Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jesień cudów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 października 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
27,20

Jesień cudów - ebook

Mariah przyłapuje męża z inną kobietą i wpada w depresję, a jej córka Faith - świadek zdarzenia - zaczyna zwierzać się wyimaginowanej przyjaciółce. Początkowo Mariah lekceważy te rozmowy, jednak kiedy Faith dokonuje kolejnych cudownych uzdrowień, a na jej dłoniach pojawiają się stygmaty, zadaje sobie pytanie, czy córce istotnie nie objawia się Bóg. Wieść rozchodzi się błyskawicznie - Mariah i Faith wbrew własnej woli stają się bohaterkami medialnego cyrku. Rozwój sytuacji nieuchronnie prowadzi do destabilizacji rodziny dręczonej przez media, lekarzy oraz posiadaczy jedynych słusznych prawd.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7648-752-6
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Pod­czas zbie­ra­nia ma­te­ria­łów do tej książ­ki po raz pierw­szy zo­sta­łam wy­pro­szo­na z czy­je­goś ga­bi­ne­tu. Szyb­ko sta­ło się dla mnie ja­sne, że po­ru­sza­nie w roz­mo­wie te­ma­tu Boga to dość sku­tecz­ny spo­sób na bu­dze­nie w lu­dziach wo­jow­ni­czych na­stro­jów. W po­łą­cze­niu z te­ma­tem mo­jej książ­ki pro­wa­dzi­ło to do otwar­tej woj­ny. Dla­te­go za otwar­tość w roz­wa­ża­niu mo­ich po­my­słów w od­nie­sie­niu do wła­snych sil­nych prze­ko­nań re­li­gij­nych pra­gnę po­dzię­ko­wać oso­bom, wśród któ­rych są: ra­bin Lina Ze­rba­ri­ni, Her­man F. Hol­bro­ok, oj­ciec Ro­nald Saun­ders, oj­ciec An­drew F. Kli­ne. Wiel­kie dzię­ki moim dy­żur­nym le­ka­rzom, dok­to­ro­wi Ja­me­so­wi Umla­so­wi i dok­to­ro­wi Spen­ce­ro­wi Gre­ene’owi. Wdzięcz­na je­stem Nan­cy Ve­re­san i Kim Ke­ating, któ­ra nie tyl­ko udzie­li­ła mi praw­ni­czych po­rad, ale ma też cen­ny wkład w książ­kę. Mam na­dzie­ję, że go­to­wa jest na na­stęp­ną po­wieść. Z ser­ca dzię­ku­ję psy­chia­trom, któ­rzy po­mo­gli mi stwo­rzyć bo­ha­te­rów i nada­li roz­pra­wie są­do­wej re­ali­stycz­ny wy­miar. Są to: dok­tor Tia Hor­ner, dok­tor Burl Da­viss, dok­tor Doug Fa­gen. Wdzięcz­na je­stem Sa­rah Gross za bły­ska­wicz­ne od­po­wie­dzi na za­da­wa­ne e-ma­ila­mi py­ta­nia. Dzię­ku­ję Jane Pi­co­ult i Lau­rze Gross za wni­kli­we uwa­gi po pierw­szej lek­tu­rze ma­szy­no­pi­su, Bec­cy Go­odhart za dro­bia­zgo­wą re­dak­cję i po­moc w na­ro­dzi­nach mo­je­go ar­cy­dzie­ła, po któ­rym uro­dzi­ła swo­je; Ca­mil­le McDuf­fie, któ­ra go­to­wa ska­kać przez ob­rę­cze, by skło­nić lu­dzi do czy­ta­nia tej książ­ki. Na ko­niec pra­gnę wy­ra­zić wdzięcz­ność Kyle, Jake’owi i Sa­man­cie van Leer. Oraz ich ta­tu­sio­wi Ti­mo­wi – za wszyst­kie te ką­pie­le i baj­ki na do­bra­noc beze mnie, dzię­ki cze­mu mia­łam czas na pi­sa­nie.PROLOG

10 sierp­nia 1999

W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach Fa­ith i mnie nie by­ło­by w domu, gdy dzwo­ni moja mat­ka i za­pra­sza nas, że­by­śmy obej­rza­ły jej nową trum­nę.

– Ma­riah – mówi z wy­raź­nym zdzi­wie­niem, kie­dy od­bie­ram te­le­fon. – Co ty ro­bisz w domu?

– Sklep spo­żyw­czy był za­mknię­ty – wy­ja­śniam z wes­tchnie­niem. – Zra­sza­cze za­la­ły dział wa­rzyw­ny. A wła­ści­cie­lo­wi pral­ni che­micz­nej umarł krew­ny.

Nie lu­bię nie­spo­dzia­nek. Żyję we­dług list. Czę­sto wy­obra­żam so­bie swo­je ży­cie jako se­gre­ga­tor wrze­śnio­wych li­ści, sta­ran­nie prze­dziur­ko­wa­nych i ozna­ko­wa­nych. Przy­pi­su­ję to dy­plo­mo­wi z ar­chi­tek­tu­ry oraz żar­li­we­mu po­sta­no­wie­niu, by na sta­rość nie zmie­nić się w moją mat­kę. W tym celu każ­dy dzień ma swój roz­kład. W po­nie­dział­ki bu­du­ję ścia­ny mi­nia­tu­ro­wych dom­ków dla la­lek. We wtor­ki ro­bię me­bel­ki. Śro­dy prze­zna­czam na za­ła­twia­nie spraw, czwart­ki na sprzą­ta­nie domu, a piąt­ki na na­głe sy­tu­acje, któ­re po­ja­wi­ły się w cią­gu ty­go­dnia. Jest śro­da, zwy­kle więc od­bie­ram z pral­ni ko­szu­le Co­li­na, idę do ban­ku i ro­bię za­ku­py spo­żyw­cze. Zo­sta­je mi dość cza­su, żeby wró­cić do domu, wy­ła­do­wać za­ku­py i za­wieźć Fa­ith na za­ję­cia z ba­le­tu o pierw­szej. Dzi­siaj jed­nak z po­wo­du oko­licz­no­ści po­zo­sta­ją­cych poza moją kon­tro­lą mam aż za dużo wol­ne­go cza­su.

– No cóż – mówi mama na swój cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób. – Wy­glą­da na to, że ska­za­na je­steś na wi­zy­tę u mnie.

Na­gle w pod­sko­kach po­ja­wia się Fa­ith.

– Czy to bab­cia? Do­sta­ła to?

– Co? – Jest dzie­sią­ta, a mnie już boli gło­wa.

– Po­wiedz jej, że tak – mówi moja mat­ka na dru­gim koń­cu li­nii.

Roz­glą­dam się po domu. Dy­wan wy­ma­ga od­ku­rze­nia, ale co w ta­kim ra­zie będę ro­bić w czwar­tek? Gę­sty sierp­nio­wy deszcz ude­rza w okno. Fa­ith kła­dzie mięk­ką cie­płą dłoń na moim ko­la­nie.

– Zgo­da – mó­wię do słu­chaw­ki. – Za­raz u cie­bie bę­dzie­my.

Moja mat­ka miesz­ka czte­ry ki­lo­me­try da­lej w sta­rym ka­mien­nym domu, któ­ry wszy­scy w No­wym Ka­na­anie na­zy­wa­ją Pier­ni­ko­wym Przy­ląd­kiem. Fa­ith wi­du­je bab­cię nie­mal co­dzien­nie, zo­sta­je u niej po szko­le, kie­dy pra­cu­ję. Mo­gły­by­śmy pójść pie­szo, gdy­by nie po­go­da. Po­nie­waż leje, wsia­da­my do sa­mo­cho­du, ale przy­po­mi­nam so­bie, że nie wzię­łam to­reb­ki z kuch­ni.

– Po­cze­kaj – mó­wię do cór­ki i wy­sia­dam. Kulę się przed desz­czem, jak­bym była z cu­kru i za­raz mo­gła się roz­pły­nąć.

Kie­dy wbie­gam do domu, dzwo­ni te­le­fon. Ła­pię słu­chaw­kę.

– Halo?

– O, je­steś w domu – mówi Co­lin. Na dźwięk gło­su mo­je­go męża ser­ce za­czy­na mi bić moc­niej. Co­lin jest sze­fem sprze­da­ży w ma­łej fir­mie pro­du­ku­ją­cej świetl­ne zna­ki ewa­ku­acyj­ne i po­je­chał na dwa dni do Wa­szyng­to­nu szko­lić no­we­go przed­sta­wi­cie­la han­dlo­we­go. Dzwo­ni do mnie, bo tacy je­ste­śmy: zwią­za­ni ści­śle jak sznu­ro­wa­dła w bu­tach, nie po­tra­fi­my znieść roz­łą­ki.

– Je­steś na lot­ni­sku?

– Tak. Utkną­łem na Dul­les. – Owi­jam sznur te­le­fo­nicz­ny wo­kół ręki, czy­ta­jąc mię­dzy okrą­gły­mi spół­gło­ska­mi jego słów to wszyst­ko, o czym wsty­dzi się mó­wić w miej­scu pu­blicz­nym: „ko­cham cię. Tę­sk­nię za tobą. Je­steś moja”. W tle bez­cie­le­sny głos za­po­wia­da ko­lej­ny rejs. – Fa­ith dzi­siaj nie na ba­se­nie?

– Ma ba­let o pierw­szej. – Cze­kam mi­nu­tę i do­da­ję mięk­ko: – Kie­dy wró­cisz?

– Jak tyl­ko bę­dzie to moż­li­we.

Za­my­kam oczy i my­ślę, że nic nie da się po­rów­nać z uści­skiem po roz­łą­ce, z wtu­le­niem twa­rzy w za­głę­bie­nie na ra­mie­niu mo­je­go męża, wcią­gnię­ciem w noz­drza jego za­pa­chu.

Bez po­że­gna­nia od­kła­da słu­chaw­kę, a ja się uśmie­cham. To cały Co­lin: śpie­szy się, by do mnie wró­cić.

Kie­dy je­ste­śmy w dro­dze do domu mo­jej mat­ki, prze­sta­je pa­dać. Gdy mi­ja­my bo­isko do pił­ki noż­nej na obrze­żach mia­sta, sa­mo­cho­dy za­czy­na­ją zjeż­dżać na wą­skie po­bo­cze. Ide­al­ny łuk tę­czy wzno­si się nad buj­ną mu­ra­wą bo­iska. Jadę da­lej.

– Moż­na by po­my­śleć, że nig­dy wcze­śniej nie wi­dzie­li tę­czy – mó­wię, do­da­jąc gazu.

Fa­ith otwie­ra okno i wy­cią­ga rękę. Ma­cha mi dło­nią przed twa­rzą.

– Ma­mu­siu! – krzy­czy. – Do­tknę­łam jej!

Z przy­zwy­cza­je­nia spo­glą­dam na jej dłoń. Roz­po­star­te pal­ce zna­czą smu­gi czer­wie­ni, błę­ki­tu i zie­le­ni. Na mo­ment za­pie­ra mi dech, za­raz jed­nak przy­po­mi­nam so­bie, że sie­dzia­ła na pod­ło­dze w sa­lo­nie z pę­kiem Ma­gicz­nych Mar­ke­rów w rę­kach.

Sa­lon mo­jej mat­ki zdo­mi­no­wa­ny jest przez mało po­cią­ga­ją­cy na­roż­nik obi­ty ska­jem ko­lo­ru ludz­kiej skó­ry. Pró­bo­wa­łam na­mó­wić ją na sofę obi­tą praw­dzi­wą skó­rą i je­den czy dwa fo­te­le, ale tyl­ko się śmia­ła.

– Skó­ra jest dla go­jów z na­zwi­ska­mi z „May­flo­wer” – po­wie­dzia­ła.

Sły­sząc to, pod­da­łam się. Po pierw­sze, sama mam skó­rza­ną sofę. Po dru­gie, wy­szłam za goja z na­zwi­skiem z „May­flo­wer”. Przy­najm­niej mama nie przy­kry­ła swo­jej ka­na­py na­roż­ni­ko­wej pla­sti­kiem, jak ro­bi­ła to bab­cia Fan­ny, kie­dy by­łam mała.

Kie­dy dzi­siaj wcho­dzę do sa­lo­nu, wca­le nie pa­trzę na na­roż­nik.

– Ojej, bab­ciu – szep­cze Fa­ith z po­dzi­wem. – Czy ktoś jest w środ­ku?

Pada na ko­la­na, stu­ka­jąc w pro­sto­kąt­ną skrzy­nię z ma­ho­niu na wy­so­ki po­łysk.

Gdy­by spra­wy uło­ży­ły się we­dług pla­nu, przy­pusz­czal­nie wy­bie­ra­ła­bym kan­ta­lu­py, pod­no­sząc je do nosa, by po­czuć ich sło­dycz i mięk­kość, albo pła­ci­ła­bym panu Li trzy­na­ście do­la­rów czter­dzie­ści cen­tów za sie­dem ko­szul mar­ki Bro­oks Bro­thers, tak moc­no wy­kroch­ma­lo­nych, że na tyl­nym sie­dze­niu mo­je­go sa­mo­cho­du wy­glą­da­ją jak tor­sy le­żą­cych męż­czyzn.

– Mamo – mó­wię – dla­cze­go masz trum­nę w sa­lo­nie?

– To nie jest trum­na, Ma­riah. Wi­dzisz szkla­ne wie­ko? To sto­lik w kształ­cie trum­ny.

– Sto­lik w kształ­cie trum­ny.

Mat­ka sta­wia ku­bek z kawą na czy­stym szkle.

– Wi­dzisz?

– Trzy­masz trum­nę w sa­lo­nie. – Nie je­stem w sta­nie się z tego otrzą­snąć.

Mat­ka sia­da na ka­na­pie i opie­ra sto­py w san­da­łach na szkla­nym wie­ku.

– No wiesz, ko­cha­nie, to była oka­zja.

Uj­mu­ję gło­wę w dło­nie.

– Nie­daw­no by­łaś u dok­to­ra Feld­ma­na. Wiesz, co po­wie­dział: je­śli bę­dziesz su­mien­nie bra­ła leki na ci­śnie­nie, masz szan­sę wszyst­kich nas prze­żyć.

Mat­ka wzru­sza ra­mio­na­mi.

– Bę­dziesz mia­ła jed­ną spra­wę z gło­wy, kie­dy mój czas na­dej­dzie.

– Och, na li­tość bo­ską. Cho­dzi o to nowe osie­dle dla se­nio­rów, o któ­rym wspo­mi­nał Co­lin? Przy­się­gam, mamo, on tyl­ko my­ślał…

– Uspo­kój się, ko­cha­nie. Nie za­mie­rzam kop­nąć w ka­len­darz w naj­bliż­szym cza­sie, po­trze­bo­wa­łam sto­li­ka. Spodo­bał mi się ko­lor drew­na. I w „Twen­ty/Twen­ty” wi­dzia­łam re­por­taż o sto­la­rzu z Ken­tuc­ky, któ­ry je robi.

Fa­ith wy­cią­ga się na ple­cach obok trum­ny.

– Mo­żesz w niej spać, bab­ciu – pro­po­nu­je. – Jak Dra­cu­la.

– Mu­sisz przy­znać, że jest war­ta grze­chu – mówi mat­ka.

I to pod nie­jed­nym wzglę­dem. Ma­hoń jest cu­dow­ny, przy­po­mi­na gład­kie, błysz­czą­ce mo­rze. Łą­cze­nia i oku­cia są so­lid­ne i wy­raź­ne, za­wia­sy lśnią ni­czym po­chod­nie.

– To była praw­dzi­wa oka­zja – do­da­je mat­ka.

– Bła­gam, tyl­ko mi nie mów, że ku­pi­łaś uży­wa­ną.

Mat­ka pry­cha i spo­glą­da na Fa­ith.

– Two­ja mama musi się od­prę­żyć.

Od wie­lu lat mat­ka po­wta­rza to zda­nie w ta­kiej lub in­nej for­mie. Nie po­tra­fię jed­nak za­po­mnieć, że kie­dy ostat­nio się od­prę­ży­łam, o mało się nie roz­pa­dłam.

Mat­ka sia­da na pod­ło­dze obok Fa­ith i obie cią­gną za uchwy­ty z brą­zu. Ich blond gło­wy – mamy far­bo­wa­na, mo­jej cór­ki nie­mal bia­ła – sty­ka­ją się i nie wiem, gdzie jed­na się za­czy­na, a dru­ga koń­czy. W cza­sie za­ba­wy zdo­ła­ły przy­cią­gnąć trum­nę ku so­bie. Wpa­tru­ję się w płyt­ki ro­wek po­zo­sta­wio­ny w dy­wa­nie, po­tem sta­ram się w mia­rę moż­li­wo­ści wy­gła­dzić go czub­kiem buta.

Mało kto ma ta­kie szczę­ście jak Co­lin i ja. Po­bra­li­śmy się mło­do, ale wciąż je­ste­śmy ze sobą – i to po­mi­mo kil­ku spo­rych wy­bo­jów na dro­dze.

Mię­dzy nami jed­nak jest też che­mia. Wiem, że kie­dy Co­lin pa­trzy na mnie, nie wi­dzi pię­ciu ki­lo­gra­mów, któ­re zo­sta­ły mi po cią­ży, ani si­wych pa­se­mek we wło­sach. W jego oczach mam skó­rę kre­mo­wą i jędr­ną, wło­sy spa­da­ją­ce na ple­cy, cia­ło jak u stu­dent­ki. Pa­mię­ta mnie z naj­lep­sze­go okre­su, bo jak cza­sa­mi po­wta­rza, je­stem naj­lep­szą rze­czą, jaką pa­mię­ta.

Kie­dy od cza­su do cza­su idzie­my na ko­la­cję z jego ko­le­ga­mi – tymi, któ­rzy żony trak­tu­ją jak tro­fea – uświa­da­miam so­bie, ja­kie mam szczę­ście, że je­stem z męż­czy­zną w ro­dza­ju Co­li­na. Kła­dzie dłoń na mo­jej pu­pie, któ­ra nie jest opa­lo­na ani tak szczu­pła jak u tam­tych młod­szych ode mnie dziew­cząt, i z dumą mnie przed­sta­wia:

– To moja żona.

Uśmie­cham się. Ni­kim wię­cej nig­dy nie pra­gnę być.

– Ma­mu­siu.

Zno­wu za­czy­na pa­dać, dro­ga roz­my­wa mi się przed ocza­mi, a nie na­le­żę do zbyt pew­nych sie­bie kie­row­ców.

– Cii. Mu­szę się sku­pić.

– Ma­mu­siu, to bar­dzo, bar­dzo waż­ne – upie­ra się Fa­ith.

– Naj­waż­niej­sze jest te­raz to, że­by­śmy całe i zdro­we do­je­cha­ły na za­ję­cia z ba­le­tu.

Przez jed­ną bło­go­sła­wio­ną chwi­lę pa­nu­je ci­sza. Póź­niej Fa­ith za­czy­na ko­pać w tył mo­je­go sie­dze­nia.

– Ale ja nie mam try­ko­tu – la­men­tu­je.

Zjeż­dżam na po­bo­cze i od­wra­cam się do cór­ki.

– Nie masz?

– Nie. Nie wie­dzia­łam, że po­je­dzie­my na ba­let pro­sto od bab­ci.

Czu­ję, jak kark mi czer­wie­nie­je. Do sali ba­le­to­wej wciąż mamy oko­ło trzech ki­lo­me­trów.

– Na li­tość bo­ską, Fa­ith, dla­cze­go wcze­śniej nie po­wie­dzia­łaś?

Jej oczy na­peł­nia­ją się łza­mi.

– Wcze­śniej nie wie­dzia­łam, że je­dzie­my już na ba­let. Walę w kie­row­ni­cę. Nie wiem, czy je­stem zła na Fa­ith, na po­go­dę, na moją mat­kę czy na te prze­klę­te zra­sza­cze w skle­pie spo­żyw­czym; wszyst­ko to kom­plet­nie zruj­no­wa­ło mi dzień.

– W każ­dy wto­rek cho­dzi­my na ba­let po lun­chu. Za­wra­cam, igno­ru­jąc wy­rzu­ty su­mie­nia, któ­re mi mó­wią, że zbyt ostro po­trak­to­wa­łam Fa­ith, prze­cież ona ma do­pie­ro sie­dem lat.

– Nie chcę wra­cać do domu! Chcę iść na ba­let! – wrzesz­czy moja cór­ka przez łzy.

– Nie wra­ca­my do domu – mó­wię przez za­ci­śnię­te zęby. – Je­dzie­my tyl­ko po try­kot.

Wy­obra­żam so­bie wzrok po­zo­sta­łych ma­tek, kie­dy w po­ło­wie za­jęć wpad­nę z Fa­ith na salę. Ma­tek, któ­re zdo­ła­ły przy­wieźć dzie­ci na czas mimo gwał­tow­nej ule­wy, ma­tek, któ­re nie mu­szą wy­pru­wać so­bie żył, żeby spra­wiać wra­że­nie, że wszyst­ko przy­cho­dzi im ła­two.

Miesz­ka­my w stu­let­nim wiej­skim domu; na­sza sied­mio­akro­wa po­sia­dłość z jed­nej stro­ny gra­ni­czy z la­sem, z dru­giej za­mknię­ta jest ka­mien­nym mu­rem. Po­ra­sta­ją ją głów­nie drze­wa. Je­ste­śmy na tyle bli­sko dro­gi, że no­ca­mi świa­tła prze­jeż­dża­ją­cych sa­mo­cho­dów prze­su­wa­ją się po łóż­kach ni­czym pro­mie­nie la­tar­ni mor­skiej. Sam dom pe­łen jest prze­ci­wieństw, któ­re wciąż po­cią­ga­ją: wa­lą­cy się ga­nek i no­wo­cze­sne okna, wan­na na czte­rech ła­pach z hy­dro­ma­sa­żem, Co­lin i ja. Pod­jazd pro­wa­dzi w dół, by wznieść się zno­wu koło domu. Kie­dy skrę­ca­my za bra­mę, Fa­ith z ra­do­ścią woła:

– Ta­tuś jest w domu! Chcę się z nim zo­ba­czyć.

Ja też, ale prze­cież ja za­wsze tego chcę. Na pew­no przy­le­ciał wcze­śniej­szym sa­mo­lo­tem, żeby przed po­wro­tem do biu­ra zjeść lunch w domu. My­ślę o in­nych mat­kach, któ­re już par­ku­ją swo­je sa­mo­cho­dy przed szkół­ką ba­le­to­wą, i o Co­li­nie; na­gle dwu­dzie­sto­mi­nu­to­we spóź­nie­nie wy­da­je się tego war­te.

– Przy­wi­ta­my się z ta­tu­siem, weź­miesz try­kot i bę­dzie­my mu­sia­ły je­chać.

Fa­ith wpa­da do domu jak ma­ra­toń­czyk rzu­ca­ją­cy się na ta­śmę.

– Ta­tu­siu! – woła, ale w kuch­ni i w po­ko­ju ro­dzin­nym ni­ko­go nie ma, tyl­ko ak­tów­ka Co­li­na na środ­ku sto­łu świad­czy, że fak­tycz­nie wró­cił. Sły­szę wodę pły­ną­cą sta­ry­mi ru­ra­mi.

– Ta­tuś bie­rze prysz­nic – mó­wię. Fa­ith mo­men­tal­nie rzu­ca się ku scho­dom.

– Po­cze­kaj! – krzy­czę za nią; wiem, że Co­lin nie chciał­by, żeby Fa­ith za­sko­czy­ła go pa­ra­du­ją­ce­go nago po sy­pial­ni. Bie­gnę za nią, uda­je mi się wy­prze­dzić ją przy za­mknię­tych drzwiach sy­pial­ni. – Wej­dę pierw­sza.

Co­lin stoi koło łóż­ka, owi­ja­jąc bio­dra ręcz­ni­kiem. Na mój wi­dok nie­ru­cho­mie­je.

– Cześć! – Uśmie­cham się. – Co za miła nie­spo­dzian­ka.

Przy­tu­lam się do nie­go, wsu­wa­jąc mu gło­wę pod bro­dę, on luź­no kła­dzie dło­nie na mo­jej ta­lii. Ki­wam gło­wą do Fa­ith.

– Wejdź. Ta­tuś jest ubra­ny.

– Ta­tu­siu! – krzy­czy Fa­ith, rzu­ca­jąc się wprost na jego lę­dź­wie, co czę­sto jest dla nas po­wo­dem do śmie­chu, a te­raz każe mu się schy­lić, choć nie wy­pusz­cza mnie z ob­jęć.

– Cześć, cia­stecz­ko – od­po­wia­da, ale wzrok ma utkwio­ny po­nad gło­wą Fa­ith, jak­by spo­dzie­wał się za ku­li­sa­mi zo­ba­czyć jesz­cze jed­no dziec­ko. Kłę­by pary są­czą się przez za­mknię­te drzwi ła­zien­ki.

– Mo­gli­by­śmy włą­czyć jej wi­deo – szep­czę, przy­tu­la­jąc się moc­niej do Co­li­na. – To zna­czy pod wa­run­kiem, że szu­kasz ko­goś, kto umy­je ci ple­cy.

Za­miast od­po­wie­dzieć, Co­lin nie­zgrab­nie wy­plą­tu­je się z uści­sku Fa­ith.

– Sło­necz­ko, może po­win­naś…

– Co po­win­nam?

Wszy­scy od­wra­ca­my się na dźwięk gło­su do­cho­dzą­ce­go z ła­zien­ki. Drzwi otwie­ra­ją się, w pro­gu sta­je mo­kra ko­bie­ta nie­dba­le okry­ta ręcz­ni­kiem, ko­bie­ta, któ­ra przy­pusz­cza­ła, że sło­wa Co­li­na prze­zna­czo­ne są dla niej.

– O mój Boże – mówi, za­le­wa­jąc się ru­mień­cem; cofa się i z trza­skiem za­my­ka drzwi.

Mój umysł re­je­stru­je, że Fa­ith wy­pa­da z sy­pial­ni, że Co­lin bie­gnie za nią. Ko­la­na się pode mną ugi­na­ją i na­gle sie­dzę na łóż­ku na­kry­tym koł­drą ze ślub­ną ob­rącz­ką; Co­lin ku­pił ją dla mnie w Lan­ca­ster w Pen­syl­wa­nii, bo me­no­nit­ka, któ­rą ją uszy­ła, po­wie­dzia­ła mu, że sym­bo­lem ide­al­ne­go mał­żeń­stwa jest nie­skoń­czo­ny okrąg.

Kry­ję twarz w dło­niach i my­ślę: „O Boże, zno­wu to samo”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: