Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spotkania z Jezusem - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Spotkania z Jezusem - ebook

Kiedy patrzyłam w zdumiewające oczy Chrystusa – nie potrafię nawet powiedzieć, jakiego były koloru – dotarło do mnie, jak całkowicie mój Zbawca troszczy się o mnie. Był to najcenniejszy podarunek, jaki można dostać – stanąć twarzą w twarz z bezwarunkową miłością.

/ fragment

Zranienia z przeszłości, śmierć dziecka, trudności finansowe, uciążliwa choroba czy codzienne troski – wielu z nas przeżyło momenty, w których do głowy przychodziło dramatyczne pytanie: „dlaczego ja?”. Lekarstwem na głęboki smutek, strach albo chwilowe zatroskanie może być obecność samego Boga, zdolnego odmienić nasze życie. W tej książce znajdują się poruszające świadectwa osób, które zaznały bliskości Jezusa wtedy, gdy bardzo Go potrzebowały. Niektórzy wzywali Jego pomocy głośno, inni czekali z cichą nadzieją, a jeszcze inni wierzyli, lecz nie spodziewali się tak cudownego spotkania. Historie o duchowym doświadczeniu, ale przede wszystkim o wielkiej miłości Boga do człowieka, napełniają nadzieją, że On jest wśród nas i nieustannie troszczy się o nasze życie.

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65706-19-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Moje ostatnia książka zawierała opowieści dotyczące różnego rodzaju nadprzyrodzonych zjawisk: aniołów, zmagań duchowych i najróżniejszych cudów. Niniejszy zbiór skupia się na samym Panu świata nadprzyrodzonego – na Jezusie Chrystusie. Jezus jest dla nas wszystkich centrum historii i wszechświata; w Nim wszystko się skończy. Jak często mówimy: „Wszystko sprowadza się do Jezusa”. Bez Niego, mówi Biblia, nic nie możemy uczynić (zob. J 15, 5). A wszystko możemy w Tym, który nas umacnia (zob. Flp 4, 13). Potrzebujemy jego łaski i mocy, by móc stawiać czoła życiowym wyzwaniom i próbom.

Książka ta ma pokazać Jezusa w nowy, ekscytujący sposób, tak jak On sam objawił się wybranym osobom w okolicznościach, które odmieniły ich życie. Autorzy zebranych opowieści nie tylko mówią o Jego łasce i mocy, ale także ukazują bezpośrednią obecność Boga w różnych sytuacjach. Wiele z tych historii dotyczy jednorazowego spotkania z Jezusem, które wywarło ogromny wpływ na czyjeś życie.

Niektórzy autorzy początkowo wyrażali niechęć dzielenia się swoim doświadczeniem, w obawie, że inni mogliby uznać je za nieautentyczne. Jeden z moich przyjaciół uznał swoje doświadczenie za zbyt osobiste, by podzielić się nim w książce. Lecz ci, którzy mieli dość odwagi i spokoju, by to uczynić, obdarowali nas wielkim błogosławieństwem, jako że Jezus komunikuje się z nimi, a nawet obejmuje ich swoim ramieniem. Niektóre z opowieści nie wymieniają Go w tak bezpośredni sposób, lecz On pozostaje w tle jako Ten, który prowadzi i interweniuje.

Jezus pragnie ukazywać się nam każdego dnia, a wielu spośród nas trawi jeszcze większe pragnienie zaznania Jego kochającej obecności. Świadczy o tym popularność książki takiej jak Jezus mówi do ciebie. W jednej z zawartych tam historii Chrystus deklaruje: „Jestem twoim wojownikiem”. On może być dla nas wszystkim – dlatego w Biblii otrzymuje wiele imion. Jednak Jego głównym atrybutem, który uwidacznia się we wszystkich tych opowieściach, jest miłość. Jest On miłością niezmierzalną, niewyobrażalną i wszechogarniającą. I nawet jeśli Go nie widzicie lub nie czujecie Jego objęć, to mam nadzieję, że ten zbiór opowieści poruszy was na tyle, byście otworzyli całą swoją istotę na więcej i więcej miłości, którą Jezus ukazywał w swoim życiu, śmierci i zmartwychwstaniu – miłości do was.

James Stuart BellZobaczyć Jezusa

Alexine Crawford

Znalazłam miłość w katedrze w Ripon. Armia wysłała nas do Ripon, angielskiego miasta w Północnym Yorkshire, i w tamtejszej słynnej katedrze znaleźliśmy życzliwość i ciepłe przyjęcie. Zaczęliśmy uczęszczać na nabożeństwo z komunią, co w tamtym czasie było czymś całkiem nowym, a msza nie była odprawiana w ogromnej rozbrzmiewającej echem nawie świątyni, lecz w części z chórem. Zaczynała się o wpół do dziesiątej, co nam odpowiadało, gdyż nasi dwaj mali synowie – dzieliło ich tylko osiemnaście miesięcy – wcześnie się budzili. Zmienialiśmy się, by móc brać udział w całym nabożeństwie.

Po kazaniu jedno z nas pchało wózek z przypiętym w środku młodszym synem, starszy zaś jechał na siedzeniu wózka albo szedł obok. Obaj byli dobrze widoczni w swoich jasnoczerwonych kurtkach, lecz czasem jeszcze bardziej przyciągali uwagę hałaśliwym zachowaniem. Staraliśmy się wytrwać cichutko w kącie rzeźbionych ławek chóru do ostatnich hymnów i komunii.

Pobraliśmy się cztery lata wcześniej. Z powodu pracy męża przeprowadzaliśmy się trzykrotnie w ciągu tamtych czterech lat – za każdym razem do obcego domu w obcej części kraju, otoczeni przez obcych. Byliśmy zdani tylko na siebie, a ja, ze względu na studia i pracę męża, musiałam często radzić sobie sama. Popełniałam wiele błędów. Miałam coraz mniej cierpliwości do dzieci. Byłam świadoma swojej porywczości, żądań, nieumiejętności kochania – i potrzeby odczuwania miłości.

Zbliżała się Wielkanoc i w Wielki Czwartek zorganizowano w katedrze wieczorne nabożeństwo komunijne. Zapakowałam dzieci do łóżek i zostawiłam pod opieką męża. Siedziałam po lewej stronie ostatniego rzędu ławek na chórze. Przede mną usiadły dwie raczej nieciekawe kobiety, które zaczęłam w duchu krytykować. Potem jednak opamiętałam się i zwróciłam do Boga, by dał mi miłość.

Prowadzący nabożeństwo czytał fragment z Ewangelii św. Jana o Ostatniej Wieczerzy. Wsłuchana, doznałam wyraźnej wizji Jezusa obmywającego stopy swoim uczniom. Klęcząc, zanurzał dłonie w misie z wodą i zmywał kurz z ich stóp. Głęboko w swoim wnętrzu poczułam powiew strumieni powietrza.

Nadszedł czas, bym podeszła do balasków przed ołtarzem i przyjęła chleb i wino. Idąc w kierunku ołtarza, czułam się, jakbym płynęła nad podłogą. Kiedy wróciłam do domu, mąż od razu zapytał:

– Co ci się stało?

Mogłam jedynie opisać mu swoje doznanie, to cudowne uczucie, ale nie wspomniałam ani słowem o jego doniosłości, gdyż nic na ten temat nie wiedziałam. Tylko tyle, że zobaczyłam Jezusa, i że dał mi On coś bardzo dobrego.

Próbowałam opowiedzieć o tym wszystkim w liście do matki, ale nie mogła mnie zrozumieć. Napisałam też do swej drogiej przyjaciółki, zakonnicy, ta zaś odpisała mi, że swoje duchowe doświadczenia powinniśmy zachowywać dla siebie. Tak też uczyniłam. Przez pięć długich lat nie próbowałam nikomu więcej o tym mówić.

Potem znowu się przeprowadziliśmy i zaczęłam prowadzić szkółkę niedzielną, która bardzo się rozrosła. W każdy sobotni wieczór staczałam wielką bitwę, przygotowując lekcję na rano – bitwę, która mnie unieszczęśliwiała, a dla mojego męża była próbą wytrzymałości.

Wtedy nic jeszcze nie wiedziałam o zmaganiach duchowych ani o tym, że jest to nieustający atak wroga. Ale modliłam się razem z naszymi nauczycielami, a szkółka miała się dobrze i dzieci nie ubywało. Zaprzyjaźniłam się z dwójką nauczycieli i staliśmy się dla siebie źródłem wielkiego wzajemnego błogosławieństwa.

Mieszkaliśmy tam trzy lata, po czym wróciliśmy do miejsca, gdzie rozpoczynaliśmy nasze życie małżeńskie, do kościoła ewangelickiego, w którym nas pobłogosławiono, a który teraz tętnił życiem.

Po części tam, po części przez szkołę, do której uczęszczały moje dzieci, poznałam kobietę, wobec której początkowo nie zapałałam wielką sympatią. Ona jednak wniosła coś, co miało mnie wesprzeć w moim chrześcijańskim marszu. Z czasem przekonałam się do niej i opowiedziałam jej o przeżyciu w katedrze w Ripon. Wysłuchała mnie.

– Zostałaś napełniona Duchem Świętym – powiedziała.

Zrozumienie i braterstwo pomogły mi dojrzeć. Gdy to nastąpiło, zdałam sobie sprawę, że mimo wizji w Ripon nadal mam problem z Jezusem. Słuchając, jak inni mówią o Nim z miłością, uzmysłowiłam sobie, że ja tak nie potrafię.

Pamiętam dzień, w którym to do mnie dotarło – odwiedziłam przyjaciółkę, którą darzyłam zaufaniem, i wyznałam jej, jak bardzo mnie martwi, że nie znam i nie rozumiem Jego miłości. Kiedy potem modliłyśmy się razem, zrozumiałyśmy, że odrzucenie, którego doświadczyłam w młodym wieku, kazało mi odsuwać się od innych i ich odrzucać, co prawdopodobnie czyniłam w obawie, że sama zostanę zraniona. Stąd też w rzeczywistości odtrącałam emocjonalnie Jezusa, odrzucałam Jego miłość do mnie, nie chciałam Go kochać. Kiedy zwróciłam się z tym do Niego, zrozumiałam, że mi wybaczył. Pozwolił mi też na nowo spojrzeć na tamtą wizję, w której On upokorzył się w nieprzyjemnej i służebnej czynności obmycia stóp swoim przyjaciołom.

Prosiłam wcześniej o miłość w prostej, płynącej z serca modlitwie podczas nabożeństwa i Jezus pokazał mi ją w tak żywym obrazie, że poczułam się, jakbym tam była i widziała na własne oczy, jak ukazuje swoją miłość. Ujrzałam Go, a On napełnił mnie mocą kochania.

Od tamtej pory Bóg stawiał przede mną wielu ludzi wymagających opieki. Czy Jezus postanowił ukazać mi się tak, a nie inaczej, w nadziei, że nauczę się służyć z pokorą, podobnie jak On? Odkąd Go naśladuję, wprost pławię się w blasku Jego miłości.Piętnaście sekund z Jezusem

Mary Jo Krump

Wizyta nocą była szczytem ironii. Było cicho i ciemno. A ja byłam sama.

Gdyby istniał anioł odpowiedzialny za planowanie wizyt, to z pewnością powiedziałby: „Panie, nie odwiedzaj Mary Jo nocą. Pamiętasz, jak bardzo bała się w nocy w dzieciństwie? Pamiętasz jej wrodzony strach przed ciemnością? Pewnie, że teraz jest profesjonalistką, entuzjastką otwartej przestrzeni, a w głębi serca ryzykantką. Ale przez cały czas skrywa swój strach przed ciemnością. Wybierz inną porę”.

Nie wybrał.

Czasem mijam budynek, w którym Jezus przyszedł do mnie w piątkową noc w marcu 1988 roku, i zastanawiam się, jak On mnie tam znalazł. Okno mojego dawnego pokoju było zaledwie kropką na horyzoncie ciągnących się zabudowań. Spójrzcie na to malutkie okno z perspektywy Jezusa. Ma całą ziemię pełną ludzi do odnalezienia i całe galaktyki na podwórku za domem. Gdy pomyślę o wszechwiedzy Chrystusa, potrafię co prawda zrozumieć, w jaki sposób wyczuł mnie Jego radar, ale zachodzę w głowę, w jaki sposób znalazłam się w Jego harmonogramie.

Zbliżał się sobotni poranek, kiedy to miałam obudzić się sama, bez nikogo, z kim mogłabym cieszyć się weekendem. Działanie w pojedynkę nie martwiło mnie podczas tygodnia, kiedy szłam rano do zajmującej pracy z kalendarzem pełnym spotkań handlowych w okręgu Denver. Po pracy, od poniedziałku do piątku, spędzałam zwykle weekendy pod gołym niebem Colorado. Ale nie zawsze. Nie w tamten weekend. Bywało, że siódmy poranek tygodnia rozpoczynał czterdzieści osiem pustych godzin, pozbawionych choćby jednej sensownej rozmowy. Z natury jestem ekstrawertyczką, dlatego samotnie spędzane weekendy odczuwałam jak życie na pustyni. Często zastanawiałam się, czy kasjerka ze spożywczego wie, że nasza krótka wymiana zdań jest dla mnie jedyną rzeczową rozmową w ciągu całego weekendu. Podczas tamtych samotnych godzin uzmysławiałam sobie, jak bardzo brakuje mi towarzystwa. Podobnie jak lęk przed ciemnością, prawda o ciążącej samotności stanowiła ukryte i niemal wstydliwe jądro mojego życia.

Zbliżałam się do trzydziestki. Mając za sobą pasmo nieudanych związków, które zabierały mi kolejne kawałki serca, przeniosłam się ze wschodniego wybrzeża do Kolorado, żeby zacząć wszystko od nowa. Mieszkanie u podnóża cudownych Gór Skalistych oznaczało, że niektóre weekendy obfitowały w wydarzenia pod gołym niebem, w których uczestniczyłam razem z innymi. Tak jak pływak wynurzający się spod wody nabiera w płuca haust świeżego powietrza, tak samo ja napawałam się pięknem życia na wysokości trzech kilometrów i wyżej. Z radością śmigałam po stokach narciarskich, zdobywałam czternastotysięcznik albo przemierzałam górskie szlaki na rowerze. Aktywność pozwalała mi zapomnieć o ścianie samotności, przed którą stawałam po powrocie do domu, i jeszcze bardziej paraliżującym lęku, że już zawsze będę sama. Nauczyłam się zaspokajać pragnienie towarzystwa rozrywkami pod gołym niebem, którymi się syciłam. Krzątanina może dać fałszywe poczucie bezpieczeństwa i niezależności z dala od Boga.

Ale w tamten weekend było inaczej. Nie miałam niczego w planach. Może właśnie dlatego znalazłam się w Jego planie. Żeby obudzić mnie tak delikatnie, jak zrobił to Jezus, trzeba było gruntownej wiedzy na temat mojego cyklu sennego. Kiedyś miałam okazję przestudiować wyniki badań laboratorium snu. Przeanalizowałam uchwycone wówczas fale mózgowe. Zarejestrowano je na wydruku, który pokazywał strome iglice niczym śnieżne szczyty i gładkie faliste wzgórza. Przedstawiały one różne fazy snu i między innymi wskazywały, kiedy obudzenie badanej osoby jest inwazyjne. Teraz wiem, że Bóg nie tylko wie, ile mam włosów na głowie, lecz także zna zawiłości cyklu mojego snu. Wiedział, kiedy może wpaść.

Gdy niebo pociemniało, czyniąc mnie całkowicie bezbronną, przyszedł Jezus. Nigdy nie doświadczyłam psychozy ani zakłóceń w postrzeganiu rzeczywistości i wtedy też nic takiego nie nastąpiło. Byłam całkiem przytomna, rozbudzona i w pełni władz umysłowych. Leżąc na plecach, poczułam, że otwierają mi się oczy. Jednocześnie moja głowa przekręciła się na prawo, w stronę okna. I wtedy Go zobaczyłam. Resztki senności nie przesłoniły mi widoku. Nie było przypływu adrenaliny, która kazałaby mi krzyknąć: „Ktoś tu jest! Pomocy!”. Można się było spodziewać takiej reakcji, wziąwszy pod uwagę mój długoletni lęk przed ciemnością i fakt, że byłam sama w pokoju. Kiedy spoglądam wstecz na tamtą chwilę, zadziwia mnie prawdziwość słów z Pierwszego Listu św. Jana (4, 18): „Doskonała miłość usuwa lęk”. Tamtej nocy Doskonała Miłość weszła do mojego pokoju i wypędziła wszelki lęk. Nie znajduję innego wyjaśnienia. W normalnych warunkach nie byłoby możliwe, żebym nie przeraziła się na widok niespodziewanego gościa.

Moje oczy, gdy tylko się otworzyły, od razu wiedziały, gdzie spojrzeć. Natychmiast też rozpoznałam twarz mężczyzny. Jezusa. Była mi tak znajoma jak oblicze własnego ziemskiego ojca. Identyczna jak twarz z okładki mojej książki o Jezusie, którą miałam w dzieciństwie. Od razu Go rozpoznałam, jakbym przeniosła się w czasie do chwili, gdy jako siedmiolatka siedziałam z książką po turecku na podłodze. W oczach mężczyzny na okładce widziałam wtedy taką samą dobroć jak w oczach tego, który teraz stał przy moim łóżku. Jego łagodne współczucie kłóciło się z przekazami o Bogu i „ogniu piekielnym”, którymi straszono mnie w kościele i w prywatnej szkole podstawowej. Pięcioletnia Mary Jo wzdrygała się, słysząc tamte ostrzeżenia. Katecheci wyliczali ciąg grzechów, które miały moc posłania mnie prosto do piekła. Wszystkie te nauki już we wczesnym dzieciństwie wzniosły we mnie twierdzę strachu osadzoną na mocnych fundamentach. Wkrótce po skończeniu college’u odrzuciłam sztywne zasady religijne i poczułam się wolna.

Lecz Bóg wiedział, jak przyciągnąć moją uwagę. Pamiętał wizerunek, dzięki któremu zobaczyłam w Nim prawdziwego Jezusa. Nie wiem, gdzie teraz znajduje się tamta książka, ale nigdy nie zapomnę tej twarzy. Wiedziałam, kto stoi przy moim łóżku. Postać Jezusa tkwiła zawieszona nieco nad poziomem łóżka, na tle zaciągniętych zasłon. Popatrzył na mnie, ale nie spojrzał mi w oczy. Uniósł nieco ponad biodra dłonie odwrócone wnętrzem do góry. Przez chwilę mi się przyglądał, a potem skierował wzrok w górę i przez sufit spojrzał ku swemu Ojcu. Dwukrotnie kierował spojrzenie z mojego ciała ku Ojcu; dwa razy, być może po to, by wyrazić dwie części niewypowiedzianej wiadomości, jakże łatwej do odczytania i łagodnej niczym pieszczota: „Wstawiam się za tobą u Ojca i zaopiekuję się tobą”. I tamte oczy! Niczym okna na morze miłości, iskrzące się błękitem bardziej boskim niż ludzkim. I ta ich niesłychana głębia współczucia – nie do opisania słowami. Czy oczy Jezusa rzeczywiście są niebieskie? Nie wiem, ale tamte miały kolor oczu z okładki mojej książki z dzieciństwa; to one przemówiły do mnie tamtej nocy.

Nie pożegnał się. Wszystko się skończyło. Odszedł, lecz nie miałam poczucia, że stało się to nagle.

Całkowicie opanowana, podparłam się na łokciu i wyciągnęłam rękę, by zapalić lampę przy łóżku. Nie byłam wstrząśnięta i do dzisiaj, ponad dwadzieścia lat później, pamiętam, że jakby nigdy nic wsunęłam się z powrotem pod kołdrę. Nie usiadłam, nie zadzwoniłam nigdzie, nie sprawdziłam drzwi ani nie przeszukałam mieszkania. Zamiast tego opuściłam głowę na poduszkę i sen otulił mnie niczym ciepły koc. Nazajutrz rano obudziłam się przepełniona spokojem, jakiego nie czułam nigdy wcześniej ani później. Nie dopadła mnie sobotnia chandra, której zwykle tak się bałam.

Dopiero teraz piszę o tamtej wizji. Nie rozumiałam, dlaczego Jezus przyszedł do mnie, ani jak ważne jest, bym podzieliła się swoją opowieścią z innymi. Gdy to się wydarzyło, byłam świeżo upieczoną chrześcijanką i nie uświadamiałam sobie wagi Jego wizyty. Nawet teraz, gdy minęło dużo czasu, a ja posiadłam większą wiedzę o Jezusie, nie mam pewności, czy chcę to przelać na papier, gdyż z pewnością znajdą się tacy, którzy mi nie uwierzą, a jeszcze inni pomyślą, co gorsza, że wywyższam moją relację nad ich własne związki z Jezusem. Tymczasem prawda jest taka, że jestem samozwańczym dziełem w toku i muszę się jeszcze wiele nauczyć. Zdecydowałam jednak, że skoro Jezus znalazł czas, by mnie odwiedzić – chrześcijańską nowicjuszkę, która będzie potrzebowała lat, by w pełni zrozumieć wagę Jego przekazu – to mogę przekazać swoją historię bez zbędnych ceregieli.

Dlaczego Jezus mnie odwiedził?

Myślę, że wpadł do mnie przez to moje malutkie okienko, by sprostować ewentualne nieścisłości. Straszne przekazy z dzieciństwa, które kazały myśleć, że Bóg jest mną raczej poirytowany niż mnie kocha, nie były prawdziwe.

Jezus ukazał mi też wyraźnie swój charakter. Zamiast zostać w bezpiecznym i łatwym obszarze mojego życia, wszedł prosto w strefę walki. Przyszedł do mnie w nocy, kiedy powinnam była przerazić się Jego obecnością; przyszedł, by pokazać mi, że moje lęki nie mogą współistnieć z Jego miłością. Pozwolił mi przez chwilę zobaczyć Idealną Miłość, jedyną miłość, która miała moc odpędzania strachu. Ukazał mi moc swojej miłości, przychodząc podczas nocy, kiedy byłam najsłabsza. A potem zostawił mnie z darem niewyobrażalnego, idealnego i dogłębnego pokoju, który kiedyś posiądę na całą wieczność.

Dlaczego Jezus w ogóle przychodzi do kogokolwiek z nas – w postaci wizji lub inaczej? Jego wkroczenie w nasze życie wcale nie musi wyglądać tak jak w moim przypadku; każdy może zobaczyć w pełni charakter Pana. To upokorzenie Jego nadprzyrodzonej, nadludzkiej Osoby czyni Jego obecność w naszym codziennym życiu jeszcze bardziej niezwykłą. Zwracając uwagę na szczegóły naszego życia, Jezus nieskończenie pomnaża swoją miłość. Za każdym razem, gdy przejeżdżam obok budynku, w którym mieszkałam, i widzę okna, które wskazał radar Jezusa, myślę o tym, że wszyscy mamy okna wychodzące na nasze życie. Mogą się one wydawać nieważne na tle wszechświata, lecz bystre oko Boga potrafi je wypatrzyć. Huczący bezmiar naszego świata, naszej galaktyki, naszego wszechświata i tego, co jeszcze dalej, nie jest tak duży, by Bóg nie mógł skierować na Ciebie swego reflektora. Jezus zna zawiłości Twojego życia i, jak głosi Biblia, robi dla Ciebie to, o czym przypomniał mi tamtej nocy przed laty: wstawia się za Tobą u Ojca i pragnie, byśmy wszyscy poznali Jego miłość, która odpędza nasz strach.Bezpieczna w Jego uścisku

Jean Ann Williams

Mój dwudziestopięcioletni syn Joshua popełnił samobójstwo w naszym domu rankiem 16 marca 2004 roku.

W którymś momencie, w pierwszych godzinach po tamtym wydarzeniu, stanął przede mną wysoki i szczupły młody mężczyzna. Z uprzejmym wyrazem twarzy oznajmił mi, że jest oficerem śledczym. Przyklęknął na jedno kolano, by znaleźć się na wysokości moich oczu, gdyż siedziałam na kanapie.

– Pani Williams, czy była pani w domu, kiedy syn się zastrzelił?

Oszołomiona śmiercią mojego najmłodszego dziecka, nie byłam w stanie wydusić choćby słowa. Czułam silny strach na myśl o tym, że mój syn już nigdy nie będzie oddychał. Gdy tak siedziałam na kanapie, cała drżąca, w mojej głowie rytmicznie zabrzmiało imię Jezusa. Wpatrzona w detektywa, powiedziałam:

– Jezus, Jezus, Jezus.

Uchwycił moje spojrzenie i jego oczy zwilgotniały.

– Może porozmawiamy później, pani Williams.

Wstał i dał mi chwilę, żebym doszła do siebie.

Od momentu, gdy tuliłam martwe ciało syna, byłam w szoku. Mój duch, jak dotknięty trzęsieniem ziemi, w całości pochłonięty został przez smutek tego świata. W ciągu kolejnych dni powtarzałam imię Jezusa, biegłam do Niego w każdej chwili. Na wiele tygodni smutek, poczucie winy i tęsknota za synem całkiem zdominowały moje istnienie. W miarę jak mijały miesiące, zaczęłam się obawiać, że oszaleję, jeśli nadal będę mieszkać domu, w którym umarł Joshua.

Ale Bóg miał inne plany.

Spodziewam się, że jeśli Bóg mówi naszym językiem, to kiedy znajdę się w niebie, powie do mnie: „Siostro w Jezusie, był z ciebie twardy orzech do zgryzienia”. Moje wychowanie wymagało ode mnie pewnych zasobów wewnętrznej siły. Byłam najstarszym dzieckiem w dużej rodzinie i moje dzieciństwo skończyło się nagle, gdy miałam dziesięć lat, gdyż moja matka stała się niepełnosprawna. Szefowałam rodzeństwu, prowadziłam dom i nauczyłam się być twarda. Do tego wszystkiego okazywany nam przez mamę emocjonalny dystans stał się pierwszą ważną stratą w moim życiu.

Często zastanawiałam się, czy Bóg pozwolił mi doświadczyć utraty matczynego przywiązania, żeby przygotować mnie na utratę syna wiele lat później. A zaraz potem myślałam: „Dlaczego spotykają mnie tak ciężkie straty?”.

Bóg miał dla mnie plan; nie wiedziałam tylko, jak on się rozwinie.

Przez kolejne trzy lata, mieszkając wciąż w tym samym domu po śmierci Joshuy, niezmiennie trzymałam się duchowo Jezusa. Góra moich pytań rosła, a Bóg milczał.

Dlaczego nie docierało do nas, że Joshua jest w stanie popełnić samobójstwo? Jakie były sygnały? Pomożesz mi dopasować elementy tej układanki, Boże? Ty na pewno wiesz, dlaczego umarł Joshua.

Brak odpowiedzi. Zaczęły mnie za to torturować podszepty szatana, rozniecając ogień rodzicielskiej porażki. Pewnie nie kochałam go wystarczająco mocno, skoro zdecydował się odebrać sobie życie. Co zrobiłam nie tak? W czym się pomyliłam?

Nie da się zawrócić, by to naprawić. Nie ma drugiej szansy, kiedy dziecko odbiera sobie życie. Na tym etapie żalu nie winiłam Boga, ani nie czułam gniewu wobec Niego. Jednak możecie być pewni, że moje pytania przerodziły się w żądania. W końcu porzuciłam formuły grzecznościowe, klęknęłam przed Nim i powiedziałam:

– Panie, słyszysz moje myśli i wiesz, że bywają paskudne. Muszę przyznać: nie podoba mi się, że na to pozwoliłeś. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że pogodziłam się ze stratą Joshuy.

Nie rozumiałam, dlaczego Bóg po takiej tyradzie nie spuścił gromu z nieba, żeby śmiertelnie mnie ugodzić. Może na to liczyłam, gdyż czułam się okrutnie zmęczona mozołem życia bez Joshuy.

Innym razem, podczas porannego prysznica, wykrzyczałam:

– Trzymam się Ciebie każdego dnia od śmierci Joshuy, a mimo to wyczuwam mur między nami. Ale wiesz co, Panie? Nigdy nie pozwolę Ci odejść. Możesz milczeć przez resztę mojego życia, a ja i tak nie przestanę Cię potrzebować. Słyszysz mnie?

Wyczerpana własnym gniewem, wyczułam komunię z Jezusem. Czy właśnie o to Mu chodziło? Wcześniej nie odważyłam się na taką szczerość wobec Jezusa, ponieważ nauczono mnie nie okazywać przed Nim gniewu.

Mimo to męczące, długie dni bez Joshuy były dla mnie próbą. Moja dawna przyjaciółka najlepiej to wyraziła: „Ludzie, którzy doświadczyli traumatycznej straty, stoją jedną nogą na ziemi, a drugą w duchowym miejscu z Jezusem. Jesteśmy odmienieni”.

Gdy nadszedł rok czwarty, zdałam sobie sprawę, że przepracowuję się, by zachować siłę dla moich ukochanych bliskich. Oni także tęsknili za Joshuą – synem, bratem, przyjacielem, wnukiem i bratankiem. Teraz, okrutnie zmęczona, czułam, że nawet najdrobniejsze zadania stanowią dla mnie duże wyzwanie. Koniec dnia był najgorszy; w nocy łzy strumieniami płynęły po mojej twarzy.

Któregoś wieczoru uznałam, że życie nie jest warte całego tego zachodu. Zaczęłam błagać Boga, żeby zatrzymał moje serce. Poszłam do męża i powiedziałam:

– Chcę być z moim Joshuą.

Mąż zaprowadził mnie do łóżka, otulił kołdrą i czuwał, a ja płakałam. Łzy jednak nie przyniosły mi snu. Płakałam długie godziny, rzucając się z boku na bok.

Dłużej tego nie zniosę, Boże. Mam dosyć. Naprawdę dosyć. Dlaczego pozwoliłeś, żebyśmy stracili Joshuę? Bez niego czuję się samotna. Jak mam dalej żyć bez mojego dziecka? A mój mąż? A rodzeństwo Joshuy?

Kiedy już trochę opanowałam łzy, wyszeptałam:

– Wiem, że smutek dotyka wszystkich ludzi. Postaram się bardziej Ci zaufać, Panie. Tylko pokaż, jak mam to zrobić.

Tuż przed świtem ostatecznie oddałam swoje „ja” w ręce Jezusa. Zamknęłam opuchnięte oczy i poczułam się jak pusta skorupa po tym, czym byłam wcześniej. Wyobraźcie sobie puste ciało, pusty umysł. Pozbawiony energii. Pozbawiony własnego porządku. W takim momencie dusza jest gotowa przyjąć wszystko, co Bóg planuje dla naszego życia. Innymi słowy dotarłam do miejsca, w którym wiedziałam, że moje wyczerpanie sięgnęło zenitu. Ale nie był to koniec, a nowy początek.

Przez następne kilka tygodni zachowywałam się, jakbym zupełnie odleciała. Nawet we własnych oczach sprawiałam wrażenie chodzącej beksy i pragnęłam jedynie być sama. Moja rodzina była tą sytuacją przygnębiona. Ja zaś zastanawiałam się, czy wydarzenia tamtej nocy, gdy płakałam, spowodowały poważną duchową odmianę. Nie udawałam, że to rozumiem, a tylko zachodziłam w głowę, czy kiedykolwiek jeszcze będę opanowana.

Leżałam sama w swoim pokoju, otulona kocami. Potrzebowałam cudu.

– Jezu, chciałabym, żebyś mnie objął, tak bym poczuła się bezpiecznie – wyszeptałam.

Po kilku chwilach poczułam, jakby okryto mnie jeszcze jednym kocem. Wsparłam się na łokciu i rozejrzałam po pokoju. Nie zobaczyłam nigdzie męża, nie było też dodatkowego koca. Przełknęłam głośno ślinę, niepewna, i znowu się położyłam. Czy to umysł płatał mi figle?

Nie rozumiałam wrażenia ulgi, która spłynęła na moje ciało. Przypomniałam sobie swoją prośbę i szeptem zapytałam:

– Jesteś tu, Jezu?

Poczułam trochę mocniejszy ucisk na barkach, tak jakby ktoś objął mnie ramieniem. Uśmiechnęłam się w pogrążonym w mroku pokoju, a z moich oczu popłynęły łzy radości.

Teraz już rozumiałam.

W godzinę po śmierci Joshuy usłyszałam, jak imię Jezusa wypełnia moją duchową istotę. Wypowiedziałam słowa „Jezu, Jezu, Jezu” w odpowiedzi na pytanie policjanta. W tamtej chwili, rankiem szesnastego marca 2004 roku Jezus pokazał mi, że będzie mnie kochał, mimo że mój syn odebrał sobie życie. Będąc tym, Kim jest, Jezus wszedł ze mną do dołu zagłady. A potem, zatoczywszy pełne koło, objął mnie, pomagając mi wydostać się w świt nowego początku.

Kiedy poczułam objęcia Jezusa, nie próbowałam analizować tego, co się wydarzyło. Mur odgradzający mnie od Boga skruszył się w momencie, gdy objął mnie Jezus. Wreszcie uzmysłowiłam sobie, że Bóg słyszał wszystkie moje pytania, widział każdą moją łzę i objął mnie, gdy drżałam tak bardzo, że nawet nie wiedziałam, że mnie obejmuje.

Po tym, jak Jezus otoczył mnie swoim ramieniem, sprzedaliśmy dom i wyprowadziliśmy się. Z ulgą opuściłam miejsce, w którym zmarł Joshua, i wyruszyłam ku nowej przygodzie emerytury, przepełniona wdzięcznością.

Teraz jestem twardsza, na Boży sposób, lecz czasami blokuję Boską moc, starając się być niezależna. I wtedy znowu staję się słabeuszem. Od czasu do czasu Bóg przypomina mi, że jestem słabiutka, żebym nie zapomniała, że moja nowa siła nie pochodzi ode mnie. Wyposażona w tę wiedzę i w Jego łaskę, kroczę pod górę po spowitej smutkiem ścieżce samobójczej straty.

Teraz dzielę się swoim doświadczeniem z innymi kobietami. Opowiadam im, jak Bóg okazał mi litość przez miłość swojego Syna. Przybliżyłam jedną stopę do nieba, lecz pomagając innym, drugą stopą stoję twardo na ziemi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: