Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Od lęku do wiary - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Od lęku do wiary - ebook

Żyjemy między wiarą i strachem, a to co wybierzemy, jest najważniejszą rzeczą na świecie.

Jak nie stać się bezradną ofiarą tego, czego się boimy? W jaki sposób wiara może dodać nam odwagi i uczynić nas otwartymi na Boga? Kaznodzieja i autor bestsellerowych książek Moc uwielbienia, Zdumiewająca potęga wiary oraz Tajemna broń Boga, Merlin R. Carothers, tym razem podpowiada, w jaki sposób walczyć ze strachem, który paraliżuje nas w codziennych sytuacjach. Carothers twierdzi, że walki ze strachem musimy się uczyć, świadomie przechodząc kolejne etapy „antylękowej” terapii opisanej w tej książce. Naszym opiekunem podczas tych lekcji będzie sam Bóg.

Modlę się we wspólnocie od trzydziestu lat. Każdego dnia coraz wyraźniej dostrzegam wszechobecny lęk wkradający się w przestrzeń wiary. Lęk, który niczym najgroźniejszy wirus nagle atakuje, paraliżuje, pozostawia bez nadziei…

Niezwykle szczera książka Merlina R. Carothersa jest rodzajem odtrutki, antywirusa. Jest lekiem na lęk. Autor subtelnie, krok po kroku ukazuje w niej, że jednym z największych zagrożeń katolików jest lęk przed Duchem Świętym… w którym nie ma lęku!

Marcin Jakimowicz, dziennikarz „Gościa Niedzielnego”

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65706-20-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Widmo lęku

Lęk czai się w ciemnościach, niepożądany i znienawidzony. Jego moc jest tak wielka, że nawet kiedy próbujemy nie zwracać na niego uwagi lub zaprzeczamy jego istnieniu, on nadal może wpływać na nasze przeznaczenie.

Mój pierwszy skok ze spadochronem był dla mnie lekcją czystego przerażenia. Instruktor z zapałem wpajał mi, abym uwierzył, że jestem twardy i odporny na strach. Mimo to nadal się bałem.

Ralph Waldo Emerson napisał: „Zmierz się z tym, co cię przeraża, a strach z pewnością umrze”. To powiedzenie często okazuje się prawdą, a jednak swojego drugiego skoku również się obawiałem. Choć wówczas nie miałem o tym pojęcia, właśnie wtedy zaczęły się moje trudne lekcje życia i radzenia sobie z bardziej podstępnymi aspektami lęku. Musiałem się jeszcze wiele nauczyć o tym, jak wielką ma on moc wpływania na nasze zachowanie.

Przybyliśmy do Fort Benning w stanie Georgia w 1943 roku – dwustu krzepkich, hardych młodzieńców z całych Stanów Zjednoczonych. Mieliśmy już za sobą trudy podstawowego szkolenia piechoty; teraz byliśmy gotowi zmierzyć się z całkiem nowym wyzwaniem – szkoleniem spadochronowo-desantowym.

Wyczerpujące ćwiczenia fizyczne, które odbyliśmy przed pojawieniem się w Jump School*, pozwoliły oddzielić – jak sądziliśmy – prawdziwych mężczyzn od chłopców. Chwaliliśmy się, że jesteśmy wojskową elitą. Mogliśmy zrobić wszystko! Z niecierpliwością wyczekiwaliśmy szansy, by pokazać armii, co to znaczy być prawdziwym mężczyzną.

Czy się baliśmy? Ani trochę! Przecież rozpoczynaliśmy nową, ekscytującą przygodę.

Sierżanci, którzy przywitali nas na terminalu autobusowym, byli zahartowanymi w bojach weteranami wojsk powietrznodesantowych. Kiedyś byli równie niedoświadczeni jak my; wiedzieli, z jakim nastawieniem przyjeżdżamy. Proces obracania naszego ego w pył miał zatem gwałtowny przebieg i rozpoczął się natychmiast, gdy ruszyli ku nam niczym żarłoczne rekiny rzucające się na ławicę płotek:

– Bierzcie te torby, wy tchórzliwe maminsynki, idziemy!

Maminsynki? Sierżancie, nie ma pan pojęcia, do kogo pan mówi. Nie boimy się ani pana, ani nikogo innego!

Jakże się myliliśmy!

Sierżanci mieli jeden główny cel – oddzielić mężczyzn od chłopców. Ich nieskromnym zdaniem mężczyznami byli ci, którzy nigdy się nie poddają, mimo ran, cierpienia, a nawet tortur.

W czasie podstawowego szkolenia piechoty nauczyliśmy się biegać – a przynajmniej tak sądziliśmy. W Airborne School jednak nigdy nie wychodziliśmy, żeby sobie pobiegać – nie robiliśmy tu niczego innego oprócz biegania, biegania i jeszcze raz biegania. Wszędzie przemieszczaliśmy się biegiem: biegaliśmy do latryny, biegaliśmy na posiłki, biegaliśmy też do ośrodków szkoleniowych – dziesięć, piętnaście kilometrów, a nawet jeszcze dalej. W końcu osiągnęliśmy taki poziom sprawności fizycznej, że mogliśmy biegać całymi godzinami, nie odczuwając przy tym zmęczenia. Ten, komu się, uchowaj Boże, nie udało, zostawał wyeliminowany ze wspaniałych wojsk powietrznodesantowych.

Bieganie było jednak zabawą w porównaniu z trudem ćwiczeń na poligonie szkoleniowym. Na jednym ze stanowisk treningowych zawieszano nas na takich uprzężach, jakimi mieliśmy być przypięci do spadochronu, z którym mieliśmy skakać z samolotu na ziemię. Ich pasy pod wpływem naszego ciężaru wrzynały się w pachwiny, co odczuwaliśmy tak, jakby cienkie druty, rozciągając się, zmieniały ciało każdego z nas w dziewięćdziesiąt kilogramów bólu.

Wisieliśmy na tych uprzężach, podczas gdy sierżanci obszernie wyjaśniali nam tajniki sztuki bycia „słynnym spadochroniarzem”.

– Boli, maminsynki? Chcecie odejść?

– Odejść? Nie ma mowy!

Najgorszą rzeczą, jaka mogła się przytrafić sierżantowi, było to, gdy jeden z podlegających mu maminsynków zastygał nagle w bezruchu w drzwiach samolotu, odmawiając w ten sposób skoku w przestworza. Dlatego sierżanci musieli namierzyć każdego szkolonego, który mógłby zrezygnować, i pozbyć się go – a im wcześniej to zrobili, tym lepiej. Byliśmy przekonani, że sierżanci dostawali nagrodę za każdego, kogo skłonili do rezygnacji. Nikt z nas nie chciał odchodzić, ale wyglądało na to, że wola sierżantów była silniejsza. Po pierwszym wyczerpującym tygodniu liczebność naszej grupy zmniejszyła się z dwustu do stu pięćdziesięciu osób.

Zanim każdy z okrytych hańbą wyrzutków odjechał, ustawiano nas w szeregu przy ciężarówce, która miała go zawieźć w nieznane, okropne miejsce w celu wykonania jakiegoś naprawdę obrzydliwego zadania. Sami sierżanci przewodzili nam w wyśmiewaniu tej żałosnej porażki. Stosowali tę surową taktykę, po to, by ci z nas, którzy pozostali, jeszcze wytrwalej dążyli do tego, by się nie poddać, i nigdy nie ulegali strachowi.

Na koniec drugiego tygodnia nasza grupa liczyła sto dwadzieścia pięć osób. Zakończyliśmy wstępne szkolenie i doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że upaść najniżej oznacza zostać wyrzuconym. Na razie wszystko szło dobrze. Byliśmy nieustraszeni, byliśmy elitą wśród wybranych. A przynajmniej w to właśnie chcieliśmy wierzyć. Rankiem tego dnia, kiedy mieliśmy wykonać swój pierwszy skok ze spadochronem, nasze koszary rozbrzmiewały triumfalnymi okrzykami: „Geronimo!”**.

Najgorsze miało jednak dopiero nadejść.

Tego wieczora zwycięscy i przepełnieni entuzjazmem wróciliśmy do koszar. Udało się nam! Wykonaliśmy z powodzeniem swój pierwszy skok. Jeszcze tylko cztery i zdobędziemy upragnione srebrne skrzydła – odznakę pełnoprawnego spadochroniarza. Teraz już nic nie mogło nas powstrzymać!

Zauważyliśmy jednak, że nasza grupa skurczyła się ze stu dwudziestu pięciu do stu dwudziestu osób. Co z pozostałymi? Dowiedzieliśmy się, że zostali ranni. Jeden z nich złamał nogę, ale wyjdzie z tego. Innemu pękł kręgosłup. W czasie szkolenia nikt nam nie wspominał o takiej możliwości.

Następnego ranka byliśmy już mniej entuzjastycznie nastawieni do nadchodzącego skoku. Staraliśmy się wykrzesać z siebie pozory zuchwałości, ale nikt z nas nie mógł zapomnieć o koledze, który złamał kręgosłup. Sierżant ustawił nas w szeregu i dał nam kolejny wykład: „Wczoraj jeden z tej grupy głupich chłoptasiów nie wykonał tego, czego go uczono. Już więcej nie skoczy. Kiedy przygotowywał się do lądowania, był tak przerażony, że patrzył w dół zamiast przed siebie, jak was uczyliśmy. Złamał kręgosłup. Jeżeli ktoś z was też tego chce, niech zrobi to samo”.

Tego wieczora jeszcze kilku naszych kolegów nie wróciło do koszar. Ogarnęła nas zgroza. Stało się dla nas jasne, że nasze wymarzone zajęcie to nie przelewki. Dwóch uciekło. Nie byli w stanie znieść upokorzenia w trakcie „parady odchodzącego”.

Za czwartym razem trzej członkowie naszej grupy, sparaliżowani strachem, odmówili wykonania skoku, stojąc w otwartych drzwiach samolotu. Potraktowano ich z najwyższą pogardą. Wieczorem przeprowadzono ich przed nami i wyszydzono jako „najbardziej żałosnych tchórzów, jakich matki kiedykolwiek sprowadziły na ziemię”. Reszta z nas poprzysięgła, że nigdy nie pozwoli na to, by tak nas znieważono.

Rankiem przed piątym skokiem w koszarach panowała przytłaczająca cisza. Gdyby ktokolwiek zapytał: „Boicie się?”, odkrzyknęlibyśmy: „Bać się? Nie!”. I nie kłamalibyśmy. Każdy z nas rozumował tak: „Nie zrezygnowałem. To znaczy, że się nie boję”. To ci, którzy odeszli, czuli lęk. Gdyby jednak w pobliżu znalazło się jakieś zwierzę obdarzone wyostrzonym węchem, z łatwością wyczułoby nasz strach, któremu tak zaprzeczaliśmy.

Ze wszystkich pięciu skoków wyszedłem bez szwanku. Czy się bałem? Oczywiście, że tak! Ale nauczyłem się wypierać strach i w końcu stanąłem zwycięsko obok kolegów, a nasz dowódca przypiął mi na piersi srebrne skrzydła. Należałem teraz do najbardziej elitarnego ugrupowania w całej armii. Już nie było się czego bać – przynajmniej do następnego skoku w przestworza.

* Jump School – właśc. The United States Army Airborne School – jednostka odpowiedzialna za podstawowe szkolenie spadochroniarzy na potrzeby armii Stanów Zjednoczonych. .

** „Geronimo!” – okrzyk bojowy amerykańskich spadochroniarzy wydawany przy wyskakiwaniu z samolotu. Najpierw był oficjalnym zawołaniem 501. batalionu spadochronowego, z czasem zaś wszedł do języka potocznego; wydaje się go zwykle przy zeskakiwaniu z większych wysokości albo wykonywaniu jakiegoś trudnego zadania.Kolejne lekcje

Moja nauka o przerażającej mocy lęku jeszcze się nie skończyła. Zostało mi wciąż bardzo wiele rzeczy do przyswojenia. Poinformowano nas o wolnych miejscach w różnych specjalistycznych jednostkach szkoleniowych. Szkoła łączności? Mnie, dziewiętnastolatkowi, wydało się to zbyt nudne. Kurs posługiwania się materiałami wybuchowymi? To brzmiało fascynująco! A zatem ja, zagubiony szeregowiec, na ochotnika zgłosiłem się do tego ryzykownego zajęcia.

Tam poznałem zupełnie inny rodzaj strachu. Sierżanci, którzy nas szkolili, z najdrobniejszymi szczegółami opisywali, co rozmaite środki wybuchowe potrafią zrobić z ludzkim ciałem. Chcieli, żebyśmy się bali, potem zaś polecili nam kontrolować swój lęk, tak aby on nie panował nad nami. Ekspert od materiałów wybuchowych nie może wykonywać wymagających ogromnej precyzji zadań, jeśli jego ręce drżą ze strachu. Kilku spośród nas ręce zadrżały przy uzbrajaniu bomb. Od razu ich zdyskwalifikowano.

Szkolenie spadochronowo-desantowe przekonało mnie, że jestem człowiekiem ze stali. Teraz musiałem udowodnić, że stalowe są także moje nerwy. Stałem samotnie na poligonie szkoleniowym, trzymając kilka kilogramów plastycznych materiałów wybuchowych. Sierżant polecił mi pokazać, czego się nauczyłem. Gdybym wtedy zawalił, nie byłoby mnie na ceremonii ukończenia kursu!

Po zakończeniu edukacji w szkole materiałów wybuchowych i powrocie na właściwą drogę z manowców, które opisałem w mojej pierwszej książce, Prison to Praise (Z więzienia do wdzięczności)*, przydzielono mnie do służby jako żołnierza piechoty w 82. dywizji powietrznodesantowej. Kolejnych siedem skoków spadochronowych wykonałem w Europie, gdzie napotkałem wiele okazji do wypierania i kontrolowania swoich lęków. Służąc na polu walki, częstokroć żałowałem, że w moich aktach znalazł się tytuł specjalisty od materiałów wybuchowych. Czasem ręce trzęsły mi się ze strachu, chociaż powtarzałem sobie, że tylko ja decyduję o tym, czy te substancje się zapalą i kiedy to się stanie. Przekonałem się, do jakiego stopnia lęk może zapanować nad wszystkim, co robimy.

* Najnowsze wydanie polskie ukazało się nakładem wydawnictwa Pielgrzym Polski (Łódź 2015).Bitwa o Ardeny

Sierżant spojrzał na mnie i powtórzył swój rozkaz: „Wyjdziesz dziś na patrol przed szpicę. Miej oczy i uszy otwarte. Jadą na nas czołgi”.

Serce mi zamarło, kiedy zdałem sobie sprawę, że będę w okopie sam. Czułem się tak, jakbym znalazł się przed całą armią amerykańską. Zaczął mnie ogarniać lęk. Wiedziałem, że gdyby niemieckie jednostki pancerne zaatakowały tej nocy, nic nie osłoniłoby mnie przed ich straszliwymi czołgami. Byłbym pierwszym żołnierzem alianckim, którego by napotkali… lub rozjechali.

Był koniec grudnia 1944 roku. Wojska alianckie się wykrwawiały, skołowane agresywną kontrofensywą, którą Niemcy poprowadzili przez Las Ardeński w Belgii. Ta doniosła walka miała się zapisać w historii jako bitwa o Ardeny.

Moja dywizja, gorzej uzbrojona i rozbita, kilka razy została zmuszona do odwrotu. Zwykli żołnierze piechoty nie mogli się mierzyć z nacierającymi czołgami. Według raportu statystycznego armii amerykańskiej opublikowanego w 1953 roku w czasie tej jednej kampanii w Ardenach 19 246 Amerykanów zginęło na polu walki, odniosło poważne obrażenia lub zmarło w niewoli. Ponad 62 000 żołnierzy odniosło obrażenia niezagrażające życiu – była to więc najpoważniejsza pod względem strat bitwa w całej historii Stanów Zjednoczonych. Brytyjski premier Winston Churchill nazwał to starcie największą amerykańską bitwą tej wojny.

Niemcy skwapliwie korzystali z przewagi, jaką dawały im czołgi, których zdawali się posiadać nieskończoną liczbę. Aby nas rozgromić, wysłali największe i najlepsze, jakimi dysponowali.

Gdy wysuwałem się przed pierwszą linię amerykańskiej piechoty, miałem powód, by się bać. Świadomość tego, że inni Amerykanie znajdują się w okopach za mną, nie niosła żadnego pocieszenia. Na duchu mógłby mnie istotnie podnieść tylko widok oddziału amerykańskich czołgów pędzących mi z odsieczą.

Należałem do kompanii A 508. pułku powietrznodesantowego 82. dywizji powietrznodesantowej, jednej z najbardziej elitarnych jednostek w naszej armii. Uważaliśmy, że jesteśmy najlepszymi wśród najlepszych. Ale kiedy szedłem naprzód, nie miałem w sobie zbyt wiele odwagi.

Zacząłem kopać w wyznaczonym miejscu, a okop był moją jedyną osłoną. Żaden zwierzchnik nie musiał mi rozkazywać: „Kop głębiej, żołnierzu!”. Przyniosłem ze sobą wypróbowany karabin M1 i kilka granatów przeciwpancernych, które ułożyłem przed sobą. Mój karabin strzelał prosto do celu, ale granaty rzadko trafiały w to, w co się nimi rzucało.

Gdy zapadła noc, czekałem w okopie, nie wiedząc, czego się spodziewać. Naprawdę się wtedy bałem.

Dlaczego to właśnie mnie sierżant wysłał na patrol przed szpicę? W żargonie wojskowym oznacza to oddelegowanie żołnierza na czoło jednostki, która posuwa się do przodu przez tereny nieprzyjaciela. Odgrywa on rolę zwiadowcy i „mechanizmu spustowego”. To jemu przypada w udziale pech wpadania w pułapki albo wchodzenia na miny. Kto chce pełnić taką funkcję? Nikt! Co poza wywołaniem alarmu mogłem zrobić w przypadku ataku pancernego? Nie czułem się na siłach, by zmusić do odwrotu nawet jeden czołg, nie mówiąc już o setkach. Pełniłem straż i moje zadanie polegało na zwracaniu bacznej uwagi na najmniejsze sygnały ataku. Nie miałem żadnych złudzeń, że zostanę bohaterem. Moim jedynym pragnieniem było ujść z wojny z życiem.

Gdy słuchałem, jak wiatr szeleści w drzewach, wydało mi się, że słyszę nadciągające czołgi. Potrząsnąłem głową i starałem się pomyśleć o czymś innym. Próbowałem się cieszyć widokiem śniegu lśniącego w blasku księżyca, ale udało mi się to tylko przez chwilę, bo wyobraziłem sobie niemieckich żołnierzy, którzy skradają się w moją stronę. To, co lśniło, było prawdopodobnie stalowym drutem, którym mieli mnie udusić. Zadrżałem.

Tak minęła mi reszta nocy. Strach przed czołgami nie dawał mi spokoju, chociaż starałem się nad nim zapanować. Ćwiczyłem się w sztuce strachu.

Stare wojskowe powiedzenie mówi: „W okopach nie ma ateistów”. Tej nocy oczywiście dotyczyło to również mnie. Poza krótkim okresem w mojej młodości niezbyt potrzebowałem Boga. Jednak w zimnym i ciemnym okopie wołałem do Niego, by pomógł mi pokonać lęk.

Widok wrogiego czołgu, który naciera wprost na ciebie, to przerażające przeżycie. To dopiero strach! Właśnie wtedy można się naprawdę bać!

Natomiast patrząc na przyjazny czołg, którego działa są wycelowane w nieprzyjaciela, doświadczamy czegoś zupełnie innego. Ten czołg służy tobie – twojemu dobru.

Gdy porównasz napotkane trudności do czołgu śmiertelnego wroga, ogarnie cię strach. To właśnie wtedy potrzebujesz zupełnie nowego spojrzenia.

Bóg może sprawić, że nasze problemy przyniosą nam korzyść. Jeżeli Mu zaufamy, obróci je w kierunku wroga i każe im działać dla naszego dobra. Gdy wyraźnie to sobie unaocznimy i uwierzymy w Bożą ingerencję, dostąpimy radości obserwowania, jak On dokonuje w nas wielu dobrych rzeczy. Jeżeli będziemy ufać w to, że Bóg działa dla naszego dobra, On w końcu wyzwoli w nas nieopisaną radość.

W końcu zaświtał poranek. Straszliwe czołgi nie nadjechały! Nie straciłem życia na swojej pozycji. We mgle zobaczyłem, jak dwunastu naszych żołnierzy znalazło się po mojej prawej stronie. Posuwali się do przodu! Wtedy już mniej się bałem i pomyślałem: „Świetnie, teraz między mną a czołgami znajdzie się ktoś jeszcze!”. Potem ujrzałem za tą pierwszą grupą całą kompanię żołnierzy amerykańskich. Gdy patrzyłem, jak około stu pięćdziesięciu mężczyzn przemieszcza się do przodu, moje myśli i mięśnie po raz pierwszy od wielu godzin uwolniły się od napięcia.

Później zobaczyłem coś, co naprawdę sprawiło, że zrobiło mi się ciepło na sercu. Kolumna shermanów, naszych czołgów, posuwała się do przodu; prawdopodobnie była to część zajadłej i nieustraszonej Trzeciej Armii generała Pattona, który budził grozę jako wojownik i był naszym bohaterem. Skoro w starciu brała udział jego armia, mogłem mieć nadzieję, że wyjdziemy z niego żywi. Łoskot i trzeszczenie tych czołgów brzmiały w moich uszach jak muzyka.

Bitwa o Ardeny odbyła się wiele lat temu. Gdy wracam myślami do tego dramatycznego wydarzenia z mojego życia, zachwycam się tym, jak skutecznie wykorzystał je Bóg, by nauczyć mnie kilku bardzo ważnych rzeczy. Biorąc udział w tej walce, toczyłem także bój wewnętrzny: czy władzę nade mną będzie miał strach, czy wiara? Zacząłem dostrzegać to, że wiara i strach współwystępują w naszym życiu, ale są w stosunku do siebie potężnymi wrogami i przeciwstawnymi siłami duchowymi. Odkryłem istnienie duchowego prawa, według którego strach rodzi niepewność, ta zaś jest przyczyną porażek. Istnieje też jednak równoważne i przeciwne prawo, zgodnie z którym z wiary wywodzą się pewność oraz zwycięstwo!

Strach jest niczym horda wrogich czołgów, które nam zagrażają i sprawiają, że się wycofujemy. Wiara natomiast przypomina armię czołgów sprzymierzonych, które nas chronią i pozwalają nam zwycięsko kroczyć przed siebie. Czy patrząc z tej perspektywy, czułeś się kiedyś tak, jakby istniała wroga armia, która tylko czyha na okazję, by cię zmiażdżyć i unicestwić? Ja też dobrze znam to uczucie.Kapelan Carothers

W 1953 roku powróciłem do wojska jako kapelan, mając wiele powodów, by już więcej się nie bać. Wierzyłem w obietnicę zawartą w 1 Liście św. Jana, że „doskonała miłość usuwa lęk” (1 J 4, 18)*, jednak znajdując się wysoko nad ziemią, ciągle bardzo bałem się wyskoczyć, nawet z bardzo dobrego samolotu.

Sprawując funkcję kapelana sił powietrznodesantowych, wykonałem jeszcze siedemdziesiąt osiem skoków. Spadochroniarze, którzy dokładnie przestrzegali instrukcji, zwykle nie łamali kości, choć uderzenie o ziemię było zawsze gwałtowne. Często odwiedzałem w szpitalu żołnierzy, którzy doznali urazów w trakcie skakania. Tylko u kilku z nich obrażenia były poważne, ale budziły we mnie wielki smutek. Takie urazy nie ułatwiały mi walki ze strachem.

Rany, których sam doznałem, również nie ukoiły moich lęków. Jakaś część mnie wierzyła w to, że my, spadochroniarze, znajdujemy się pod ochroną zastępów aniołów, których najważniejszym obowiązkiem było dopilnowanie, abyśmy dożyli kolejnego dnia, po to, by znów móc oddać skok. Podejrzenie, że mój anioł stróż może mieć wolne, zakiełkowało we mnie, kiedy zaliczyłem dwuetapowe lądowanie – najpierw uderzyłem w ziemię stopami, a później głową. Zdołałem zwinąć spadochron, zabrać go z pola i usiąść pod drzewem. Spędziłem tam dwie godziny, zanim dotarło do mnie, gdzie jestem i że wykonałem kolejny skok.

Zdarzyło się też dwukrotnie, że w wyniku zderzenia z ziemią straciłem przytomność, a inne trudne lądowania – na drzewach, w rowach, w wodzie i na skałach – pozwoliły mi się przekonać, że skoki spadochronowe mogą być niezwykle niebezpiecznym zajęciem.

Najgorsze ze wszystkiego było skakanie w nocy – wiązało się z potwornym strachem dla tych spośród nas, którzy byli przy w miarę zdrowych zmysłach. Siedzieliśmy w napięciu na swoich miejscach, do momentu aż nasz dowódca krzyknął: „Powstań!”. Liny desantowe były do nas przyczepione od tyłu, co pozbawiało nas krzepiącego wrażenia, że jesteśmy przymocowani do czegoś stałego. W środku samolotu nie paliło się żadne światło, tak aby nasze oczy mogły się przyzwyczaić do panujących na zewnątrz ciemności.

Po prawej stronie drzwi świeciła się czerwona lampka wielkości mniej więcej ćwierćdolarówki. Wyglądała bardzo złowrogo, a jednak przyciągała wszystkie spojrzenia. Kiedy gasła, zapalała się lampka zielona. Znaczyło to „Skacz!”, nie „Skacz, jeśli masz na to ochotę” ani też „Skacz, jeśli się nie boisz”. Jej światło oznajmiało: „Stłum w sobie przerażenie i wyskakuj w tę mroczną pustkę”. Każdy z nas zadawał sobie pytanie: „Czy mój spadochron się otworzy?”.

Potem dawaliśmy gwałtownego nura w przerażającą, ciemną przestrzeń, a w naszych uszach rozbrzmiewał huk powietrza, kiedy spadaliśmy w bezdenną otchłań mroku. Przez kilka sekund, które wydawały się wiecznością, napierała na nas potężna siła, z jaką wzbudzony przez samolot pęd powietrza ciskał nas w noc niczym kule armatnie. Szybko wirowaliśmy w ciemności, dopóki zaczepiona w samolocie lina desantowa nie rozwinęła się do końca. Łup! W jednej chwili szybko spadaliśmy, a w następnej gwałtowne, brutalne szarpnięcie podrywało nas z powrotem w górę.

W momencie otwarcia się czaszy spadochronu doznawaliśmy dziwnego uczucia unoszenia się w przestworzach w zupełnej samotności. Wiedzieliśmy jednak, że spadamy, więc przygotowywaliśmy się do zetknięcia z miażdżącym uściskiem ziemi.

Jeśli przed lądowaniem mogliśmy widzieć teren, byliśmy w stanie złagodzić zderzenie z jego powierzchnią, gwałtownie ściągając z dużą siłą taśmy nośne i popuszczając je zaraz przed zetknięciem z ziemią. Powietrze uwięzione w czaszy spadochronu spowalniało nasze lądowanie. Jednak używając starych spadochronów, typowych podczas II wojny światowej, czuliśmy się raczej tak, jakbyśmy wyskakiwali z samochodu jadącego z prędkością jakichś pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. I tak naprawdę to nie zetknięcia z ziemią baliśmy się najbardziej; to nic takiego. To na skałach, drzewach czy budynkach mogliśmy połamać kości – albo jeszcze gorzej.

Dlaczego ktokolwiek przy zdrowych zmysłach miałby się mierzyć z takim ryzykiem, jeżeli nie jest to absolutnie konieczne? Wydaje się, że mężczyźni mają potrzebę udowadniania swojej odwagi; nie byłem wyjątkiem od tej reguły. Nie zaprzestałem skakania, chociaż każdemu z moich dziewięćdziesięciu skoków w nieskończoną otchłań towarzyszył strach. Jestem wdzięczny, że mogłem się tak wiele nauczyć o tym, jak sobie radzić ze strachem oraz jak nie należy tego robić.

Jako skoczek spadochronowy nauczyłem się panować nad lękiem, zaprzeczając mu w nadziei, że dzięki temu zniknie. Próbowałem ukrywać swoje emocje, wmawiałem sobie i innym, że się nie boję. To oszukiwanie siebie jednak nie bardzo mi pomagało, jeżeli naprawdę odczuwałem strach.

Jako ekspert od ładunków wybuchowych nauczyłem się, że lęku nie można wypierać, lecz należy go kontrolować. To, czy ja i moi towarzysze broni przeżyjemy, niejednokrotnie zależało od mojej zdolności działania w taki sposób, jakbym się nie bał, nawet jeśli w rzeczywistości ogarniało mnie przerażenie. Ta walka kosztowała mnie tyle energii i siły woli, ile byłem w stanie z siebie wykrzesać. Mój umysł i mojego ducha przenikał strach, który groził, że przejmie nade mną kontrolę.

Jako kapelan wiedziałem, że wpływ Boga jest potężniejszy od lęku, z którym się zmagałem, wykonując skok z samolotu. Mimo to strach rzucał cień na moją duszę i ściskał mi serce, drwiąc z mojej wiary. Dlaczego nie mogłem się z niego otrząsnąć? Z każdego skoku wychodziłem wyczerpany emocjonalnie ze względu na wewnętrzną walkę, jaką toczyłem. Nieustanne zmagania z lękiem pozbawiały mnie sił.

Być może twoja sytuacja życiowa sprawia, że strach często gości w twoim sercu. Możesz robić wszystko, co w twojej mocy, by wytrwać, a mimo to obawy i frustracja nie mijają. Od czasów, kiedy skakałem ze spadochronem, zdawałem sobie sprawę z wielu rzeczy; żałuję, że nie wiedziałem o nich w odległej przeszłości.

* Wszystkie cytaty zaczerpnięto z Biblii Tysiąclecia (Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, wyd. V na nowo opracowane i poprawione, Poznań 2013), chyba że zaznaczono inaczej .Nauka pokonywania strachu

Moja odkrywcza wyprawa rozpoczęła się, kiedy nauczyłem się wychwalać Boga i dziękować Mu za wszystko, co mnie w życiu spotkało – zarówno dobrego, jak i trudnego. Gdy okazywałem Bogu wdzięczność za to, czego bałem się najbardziej, stało się coś wspaniałego: mój lęk osłabł. Powoli zaczęło do mnie docierać, że istnieje sposób na pokonanie strachu i że możemy się nauczyć, jak pozbawić go jego podstępnej mocy. Zrobiłem pierwszy krok, kiedy zacząłem dziękować Bogu za swój strach zamiast pomimo niego. Dopóki walczyłem z lękiem, wypierając go lub kontrolując, miał on nade mną władzę. Kiedy zaś przyznałem się do tego, że się boję, i podziękowałem Bogu za okoliczności, w jakich się znalazłem, oraz własną bezradność, stało się coś zupełnie przeciwnego niż to, czego się spodziewałem. Strach, zamiast mnie pochłonąć, utracił swą siłę, a wszystkie rzeczy, których się bałem, zaczęły wyglądać mniej groźnie.

To interesujący paradoks, że tak długo, jak walczymy ze strachem, on pozostaje naszym prześladowcą. Kiedy jednak przyjmujemy go z wdzięcznością oraz wiarą, przegrywa i w rzeczywistości staje się naszym sprzymierzeńcem.

Była to czasem bolesna, lecz wspaniała podróż ku wyzwoleniu się od lęku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: