bo tak należałoby mówić o szkolnym budynku, z zewnątrz przypominającym chłopską ­chałupę. Chociaż nie, jest różnica. Do drewnianych, pomalowanych na brązowo drzwi prowadzą betonowe stopnie. W najwyższym zatopiono dwie żelazne ostrogi. Do czyszczenia butów z błota i gnoju. We wsi dziwią się, po co ten zbytek, skoro dzieci i tak chodzą boso.

W trzeciej i czwartej klasie jedynie religia sprawiała Reginie problemy. Wszystko przez rodziców, którzy chociaż wierzący na msze chodzili w kratkę. Z biedy, wstyd im było iść do kościoła w codziennych łachach. Ona nie tylko nie miała odświętnego ubrania, ale również butów. Koleżanki przynajmniej dzieliły jedną parę z siostrami. Pierwsza szła na poranną mszę i zakładała buty przed samym wejściem, a po nabożeństwie zostawiała je dla drugiej pod stodołą. Średnia przychodziła na późniejszą mszę, a najmłodsza na ostatnią. Ale Regina była najstarsza, młodsza Stasia urodziła się w czasie wojny, więc nawet wspólnych butów nie miały. Zresztą i tak nie byłoby ich za co kupić. Na dodatek z Boisk do kościoła parafialnego w Solcu jest sześć kilometrów i kiedy padało, ich wóz z kołami na żelaznych obręczach ledwie brnął grząską od błota drogą. Ale ksiądz na takie szczegóły nie zważał, odpytywał Reginę z treści kazań, a gdy bąkała, że nie była w kościele, wyzywał ją od bezbożnic, ciągnął za uszy i stawiał dwóje. Na szczęście wiejski nauczyciel bardzo ją chwalił.

By skończyć pełną podstawówkę, od piątej klasy chodziła do szkoły w Solcu nad Wisłą. Wstawała o szóstej, a zimą jeszcze wcześniej, chociaż było lodowato i strasznie, bo spuszczone z łańcuchów wiejskie psy przerażały. Marzyła o rowerze, ale nigdy nie odważyła się o nim wspomnieć rodzicom. Czasami ojciec z długim kijem w dłoni odprowadzał ją do skraju lasu. Potem leśnymi ścieżkami przecinała łuk drogi, która nie wiadomo czemu wiła się niepotrzebnie. Szła na wpół śpiąca, na wpół zamyślona, bo zawsze po cichu powtarzała lekcje.

Sarna wypadła gdzieś z zarośli. Co ją wypłoszyło, trudno zgadnąć. Samego zwierzęcia Regina właściwie nie zauważyła. Poczuła uderzenie w bok i ból, rozmazana plama przemknęła przed oczyma. Nie pamięta, jak długo leżała na śniegu pośrodku leśnej drogi. Był już późny ranek, kiedy wreszcie się podniosła i obolała powlekła do szkoły. Bardzo się spóźniła, to zapamiętała najlepiej. Od tego czasu zaczęła nadkładać drogi, ponad godzinę szła skrajem wsi, wzdłuż wału nad rzeką, aż do miasta.

W klasie dziwili się, że rodzice Reginy nie przychodzą na zebrania. Bała się przyznać, że to ze wstydu, bo ich stroje nie nadają się do miasta, a już na pewno nie na wywiadówki. Nie umiała sobie wyobrazić, że wchodzą na prostokątny plac obok rynku, idą przez park i zatrzymują się przed szkołą. Podstawówka w Solcu mieściła się w starym modrzewiowym budynku krytym gontem. Wejście ocieniał ganek wsparty na czterech białych kolumnach. Reginie przypominał antyczną świątynię, jedną z tych, o których uczyła się na lekcjach. Rodzice nie pasowali do jego stopni.

Cieszyła się więc, że nie przychodzili. I że uczniowie nosili fartuszki. „Oklejbidy”, tak na nie mówiono, bo rzeczywiście przede wszystkim ukrywały różnice w zamożności, a raczej ubóstwie wiejskich dzieci. W Boiskach byli biedni, biedniejsi i bardzo ubodzy. Oni razem z dwiema innymi rodzinami należeli do tych ostatnich. Mundurek był z granatowego płótna, z białym doczepianym kołnierzykiem, który trzeba było często prać, a potem prasować na gorącym kloszu lampy naftowej.

Zresztą nawet gdyby rodzice Reginy mieli się w co ubrać, na wywiadówki i tak by nie przychodzili. Nie chcieli, żeby się uczyła. Ojciec nieustannie powtarzał, że jemu, analfabecie, żyje się całkiem dobrze. Zupełnie nie rozumiał ambicji córki.

A ona była najlepsza. Może średnio zdolna, ale pracowita. Niektórzy nawet jej zazdrościli, szczególnie kiedy w nagrodę za wyniki w nauce dostała od komitetu rodzicielskiego materiał na sukienkę. Nosiła ją przez dwa lata.

Następnego dnia po ogłoszeniu listy przyjętych do liceum Regina budzi się o poranku. Bez śniadania biegnie do Solca. Do samego dyrektora Kołodziejskiego, który mieszka w budynku szkoły. Wpada do jego pokoju. Dyrektor je śniadanie i aż krztusi się z oburzenia.

– Nigdy więcej nie wchodź do mojego domu! – krzyczy i zrywa się od stołu.

To jej nie deprymuje. O liceum pedagogicznym marzyła przez dwa lata, od kiedy rusycystka wysłała ją do państwa Marciniaków. Dawała korepetycje Władkowi, chrześniakowi nauczycielki. Władzio chodził z Reginą do klasy, ale z lekcjami sobie nie radził. U Marciniaków miała dobrze. Za pomoc w nauce dostawała jedzenie, łóżko i dach nad głową. Nie musiała zrywać się przed szóstą i brnąć w śniegu przez las ani wieczorami wracać po ciemku przez bagniska, ciągnąc za sobą sosnowe gałęzie, żeby podkładać je pod nogi. Inaczej błoto wciągało po kolana.

Była przejęta nową rolą. Najpierw wspólnie odrabiali pracę domową, a potem powtarzali materiał. Gdy na lekcji on odpowiadał, ona drżała. Denerwowała się bardziej, niż kiedy przychodziła jej kolej. Gdy dostał dwóję, bała się wracać do Marciniaków, mimo że mama Władzia była dobrą i wyrozumiałą kobietą. Darowane jedzenie więzło Reginie w gardle. Ale udało się. Władzio zdał do siódmej klasy, a potem skończył szkołę.

Regina marzy o zawodzie nauczycielki tak mocno, że nie zraża się niefortunnym wtargnięciem do mieszkania dyrektora liceum. Nie onieśmiela jej dumny piętrowy gmach z neoklasycystyczną fasadą, wysokością niemal dorównujący stojącemu obok kościołowi dawnego klasztoru. Tynk jest wprawdzie szary i odrapany, ale gdy w końcu przeprowadzą remont, o który zabiega dyrektor Kołodziejski, biel ścian świecić będzie na pół Solca. Szkołę postawili Rosjanie, niektórzy mówią, że w ­zadośćuczynieniu za odebranie praw miejskich, ale po prawdzie raczej, by wspierać wysiłki rusyfikacyjne. O tym aspekcie historii na porannych apelach w liceum jednak nikt nie wspomina.

Gdy następnego dnia Regina przychodzi do gabinetu dyrektora, ten wprawdzie nie wyrzuca jej od razu, ale na łzy nie zważa.

– Nie ma miejsc – przerywa nieskładny wywód Reginy o tym, jak bardzo pragnie zostać nauczycielką.

W kolejnych dniach Kołodziejski przyjmie dziesięcioro uczniów, którzy nie zdali egzaminów, ale mają zamożnych rodziców. O tym Regina dowie się później. Teraz zapłakana wychodzi ze szkoły. Wraca wysokim brzegiem Wisły. Kilka razy przystaje, aż w końcu znajduje odpowiednie miejsce. Żal umierać, ale i żyć nie ma po co. Zakrywa twarz rękami i skacze. Głośny plusk niepokoi ukrytego pośród wikliny wędkarza. Wyciąga ją z wody i półprzytomną niesie do domu. Oddaje rodzicom, sugerując, by sprawili jej porządne lanie.

Matka i ojciec nie pytają, czemu próbowała się zabić. Są zadowoleni, że na czas wakacji zatrudni się u zamożnego rolnika. Będzie dostawać nawet dwadzieścia złotych dziennie.

1 września 1951 roku Regina idzie skrajem soleckiego rynku. „Rynek” brzmi dumnie, dopiero za kilka lat Regina zrozumie, że Solec już dawno zrzucił resztki miejskości, którą szczycił się przez ponad pięćset lat. Po mieście pozostał obrys rynku, teraz długiego brukowanego placu, na krańcach mocno zapiaszczonego. Zamiast kamienic otaczają go parterowe domy, w większości drewniane. Najbardziej miejski jest ratusz, jak mówią na piętrowy murowany budynek na rogu, w którym mieszczą się prezydium gminnej rady narodowej, sklep spożywczy i tekstylny.

Regina przechodzi między furami, którymi chłopi przyjechali na targ. Mija wysokie skrzydła drzwi cukierni na rogu, skąd dobiega ciepły zapach. Nigdy tam nie była, na słodkie bułki i ciastka jej nie stać. Na Zwoleńskiej przystaje. Już widzi mur klasztoru i jasną fasadę liceum. Śladem grupki uczniów podchodzi do wejścia, zagląda na korytarz, idzie pod drzwi klasy. Następnego dnia wchodzi do środka. Siada na skraju ławki, w sali jest ich tylu, że cisną się po troje. Nic nie myśli, wstrzymuje oddech. Nikt jej nie wyrzuca! Więcej, gdy polonistka zadaje pytania, pozwala Reginie odpowiadać. Pod koniec lekcji okazuje się, że pani Kuśmierczyk będzie ich wychowawczynią. Sporządza stałą listę uczniów, kolejne osoby podchodzą do biurka i podają nazwiska. Jako trzydziesta ósma przed nauczycielką staje Regina.

Spełnia się jej marzenie. Jest uczennicą pierwszej klasy liceum pedagogicznego.

Mariana przerabiają na czerwonego

Nic tego nie zapowiadało, chociaż już po wojnie Marian zaczął powtarzać, że ludzie w Orzechowcach dzielą się na dwie kategorie: bogaczy, w swoim mniemaniu uczciwych, pracowitych i bogobojnych, i dziadów, czyli – wedle tych pierwszych – leniów, obiboków i krętaczy. A Marian był z dziadów. Nic więc dziwnego, że gdy na murach pojawiły się afisze „Polska demokratyczna – ojczyzna robotników i chłopów”, powtarzał za rodzicami: wkrótce bogacze stracą rezon. Ale kułacy wciąż zajmowali stanowiska sołtysów i wójtów.

– Mianowali się pierwszymi przedstawicielami wolnej Polski i przyjmują dożynkowe wieńce od dawnych wyrobników! – mówił ze złością na przerwach.

Ale chociaż przynosił do szkoły komunistyczne ulotki, to był też ministrantem i dobrze się uczył. Na świadectwie ukończenia podstawówki od góry do dołu piątki. Nawet z religii, mimo że narażał się księdzu.

– Jak to jest – pytał na przykład – że pochodzimy wszyscy od jednych rodziców, a niektórzy ludzie są biali, inni żółci, czerwoni lub czarni? Czyżby Adam i Ewa mieli skórę w kolorową kratkę?

Jeżeli ksiądz liczył na to, że okazując wyrozumiałość, wpłynie na poglądy Mariana, to się pomylił.

Marian idzie do liceum.

– Jestem pierwszym z dziadów, który się na to zdobył, i dlatego skazali mnie we wsi na niepowodzenie.

Rzeczywiście, sąsiedzi ostrzegają jego ojca, że z chłopaka i tak nic nie będzie – już wtedy opinię psują mu wieczorne wyprawy na cudze jabłka. Szkoły tylko bardziej go wykoleją. Marian na to nie zważa. „Pedagogiczniak” i „ogólniak” brzmią ekscytująco. W Przemyślu są jeszcze technika handlowe, mechaniczne, gastronomiczne i rolnicze, ale o nich nawet nie myśli. Już widzi, jak za kilka lat, po maturze zawiąże krawat i obficie nasmaruje włosy brylantyną.

Los ma inne plany.

W pierwszych tygodniach nauki w liceum Marian odkrywa Związek Młodzieży Polskiej. ZMP to potęga. Wzorowany na radzieckim Komsomole liczy już dwa miliony członków. I krzewi najważniejsze hasła Polski Ludowej.

– Rytuał przyjęcia jest opracowany w najdrobniejszych szczegółach. – Marian dobrze pamięta, jak przyjmowano go do organizacji. – Na kandydatów czeka w świetlicy stół nakryty czerwonym suknem. Wokół paprotki w doniczkach. Za stołem zarząd koła szkolnego. Na krzesłach ustawionych w półkolu zaproszeni nauczyciele. Kandydaci wchodzą do sali pojedynczo. Stają na środku. Najpierw relacjonują życiorys, potem odpowiadają na pytania. Najwięcej o pochodzenie, źródła ­utrzymania i stosunek do rzeczywistości. Jeżeli kandydat ma rodziców, którzy posiadają więcej niż osiem, dziesięć hektarów, to słyszy: „Niestety, kolego, musicie jeszcze poczekać, zapracować sobie na zaszczyt”. Niektóre dziewczęta wybuchają wtedy płaczem.

Marian jest dumny z bezkompromisowej postawy aktywu ZMP. I z tego, że sam takiego zarzutu nie usłyszał.

– Sekretarz notuje uwagi o każdym kandydacie. Jakie? Na przykład, że ma skrystalizowany światopogląd materialistyczny. To o tych, którzy zostają przyjęci. Albo że w poglądach ideologiczno­-politycznych jest chwiejny, pozostaje pod wpływem kułackiej rodziny. Takich nie przyjmują.

Marian nie ma wątpliwości, że selekcja jest niezbędna.

– ZMP ma być organizacją masową, ale nie można dopuszczać do niej elementów niepożądanych – powtarza za przywódcami szkolnej organizacji. – W końcu wykuwamy tu nowego, socjalistycznego człowieka.

Po miesiącu zostaje przewodniczącym koła klasowego. Uwielbia zebrania. Mało na nich mówią o nauce, więcej o zadaniach uspółdzielczania wsi. O walce z prywatnymi wyzyskiwaczami. I o sprawach zasadniczych, jak historia Wszechzwiązkowej Partii Komunistycznej (bolszewików), poprzedniczki Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, lub o zagadnieniach podstaw leninizmu.

Nadzwyczaj łatwo przyswaja sobie język partyjnych liderów, który młodzieżowa przybudówka PZPR­-u chętnie kopiuje. Kiedy rozmawia z kolegami, mają wrażenie, jakby słuchali relacji z pola bitwy albo fabryki. „Planowaną produkcją dobrych uczniów”, „współzawodnictwem w wynikach”, „dyktaturą proletariatu” i „frontem walki ze spekulantami” rzuca równie często, jak słowami „aktyw” i „kolektyw”. Nowy język atakuje zewsząd, z gazet, radiowęzła i z przemówień na szkolnych apelach.

Marian ma piętnaście lat i mało wolnego czasu. Rzadko odwiedza rodzinę i znajomych w Orzechowcach. Co innego go absorbuje. Regularnie chodzi na zebrania rady pedagogicznej, które bardziej przypominają narady produkcyjne niż spotkania grona nauczycielskiego. Obok nauczycieli uczestniczą w nich przedstawiciele patronackich zakładów pracy, komitetu rodzicielskiego i oczywiście ZMP. Marian odważnie siada obok profesorów i ignoruje ich ukradkowe spojrzenia. Jednym z najważniejszych tematów jest zachowanie socjalistycznej dyscypliny szkolnej.

Jej podstawowe zasady zna na pamięć. Po pierwsze: zaangażowanie uświadomionego aktywu w działanie szkoły, począwszy od kontrolowania postępów w nauce i zachowania uczniów poza szkołą, po właściwe działanie nauczycieli. Po drugie: przewaga zespołu nad jednostką, nieraz już widział, jak kolektyw skutecznie nawracał zagubionych. Po trzecie: socjalistyczne współzawodnictwo w nauce. Po czwarte: zaangażowanie uczniów w prace społeczne. Po piąte, ale wcale nie ostatnie: krytyka i samokrytyka.

Marian notuje, którzy z członków ZMP chodzą do kościoła. Potem piętnuje ich na zebraniach. Kiedy w klasie na początku lekcji, utartym i wciąż jeszcze niezmienionym zwyczajem, uczniowie odmawiają modlitwę, on razem z kilkoma innymi aktywistami śpiewa Międzynarodówkę. Uczestniczy w akcjach brygad lekkiej kawalerii – tak nazywają patrole ZMP­-owców, które między innymi walczą z podpowiadaniem i niesolidnością. Podczas lekcji i na przerwach zaglądają niespodziewanie do klas. Jeżeli nakryją kogoś na ściąganiu albo przepisywaniu pracy domowej, łapią i prowadzą do pokoju nauczycielskiego.

Równie bezwzględni są wobec tych, którzy wystawiają na szwank dobre imię związku. Niedawno w szkole było głośno o Jerzym. Razem z innymi uczniami brał udział w akcji kolektywizacyjnej. Chodzili od domu do domu i zachęcali chłopów, by przystępowali do spółdzielni. Jerzemu dostała się trudna wieś. Nie dość, że pełna opornych rolników, to jeszcze wielu znał osobiście. To go deprymowało. Nie umiał powtarzać haseł, których nauczył się podczas szkoleń. Zamiast tego siadał do stołu, jadł, pił i łatwo ulegał argumentom gospodarzy. Pod koniec już wspólnie narzekali na złe czasy. Wszystko wyszło na jaw, gdy Jerzy zachorował, a jego wieś odwiedzili inni, bardziej zaangażowani agitatorzy. Sprawa została podniesiona na zebraniu.

– Taka postawa cechuje wroga klasowego! – wydał wyrok przewodniczący koła.

Zaliczenie w poczet wrogów klasowych było równoznaczne z usunięciem ze szkoły. Przed relegacją uratowało go to, że był w domu dziecka. Zamiast wilczego biletu dostał naganę i jako jednostka politycznie niepewna stracił tytuł agitatora.

Marian i jego koledzy tropią wrogów klasowych także w trakcie codziennego apelu. Masówka zaczyna się kwadrans przed ósmą. Nie ma nic gorszego, niż wejść za późno na salę gimnastyczną, w której za przykrytymi suknem stołami siedzą prezydium, dyrektor i przywódcy ZMP, a uczniowie karnie stoją w kolumnach. Z daleka słychać, jak śpiewają hymn Światowej Federacji Młodzieży Demokratycznej, który otwiera apel, albo wznoszą okrzyki: „Stalin i Bierut!”, „W odpowiedzi na atomy budujemy nowe domy!”. Jeszcze gorzej, gdy na korytarzu panuje cisza. To oznacza, że już przeszli do komunikatów albo dyscyplinowania. Wejść na salę, gdy potępiają albo gdy ktoś składa samokrytykę – lepiej już nie pojawić się wcale. Piosenki ze szkolnego śpiewnika, Pieśń pracy, Zbudujemy nową Polskę albo Marsz I Korpusu sygnalizują, że masówka się kończy.

Trójki ZMP­-owskie tropią także nieprawomyślne lektury. Posiłkują się Wykazem książek podlegających niezwłocznemu wycofaniu, opublikowanym w październiku 1951 roku, w którym umieszczono w sumie dwa tysiące czterysta osiemdziesiąt dwie pozycje. To kontynuacja zeszłorocznej akcji, która objęła ponad dziewięćdziesiąt procent bibliotek i zaowocowała usunięciem sześćdziesięciu tysięcy tomów. Aktyw zagląda pod łóżka, sienniki i poduszki w internacie, otwiera szafki i szuka pod ławkami w klasach. W szkolnej bibliotece selekcja przebiega gwałtownie, przez otwarte okno tomy lecą na podwórze.

Marian obserwuje stos, który rośnie na pace ciężarówki. Nie dziwi go jakiś żywot świętego, nie żałuje Zofii Kossak­-Szczuckiej, Ewy Szelburg­-Zarembiny ani Ferdynanda Ossendowskiego, ale na widok Dywizjonu 303 z trudem powstrzymuje sprzeciw. Boli go sterta powieści o Indianach, wśród okładek widzi Karola Maya. „Trzeba walczyć z amerykańskimi imperialistami!”, krzyczy jeden z ZMP­-owców. Marian przygryza usta i nie wyjaśnia, że Karol May był Niemcem. Na kopcu lądują Helena Mniszkówna (głosi wątpliwą moralność), Władysław Pobóg­-Malinowski (wielbi Piłsudskiego), Władysław Gomułka (znane są jego odchylenia prawicowo­-nacjonalistyczne) i Uprawa marchwi pastewnej (nie potępia kułactwa). Z boku sterty Bajki i Baśnie braci Grimm (chociaż nie każde wydanie) oraz W państwie króla Ćwieczka Haliny Huszczyńskiej. Przewodniczący ZMP daje znak, kierowca odpala silnik. Na samym szczycie leży Bohaterski miś, czyli przygody pluszowego niedźwiadka na wojnie. Miś wyrusza w swoją ostatnią podróż, tym razem do składu makulatury.

Chociaż Marian mieszka w internacie w Przemyślu, o jego wyczynach wiedzą całe Orzechowce. Rodzice zdają się tym nie przejmować, ale wieś huczy. Gdy przyjeżdża na święta do domu, koledzy powtarzają, co mówią starsi: heretyk i komunista. Mariana tylko to zachęca.

Proboszcz niemal potyka się z wrażenia, kiedy idąc w procesji Bożego Ciała, widzi Mariana w ZMP­-owskim uniformie: zielonej koszuli i czerwonym krawacie. Wszyscy wiedzą, że w czasie rezurekcji młody ZMP­-owiec demonstracyjnie siedział z wędką nad rzeką.

We wsi mówią, że Mariana już całkiem na czerwonego przerobili.

Jan zastanawia się, co by było gdyby

„Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy w 1945 roku pojechali na Zachód? Ojciec chciał, matka się nie zgodziła” – rozważa Jan.

Babka, której Jan nigdy nie poznał, była rodowitą Niemką. Przed wojną ojciec przez wiele lat pracował pod Budziszynem, a potem we Francji. Jan pamięta, jak pod koniec wojny, zimą 1944 roku, na ich podwórko w Próbie, niewielkiej wsi pod Sieradzem, przyszło dwóch elegancko ubranych mężczyzn. Przeciskali się pomiędzy samochodami pancernymi zaparkowanymi przed oborą. Szukali ojca. W domu zastali niemieckich oficerów, którzy jesienią zarekwirowali chałupę. Ojca znaleźli w stodole. Tam przeczekiwał zimę z żoną i synami. Prócz Jana był jeszcze starszy Ksawery. Średni Jerzy zmarł rok wcześniej. Zaczął się skarżyć na ból brzucha, potem mu przeszło, ale po tygodniu znów wróciło. Wreszcie zaczęło boleć tak, że zabrali go do miasta. Za późno. W szpitalu okazało się, że to wyrostek, ale operacja się nie udała. Jan miał wtedy sześć lat, ale brata dobrze zapamiętał. Razem chodzili paść krowy i zastanawiali się, co będzie, gdy dorosną. A Jadzi, siostrzyczce, która właśnie się urodziła, przynosili mleko. Jadzia była śliczna, miała czarne włosy i niebieskie oczy. Jej Jan w ogóle nie wspomina. Zmarła zbyt szybko.

Niemcy, którzy zimą 1944 roku weszli do ich stodoły, byli krewnymi babki. Po wkroczeniu hitlerowców podpisali folkslistę. Teraz namawiali ojca, żeby pojechał z nimi do Niemiec.

– Po coście przyszli? – warknął im tylko. – Pomóc mi? Idźcie do wszystkich diabłów! Ja przesiedzę w stodole jeszcze całą zimę, ale wiosna już będzie inna.

Byli źli. Grozili, krzyczeli, ale w końcu odeszli, bo nie było ich nawet gdzie położyć.

Tuż po wyzwoleniu ojciec nie chciał zostać w Próbie. To niewielka wieś, można by rzec połowiczna, bo wzdłuż drogi prowadzącej z Sieradza do Złoczewa rozkłada się tylko po jednej, zachodniej stronie. Domów tyle, że z płaskiego wzniesienia wyznaczającego środek wsi można policzyć niemal wszystkie dachy. Po drugiej stronie drogi łąki opadają ku płynącej w dole Żeglinie. Poza dolinką rzeczki i pagórkiem horyzont ciągnie się w nieskończoność. Widać wszystko: czy ktoś grzebie w ogródku, idzie do wychodka, pracuje w polu, czy – jak Jan – zdąża do szkoły w Brzeźnie.

Ojciec chciał wyemigrować. Nie do Niemiec, do Francji.

„Gdyby matka go posłuchała, wszystko potoczyłoby się inaczej” – myślał Jan już wtedy, gdy przestępował z nogi na nogę nad świeżym grobem ojca.

Para buchała mu z ust. Początek stycznia 1949 roku był mroźny. Śnieg zasypał wiejski cmentarz w Brzeźnie dwa kilometry od rodzinnej Próby. Nie miał się gdzie schować przed przenikliwym wiatrem, który dął między grobami na skraju górki. Niewysoki, samotny chłopak wyglądał krucho i żałośnie.

Kilka miesięcy wcześniej ojciec wrócił dumny z wywiadówki. Jan miał same piątki. Jednak długo sukcesami syna się nie cieszył. Zachorował późną jesienią 1948 roku. Może przez awantury z mamą o nowe dziecko, którego ona się spodziewała, a on nie chciał?

Rodzice pobrali się z miłości. Wielki o to był spór w rodzinie mamy Jana. Wszystkie jej siostry uważały, że popełnia mezalians: jak córka gajowego i szlachcianki, co z tego, że dawno zubożałej, mogła wyjść za pruskiego parobka? Mimo to wzięli ślub. Ale szczęśliwi ze sobą nie byli. Ona była zazdrosna i jak wszystkie kobiety miała długi język, tak mawiał ojciec. On z kolei był bardzo nerwowy. Nic dziwnego, że kłócili się często. Tato za każdym razem chodził się potem wyżalić do siostry, a ta zamiast łagodzić, dokładała do pieca.

Ojciec był silnym mężczyzną. Jan pamięta, jak przed wojną na tydzień zamknęli go w areszcie, bo pobił woźnicę, który wjechał mu zaprzęgiem w furmankę. A że ojciec nerwy miał słabe, to dostało się też pijanemu policjantowi, który siedział na wozie. Ale zimą 1948 z tej siły pozostało niewiele. Odezwało się wszystko naraz: żołądek, przepuklina i stare urazy z wojny. Stan był beznadziejny, lekarz nie umiał pomóc.

Tamtego styczniowego dnia trzynastoletni Jan stał nad grobem ojca sam. Starszy brat musiał szybko wracać do pracy, a matka tuż po pogrzebie pojechała do szpitala rodzić. Jan zamiast iść do szkoły, oporządzał krowę, świnię i cielaka. Paszę rozwoził taczką, bo nie miał sił unieść pełnego wiadra.

Przed wojną mieli sto pięćdziesiąt kur, krowę, dwie jałówki, a w obejściu oborę, stodołę i dwie szopy: drwalnik i wozownię. Niewiele z tego zostało, właściwie tylko studnia. Głęboka, otwarta, z doskonałą wodą. I sad, który kiedyś Janowi wydawał się wielki. Najwięcej było wiśni, wozili je na targ do Sieradza. Jan z tamtych jarmarków zapamiętał szum, ścisk i smak bułki z pasztetową.

Pasztetowa stała się luksusem. Po powrocie matki ze szpitala z małym Jackiem w domu się nie przelewało. Jan nie dojadał. Kiedy wracał ze szkoły, na polach wykopywał brukiew. Była bardzo smaczna.

Rok po śmierci ojca Jan ponownie zastanawiał się, co by było, gdyby wyjechali na Zachód. Szedł zgnębiony do domu. Właśnie wykrzyczał nauczycielce, że jego noga w klasie więcej nie postanie. Wszystko przez Wandę, miłość i wiersze. Wanda była ładna, miała czarne oczy, gęste rzęsy i długie warkocze. Grała na mandolinie. Gdy się śmiała, w policzkach robiły się jej śliczne dołeczki. Dla niej Jan chodził na zbiórki harcerskie i pisał wiersze na skrawkach papieru. Nie wiedział, jakim sposobem karteczki dostały się w ręce pani Mikołajewskiej. Na lekcji nauczycielka wyciągnęła je z szuflady biurka i odczytała przed całą klasą. Wtedy Jan wskoczył na ławkę i przysiągł, że do szkoły nie wróci.

Nazajutrz nie wyszedł z domu. Dostał od matki lanie, ale się nie ugiął. Ani tego, ani następnego dnia. Wreszcie matka poprosiła o pomoc kuzyna z Lututowa. Załatwili Janowi przyjęcie do tamtejszej szkoły, chociaż pani Mikołajewska dodała na odpisie ocen komentarz: „Uczeń w bieżącym roku zaniedbał się, bo pisze nieudolne wiersze”.

Jan wziął ciepłe ubranie, buty i płaszcz. Stryj podwiózł go saniami do Złoczewa, skąd miał dwanaście kilometrów piechotą do Lututowa. Dzień był mroźny, w połowie drogi Jan szedł już całkiem przemarznięty, ale szczęśliwie udało mu się zatrzymać przejeżdżający samochód. Wysiadł na rynku. W to zimowe popołudnie wydawał się Janowi ogromny, niemal idealnie kwadratowy, otoczony piętrowymi domami. Z rynku do parku i pałacu miał dwa kroki. Pałac, chociaż opuszczony i zaniedbany, wciąż onieśmielał czterema wysokimi kolumnami. Jan na szerokie schody nie wszedł. Wujostwo mieszkali w niewielkim parterowym domku obok dawnej siedziby rodów Taczanowskich i Kurnatowskich.

Przyjechał w porze obiadu. Krępował się, gdy spóźniony siadał za stołem. Wuj przed wojną był dworskim pisarzem i prowadził Kurnatowskim stajnie, a matka wujenki ochmistrzyła na dworze. Nic dziwnego, że chociaż po właścicielach majątku nie pozostał ślad, przy stole w oficynie wciąż obowiązywały zasady. Jednak głód szybko zwyciężył i po chwili Jan jadł jak wilk, cztery, nie, pięć kromek chleba.

W nowej szkole panowały porządek i dyscyplina, wszyscy chłopcy mieli włosy ostrzyżone przy samej skórze, ale dzieci nie biły się ani nie wyszydzały. Jan uczył się dobrze, pomagał cioci w domu, chodził do kościoła, a czasami do kina, które zajeżdżało do Lututowa. Brakowało mu tylko drużyny harcerskiej i gry w piłkę. I mamy. Ucieszył się, kiedy na Wielkanoc pojechał do domu. Święta skończyły się zbyt szybko, w pamięci zostały urwane obrazy: mama piecze ciasto; on obchodzi gospodarstwo i dotyka każdego drzewa w sadzie; w niedzielę przyjeżdżają Ksawery i siostra mamy, ciocia Hania z Warszawy; dzień później na przystanku długo żegna się z matką.

Potem sobie wyrzucał, że gdyby wtedy nie wyjechał, nie doszłoby do tego. I sam się mitygował: „Głupie myśli, przecież nic nie przeczuwałem”.

Na początku czerwca 1950 roku jako pierwszy pojawił się sołtys z Próby, któremu Jan osobiście wskazał drogę do oficyny wujostwa. Stryj przyszedł późną nocą, walił w drzwi i długo rozmawiał z wujkiem i ciocią. Rano zatrzymał Jana, który pakował tornister.

– Nie pójdziesz dziś do szkoły. Pojedziesz do domu. Mamusia umarła.

Jana coś ścisnęło za gardło.

Mama podobno czegoś się wystraszyła. Wybiegła na podwórko z półtorarocznym Jackiem. Rzuciła go pod cembrowinę studni, tej głębokiej, której Niemcy nie zasypali. Sama poleciała głową w dół.

– Po bułkę poszła – powiedział mały Jacek ludziom, którzy wbiegli na podwórko.

Drągami wyciągnęli ją z wody. Jeszcze żyła, ale poraniła się tak bardzo, że zmarła w szpitalu.

Jan wspomina to we wrześniu 1951 roku. Nie może zasnąć, przewraca się na niewygodnym sienniku. Wiosną ciotka Hania, ta z Warszawy, wybrała mu szkołę średnią. Po śmierci siostry przyjechała do Próby zaopiekować się Jackiem. Chciała, żeby Jan także wrócił do wsi, ale on się uparł. W Lututowie przywykł do wygód, a w domu nie było światła, bieżącej wody, toalety i nikogo, kogo by kochał. Teraz jego rodzina mieszkała tu, w lututowskiej oficynie. Wujostwo traktowali go jak syna, a tłum kuzynów i kuzynek jak starszego brata. Maryla, Jagoda, Paweł, Janek, Staszek; był z nich największy i czuł się za nich odpowiedzialny. Kiedy oni kąpali się w stawach albo w Strudze, każde w podobnych białych bawełnianych majtkach, on zostawał na brzegu w ubraniu. Jak dorosły.

Siódmą klasę skończył bez problemów, chociaż wyniki miał już tylko dobre. Nie umiał się zmotywować. Po wakacjach chciał wstąpić do korpusu kadetów albo pójść do szkoły górniczej, ale tym razem ciotka postawiła na swoim. Wysłała go do technikum rolniczego. Zapewniali stypendium i internat, więc nie musiała wydawać ani złotówki na utrzymanie siostrzeńca.

Na pociąg nikt go nie odprowadził. Sam kupił bilet. Przesiadł się w Poznaniu, do szkoły dotarł późnym wieczorem. Bez bagażu, bo kolejarze się pomylili i wysłali walizkę za daleko. Intendentka wydała mu siennik.

„Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy w 1945 roku pojechali na Zachód?” Jan przykrywa się kocem. Ma piętnaście lat i zaczyna pierwszy rok nauki w technikum rolniczym.

Wróg Adeli czyha w gminnej spółdzielni

Prezesem gminnej spółdzielni w Domaradzu jest starszy mężczyzna, wysoki i nieogolony. Siedzi na krześle i zagląda do gumiaków. Wreszcie wciąga je na bose nogi. Powoli. Adela nie wie, czy coś mu wpadło do butów, czy może go gniotą. W pokoju unosi się zapach papierosów i wódki. Jest rok 1951. Adela skończyła osiemnaście lat, a to jej pierwszy dzień pracy.

Alkohol czuć nie tylko od prezesa. Zapach wypełnia pomieszczenia księgowości, skupu, kasy i administracji. Bije z poplamionych wykładzin, brudnych zasłonek i pożółkłych ścian. Z ust śmierdzi członkom zarządu, mężczyznom z administracji i skupu, siedmiu dziewczynom z rachunkowości oraz kierującej nimi księgowej. Adela alkoholu nienawidzi.

Wódka zabrała jej ojca. Tato był zdolny. Ładnie pisał, chociaż skończył tylko cztery klasy. Miał dobry słuch, śpiewać nauczył się w kościelnym chórze. A na trąbce grał najlepiej w całej okolicy. Nic dziwnego, że zapraszali go na wesela – z początku w Golcowej, później w całej gminie. Grał, śpiewał i pił. Wracał w nocy i od drzwi wołał, że chce jeść. Jeżeli mu nie smakowało, rzucał garnkiem w matkę.

– Ty mnie po trzech dniach takim jedzeniem przyjmujesz?!

Pijacki cug ojca trwał zwykle pięć dni. Trzy picia i dwa trzeźwienia.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: