Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarny bóg - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czarny bóg - ebook

Smołdzino w pierwszych latach po wojnie. Niewielka miejscowość leżąca u stóp Rewekolu – złowieszczego wzgórza, wokół którego narosło wiele ponurych legend.

Na tych terenach mieszkają Polacy, Słowińcy, Niemcy i Ukraińcy. Czy trudna historia tych narodów pozwoli im koegzystować w spokoju? Czy może czai się tam coś starszego i straszniejszego niż urazy z ostatniej wojny?

Kiedy porucznik MO Adam Keller przybędzie do wsi, będzie musiał borykać się nie tylko z ludzką nienawiścią, ale również z czymś nienazwanym. Czymś tak irracjonalnym, że nikt o tym nie wspomina w obawie, by nie wyjść na szaleńca...

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-579-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Znowu się potknął. I znowu udało mu się złapać w ostatniej chwili równowagę. Biegł na oślep przez ośnieżoną równinę pociętą nitkami wąskich, skutych lodem kanałów. Niemal niewidoczne chaotyczne linie oddzielały dawno zapuszczone pola i łąki, na powrót pochłaniane przez niekontrolowane moczary. Ci, którzy tu gospodarzyli, odeszli lata temu, tak samo jak i pamięć o nich. Powstałe z pruską pedanterią idealnie proste rowy melioracyjne zmieniły się w zdradliwe przeszkody, zarośnięte wysokimi bagiennymi trawami niknącymi w leżącym od miesięcy śniegu. Mimo to chłopak nie zwalniał. Uciekając, niemal już dotarł do niedalekiej linii Białogór. Widział przed sobą ośnieżone, poskręcane gałęzie i pnie drzew gęstego lasu, otulającego białe pagórki wznoszące się ponad zamarzniętymi mokradłami. Był daleko od Niego – nie dość, ale wystarczająco, aby łomotanie serca wróciło do normalnego rytmu, i wystarczająco, aby opanować choć na moment bliską eksplozji chaotyczną plątaninę skołatanych myśli. Wróciła też nadzieja, której jeszcze godzinę temu nie miał zupełnie. I to chyba było najważniejsze.

Co jakiś czas zerkając za siebie, minął z lewej strony stromy nasyp przecinającego rozległe bagna starego wału kolejowego, porzuconego chyba jeszcze dawniej niż leżące poniżej pola. Zdyszany i zlany potem wbiegł pod łagodnie wspinający się stok wzgórza, niknący w porastającym go lesie. Kaszlnął; zdawało mu się, że płuca niemal wyrywają się z klatki piersiowej. Nie wiedział, jak długo uciekał, mimo nadal majaczącego gdzieś za chmurami słońca mógł przysiąc, że to, co go spotkało, miało miejsce dawno temu.

– I w innym świecie. W innym świecie, do cholery.

Z trudem wyszarpywał nogi ze śniegu sięgającego niemal kolan, zmuszając mięśnie do każdego kolejnego kroku. Ruchy były coraz sztywniejsze, etap bólu minął dawno, ustępując tępemu odrętwieniu. Wielogodzinna jednostajność ruchów jakoś utrzymywała koordynację jego ciała, ale przede wszystkim napędzał go strach przed tym, co zostawił za swoimi plecami, w nieodległej wiosce. Nie chciał, nie mógł się zatrzymywać. Musiał biec, póki nie padnie w śnieg niezdolny do dalszego ruchu. Chyba że dotrze wcześniej do przystanku PKS.

Zlany potem dobiegł do sterczących ponad zaspami ceglanych murów. Przeszły go ciarki. Wystające spod białej otuliny resztki ścian przypominały mu kły, przezierające spod resztek tynku krwią czerwonych, poszarpanych cegieł. Nie żeby bał się jakiegoś potwora z bajek. To, przed czym uciekał, było starsze i straszniejsze niż najgorsza bestia, o której opowiadali, opowiadają czy będą opowiadać sobie ludzie nawet najciemniejszą nocą. I wcale nie potrzebuje paszczy pełnej ostrych jak szable zębów. Ma inne sposoby.

Zagapił się i potknął ponownie. Tym razem zesztywniałe mięśnie nie utrzymały równowagi – twardy grunt pod stopami niespodziewanie po prostu ustąpił. Świat zawirował, a serce chłopaka na moment przestało bić. „Znalazł mnie” – przeleciało mu przez głowę. Ale nie. Runął w dół, spadając w ciemny odmęt wraz z kotłującą się mieszaniną śniegu i brył zmrożonej ziemi.

Ułamek sekundy później wszystko się uspokoiło. Znowu panowała cisza. A on leżał nieruchomo na czymś twardym. Zimno pozbawiło go niemal czucia, nie był w stanie nawet stwierdzić, czy i jak bardzo się połamał. Kiedy po dłuższej chwili otworzył oczy, zobaczył w bezkresie otaczającej go ciemności poszarpany kwadracik stalowoszarego nieba. Spadały z niego płatki śniegu, tym większe, im bliżej twarzy. Powoli wróciła pełna świadomość, podniósł rękę i machnął po oczach, ścierając z nich śnieg. Z trudem wstał i ocenił sytuację.

– Kurwa – zaklął pod nosem.

Wpadł przez spróchniałą podłogę do wnętrza zawalonej piwnicy. Jej wilgotne mury wznosiły się wysoko nad głową chłopaka, ale na swoje szczęście wylądował na grubej warstwie śniegu, która zsunęła się do środka razem z nim. Było źle, ale przecież mogło być gorzej, tak matka mawiała. Przynajmniej był w jednym kawałku. Zaczął się gorączkowo rozglądać. Musiał się wydostać, zanim zajdzie słońce, a ono wisiało coraz niżej nad horyzontem. Uciekał długo, ale nadal był zbyt blisko wioski. Bardziej to czuł, niż był w stanie realnie ocenić. Ile przebył, skoro ledwie minął łąki? Westchnął. Może parę kilometrów. A wydawało się, że trwało to wieki od momentu, gdy szalonym pędem zbiegł z Góry, wypadł z lasu i znalazł się na bezkresie zamarzniętych łąk. Tutaj nic nie działa jak powinno.

Spod zwałów zalegających od dziesiątków lat śmieci wyszarpał wiekową skrzynię i podstawił ją pod niewielką dziurę w stropie. Wskoczył na drewniane pudło, przez moment niebezpiecznie się zakołysał, zapadając się nieco w spróchniałym podeście, ale chwilę później złapał mocno poszarpaną krawędź podłogi.

Ten dźwięk.

Nad zasypanymi śniegiem polami i łąkami poniósł się przeraźliwy wrzask, jakiego chyba nikt poza nim od lat tu nie słyszał. Wrzask, który nie zwiastował nic dobrego. Wrzask, który zapowiadał… „Teraz mnie znalazł?” Przez ułamek sekundy wisiał sparaliżowany strachem. Ale po tym, co dzisiaj osiągnął, nie mogło się teraz nie udać. Musi tylko minąć pasmo wzgórz i znajdzie się na rozległych łąkach, po drugiej stronie których leżały Siecie. Tam wsiądzie w pekaes i ucieknie jak najdalej, na drugi koniec kraju, jeśli będzie trzeba. I nigdy już tu nie wróci. Musi tylko przekroczyć Białogóry. Poczuł gwałtowny przypływ adrenaliny i jednym szybkim zrywem podciągnął się, niemal wyskakując z zasypanej piwnicy. Poleciał w śnieg i zjechał w dół, zatrzymując się na pniu drzewa. W uszach nadal wybrzmiewał wrzask. Nie wiedział, czy był to dalej realny dźwięk, czy tylko jego zmysły płatały mu figla, co przez ostatnie tygodnie było codziennością, coraz bardziej spychającą ku niezdrowej paranoi. Ale czy na pewno była to prostu paranoja? Nie. Oczywiście, że nie. Znowu próbował sobie to wmówić, ale wiedział, jak jest. Znał przecież prawdę.

– Ruszaj się i przestań pierdolić sam do siebie – wyszeptał.

Poderwał się z ziemi i pobiegł znów przed siebie, trafiając na ledwo widoczną zagłębioną linię, ciągnącą się hen w dal i niknącą w lesie. Nie był to rów, był zbyt płytki i szeroki. Lekki uśmiech pojawił się na ułamek sekundy na czerwonej z zimna twarzy. Znalazł drogę. Zasypana śniegiem po kolana jak łąki poniżej, ale zawsze droga. Nie wiedział, dokąd dokładnie prowadzi, ale kierunek – jak się zdawało południowy zachód – przybliżał do wolnej przestrzeni rozległych łąk po drugiej stronie Białogór i zbawiennych Sieci z obskurnym przystankiem pekaesu. Już niemal widział tamte rozległe łąki i pola, z przecinającym je wysokim wałem kolejowym. A na jego końcu – ratunek. Przyspieszył, ostatni raz obejrzał się za siebie – nic go jeszcze nie ścigało, a mętne promienie słońca dalej przebijały się nad czubkami drzew.

Biegł długo, każda minuta zdawała się trwać godziny. Świat dookoła wyglądał cały czas tako samo, a przekrwione i piekące oczy powoli odmawiały posłuszeństwa. Ledwo dostrzegł zamaskowane grubą warstwą śniegu skrzyżowanie leśnych dróg. Przy ścieżce zobaczył zupełnie przerdzewiałą tablicę, krzywo stojącą w przydrożnej zaspie. Słabo przebijało się jej oryginalne białe tło. Wszedł w głęboki śnieg, wyciągnął rękę i przetarł powierzchnię tablicy. Przyjrzał się uważnie. Malowało się na niej czarne obramowanie, a wewnątrz, ledwo widoczny spod rdzawych plam, gotycki napis:

Weissenberg

– Weissenberg?

Nie kojarzył tej nazwy. Poza Białogórami. Ale Białogóry to były Białogóry, a nie żadna miejscowość. Skąd więc tablica…? No, ale też nigdy się tu nie zapuszczał. Może jednak jakaś wymarła od Bóg wie jak dawna osada leżała w lasach Białogór. Wtem usłyszał coś za sobą, jakiś niesprecyzowany dźwięk, który jednak nie pasował, nie mógł pasować do otoczenia. Przez skostniałe ciało przeszedł silny dreszcz, odwrócił się – wśród dziwnie poskręcanych drzew porastających strome zbocze nic nie dostrzegł. Ale nie miał też zamiaru czekać, aż On się zjawi. Rzucił jeszcze jedno, ostatnie spojrzenie za siebie i pobiegł na wprost, dalej tą samą drogą, snującą się wzdłuż krawędzi rosnącego wzgórza. Minął krzywą tablicę.

Tym razem jakby wszystko przyspieszyło, starało się nadgonić stracony wcześniej czas. Chłopak przebiegł ledwie kilkanaście metrów, gdy dostrzegł stojące po obydwu stronach drogi domy. A raczej ich resztki. Fragmenty ścian, zapadłe dachy, pojedyncze, przekrzywione sztachety płotów, wszystko zapomniane i skrzętnie ukryte wśród głębokich zasp i drzew gęsto porastających dawno opuszczone podwórza. Poskręcane konary były bardzo wiekowe, starsze chyba niż najstarsi mieszkańcy Smołdzina. Z każdym kolejnym krokiem coraz więcej i więcej upiornych strzępów murów wyłaniało się z ciemności. Ale gdy zapuszczał się dalej w leśną drogę biegnącą zawijasami pomiędzy opuszczonymi widmowymi gospodarstwami, mniej szczegółów dawało się dostrzec. Las coraz ciaśniej go oplatał, a zza drzew już ledwo przebijały się stoki rosnących wzgórz, zamykających przestrzeń po obu stronach i tworzących coś na kształt kotlinki. Wkrótce i ciemne niebo nad głową zaczęło znikać, zamykane stopniowo przez formujące się ażurowe, pozbawione liści sklepienie. Zwolnił, w końcu przestał biec. Szedł coraz ostrożniej. Coś niepokojącego, nienazwanego czaiło się wśród cieni. Nie wiedział co, nie potrafił tego określić. On? Przez głowę przeszła mu myśl, że mógł pobiec na przełaj przez Białogóry. Albo po wale kolejowym. Pożałował obranej drogi, ale teraz gdybanie było zupełnie jałowe, i tak nie mógł już zawrócić. To mogłoby się źle skończyć. Drżeniem reagował na każdy nienaturalny dźwięk w tej opuszczonej przez ludzi i wszelkie zwierzęta głuszy. Z dali, już spoza kotliny, niosło się przytłumione krakanie gawronów. Było coraz ciemniej, noc niemal wlewała się do niecki, którą biegła zapomniana droga. Chłopak ledwie widział jej cienką linię przed sobą. Ruiny domów i drzewa splatały się w jeden nierozerwalny organizm, gąszcz żywej tkanki pochłaniający ostatnie wysokie, monolityczne pozostałości Weissenbergu. Czuł, jak zerkają na niego nieliczne zachowane, ale fantastycznie ukształtowane przez naturę otwory okienne, spowite warkoczami przeplatających się konarów. Smętnie zwisające długie witki gałązek lekko poruszały się na prawie niewyczuwalnym wietrze, przywodząc na myśl kotary z koralików. Niemal wyczuwał obecność kogoś kryjącego się w cieniu za nimi. Powiew poruszający żywymi zasłonami zdawał się już nie być naturalny. To był oddech. Obserwowano go, śledzono cały czas. Za kolejnym pochłoniętym przez bór gospodarstwem chłopak zobaczył odnogę, prowadzącą w lewo i znikającą wśród poskręcanych leśnych gąszczy. Serce zabiło mocniej. Na ścieżce snuła się ledwo widoczna nitka wydeptanego śniegu.

Przyjrzał się uważnie. Nie było to zwierzę. Na śniegu widniały stawiane blisko siebie ślady niewielkich, niemal dziecięcych butów. Prowadziły z kierunku, w jakim biegła droga, i skręcały w odnogę. Przez chwilę się zawahał. Nie może przecież uciekać ot, tak. Musi się zatrzymać. Przebiegł może z cztery kilometry, nadal był za blisko, ale z drugiej strony, w tym śniegu i po tym wszystkim… nadchodził zmrok, do Sieci nie da rady już dobiec. Nie zna tego lasu. A jeśli by zabłądził i przez pomyłkę zawrócił w stronę Góry? Zadrżał. Spojrzał w stronę, gdzie jak mniemał wznosił się jej przysadzisty szczyt. Musi się zatrzymać… Musi zacząć się modlić, żeby go nie znalazł tutaj. Tylko to mu zostało.

– Ale co, jeśli to… – spękane usta wychrypiały. – To i tak nie uciekniesz – dodał pewniejszym głosem.

Zadecydował. Skręcił w lewo.

Nie zaszedł daleko. Ledwie pięćdziesiąt metrów dalej, gdy minął ostatnie, marniejące wśród poskręcanych konarów uschniętego drzewa pozostałości stodoły, zobaczył przed sobą otwartą przestrzeń. W porównaniu z otaczającą go przytłaczającą masą gęstej puszczy nie było to wiele, ale pozwalało na chwilę wytchnienia. Klaustrofobiczny lęk nieco zelżał. Na ciemniejącym, wieczornym niebie chłopak zobaczył dwa spore, płaskie owale leżące nieco poniżej powierzchni śniegu. Wyglądały na zamarznięte stawy. Zrobił parę kroków w stronę dalszego z nich, dokąd prowadziły ślady. Dopiero wtedy dojrzał postać po drugiej stronie skutej lodem wody.

Była skulona i nieruchoma. Wyglądała jak dziwnie uformowany kikut dawno zwalonego drzewa. Tylko dłonie wysunięte spod ciemnego ubioru odcinały się na jego tle i dodawały jakiś ludzki pierwiastek. Biała, pomarszczona skóra usiana była plamami wątrobowymi. Lewa ręka, najwyraźniej mimowolnie drżąca, trzymała w kościstych palcach kciuk prawej ręki. Przez chwilę miał wątpliwości, czy podejść. Ale w końcu przemógł się.

– Po tym, co dzisiaj… – rzekł cicho do siebie. Okrążył staw i ostrożnie zbliżył się do nieruchomej postaci.

Śnieg lekko zachrzęścił.

Staruszek, poorany bruzdami niczym kora otaczających go drzew, podniósł wzrok. Mógł być nawet równie wiekowy. Na głowę miał narzucony sporo za duży kaptur, zrobiony z jakichś starych worków o bliżej nieokreślonym kolorze. Najbliżej mu było do niemal czarnych, uschniętych gałęzi oplatających mijane wcześniej ruiny. Reszta jego ubioru była podobna, szarobura, sprawiała wrażenie skleconego ze wszystkiego, co było pod ręką, aby tylko okryć się przed przenikliwym chłodem. Sprawiał wrażenie kłusownika, który wszedł do lasu lata temu i nigdy go nie opuścił, dziczejąc i powoli stapiając się z otoczeniem.

– Keen sünd Se? – zachrypiały trudne do zrozumienia słowa, a prawe, bursztynowe oko spojrzało w twarz chłopaka. Lewa powieka drgnęła kilka razy i odsłoniła pokrytą lekkim bielmem gałkę.

Chłopak musiał się chwilę zastanowić. Jego niemiecki… Ostatni raz słyszał go wiele, wiele lat temu. Prawie nic nie pamiętał. Wysilił się, starając sobie przypomnieć jakąkolwiek formułkę.

– Ich kann nicht Deutsch sprechen – wydukał w końcu.

– Pollack?

– Ja, Polak, Pole, to znaczy – zaplątał się.

– Ah. Ja mówi trochę po poolsche. Nich veele, ale coś ja umi, czasemi se spotykało kogo, to i gedać trzeba było. Co ty robi tutej, we grundzie moim? – Suchy głos starca przypominał trzask lodu.

– Grundzie?

– No, Grund mój, Junge. Nikt tu ne żyje, poza mną, to i Grund megę nazywać swojem, czy ne? To co robi tutej?

Pomyślał chwilę. „A co mi tam”.

– Uciekam. – Głos był pozbawiony emocji. „Niech się dzieje, co chce”.

– Ucieka? Przede czym? – Starzec wpatrywał się z hipnotyczną ciekawością.

– Przed… niczym. Nieważne. Nie zrozumiecie, dziadku.

– Ja bardziej rozumny, Junge ty, niżeli myślisz. Starość mojej ostrości myślenia mi ne wypaczeła. Khrr, khrr – zacharczał. – I długo ja tu żyję, oj, długo. Der Älteste der Ältesten ja, nikogo tu już ne spotkasz równie wiekowego jak stary Albert, co pamięta dawne dzieje.

Chłopak nie odpowiedział. Staruszek mimo to zaoferował skromny posiłek i chwilę odpoczynku. Było to wszystko, czego teraz potrzebował. Pomógł mu podnieść się ze starego pniaka. Wziął też wędkę, bo starzec, jak wyjaśnił – przychodził tu właśnie na ryby – wybijał przerębel w lodzie i łowił.

Trzymając się pod rękę, ruszyli w drogę powrotną po śladach zostawionych na ścieżce. Wrócili na główną drogę, ta zaczęła piąć się powoli w górę. Opuszczali kotlinkę, wchodząc na jej zbocze. Pokrzywione w fantazyjne kształty drzewa jednak nie ustępowały. Niepowstrzymywane już przez żadne pozostałości zapomnianej osady leżące niżej, tutaj gęstniały, wchodziły na zupełnie nieczytelną ścieżynkę, będącą niegdyś, jak mówił dziadek, brukowaną ulicą. Na jej końcu, w łagodniejszej części zbocza chłopak dostrzegł coś, co mogło być przed laty ogrodem, teraz mocno zapuszczonym, wypełnionym uschniętymi i sczerniałymi konarami jabłoni. Za nimi posadowione było kilka wiekowych, rozsypujących się budynków, niewiele się różniących od tych leżących w kotlinie. Chlewik, zapadnięty do swojego wnętrza i udekorowany rosnącą pośrodku rumowiska sosną, a dalej dwa duże widma budynków, stojące naprzeciwko siebie i obserwujące się częściowo wygryzionymi oczodołami ciemnych otworów okiennych. Jeden, będący pewnie kiedyś dużą stodołą, teraz trwał już tylko w formie postrzępionych przez wiatry, deszcze i śniegi pustych murów. Drugi, też tknięty zębem czasu, ale jeszcze przykryty dachem – potężny, stary piętrowy dom. Tynku już niemal nie było, odsłaniała się więc cała misterna konstrukcja pruskiego muru, natomiast dach przypominał swoim fantazyjnym kształtem rosnące wokół drzewa – idealnie się wkomponowywał swoimi nienaturalnymi krzywiznami w obejmujące go zewsząd konary.

Pchnąwszy z niemałym trudem wiszące na jednym zawiasie skrzydło podwójnych drzwi, weszli do środka. Dawniej kolorowe szybki witraży były tak zszarzałe od brudu, że pewnie i w środku dnia nie wpuszczały światła do wnętrza domu. Chłopak stał przez chwilę skołowany, nie wiedząc, w którą stronę ruszyć. Potem błysnął wątły ognik zapałki zapalonej przez starca. Światła dawała tyle, aby nie potknąć się na zagraconej podłodze, zawalonej śmieciami i sprzętami, których przeznaczenia można się było już tylko domyślać. Poza tym nic wyraźnego nie dało się dostrzec – co jakiś czas migały kolejne drzwi z błyszczącymi starym, wyblakłym mosiądzem klamkami, oddzielone od siebie staromodnie malowanymi płaszczyznami ścian, zdobionymi w blade, kwieciste wzory. Piękne zapewne sto albo i więcej lat temu, teraz łuszczące się, pokryte grzybem, budziły raczej obrzydzenie i jakiś irracjonalny przestrach.

Klucząc po ciemnych korytarzach domu, oświetlając sobie drogę kolejnymi bladymi ogniami zapałek, dotarli do obszernej kuchni. Tu dziadek zapalił lampę naftową i zrobiło się nieco jaśniej. Obaj usiedli na niebezpiecznie skrzypiących spróchniałych krzesłach, przy równie zbutwiałym stole. Na obtłuczonych talerzach zjedli zimne, ale mocno aromatyczne mięso, do tego jakieś niezidentyfikowane suszone owoce. Gdy skończyli, staruszek podszedł do uginającej się pod własnym ciężarem szafki kuchennej. Wrócił z dwoma pozbawionymi uch kubkami i zakurzoną butelką Schnapsa. Wszystko działo się w kompletnej ciszy. Nikt z nich nic nie mówił, „ale tak jest lepiej” – myślał chłopak, wpatrując się w pokryte warstwą sadzy przysłowie, malowane na dużym, kaflowym piecu kuchennym. „Trautes Heim, Glück Alein” – w końcu odczytał. Nie znał dobrze niemieckiego, ale rozumiał przesłanie. „Dobrze jest być w domu”. Rozparł się nieco wygodniej na krześle, jęczącym i wyginającym się przy każdym ruchu. W międzyczasie dziadek rozlał gęsty trunek. Chłopak miał przez moment wątpliwości, czy Schnaps jest jeszcze zdatny do picia, ale gdy starzec podsunął mu pod nos kubek, podniósł go do ust i wychylił bez zawahania. Nie był to Schnaps i tak samo jak z posiłkiem, smak i rodzaj były trudne do określenia – czuć było jakieś owoce, zioła, ale co konkretnie – nie wiedział. Ale to nie był problem. Potrzebował jakiegokolwiek posiłku… alkoholu też. Strach wreszcie zniknął i zastąpiło go lekkie szumienie w głowie. Przymykając oczy, poczuł przyjemne szczypanie. Wreszcie mógł dać im odpocząć. Ale spokój nie nadchodził, coś na to nie pozwalało. Otworzył powieki. Wszystko było w porządku, ale ten szum… nie pochodził z jego głowy. Unosił się, falował i świdrował, coraz głośniej i coraz mocniej.

Szzzzzzzzzz

Czy to dziadek tak rzęził? Jego chrapliwy oddech? Może zasnął? Ale po drugiej stronie stołu starca już nie było.

Szzzzzzzzzz

Szzzzzzzzzzkhrrszzzzzzzzzzzzzkhrrszzzzzzzzzzz

Chłopak zerwał się od stołu, przewracając krzesło.

– Der Älteste der Ältesten. Graf von Schmolsin. Khrr, khrr.

Światło lampy się rozpływało, nie gasło, rozmazywało się, niczym ruch uchwycony na długo naświetlanej fotografii. Świetliste, bursztynowe smugi sunęły po gnijącym wnętrzu kuchni.

– I wiem więcej, niż myślisz.

W obłędnym przerażeniu chłopak rzucał się po wnętrzu kuchni. Ta jednak przestała być obszerną izbą, uczucie klaustrofobii i przerażenia wypełniało obłąkane oczy. Na wpół opróżniona butelka spadła ze stołu i rozbiła się o ceglaną posadzkę. Dźwięk tłuczonego szkła załomotał w uszach ze spotęgowaną milion razy siłą, rezonował coraz gęściej, a świetliste refleksy oplatały wnętrze, zbliżając się nieuchronnie do chłopaka. Wibrujący dźwięk zmieniał się, nie był już wysokim odgłosem tłuczonego szkła, schodził nisko, coraz niżej.

Tum tum tum

Stawał się punktowy, a echo skracało się, zmieniało w rytm, transowe bicie, niskie uderzenie pradawnych tarabanów. Światła wiły się jak w tańcu, w rytm bębnów, w rytm uderzeń jego serca. Szarpał za drzwi, ale były zatrzaśnięte. Gdzie są okna?! Nie mógł ich zlokalizować. Nic nie mógł znaleźć, rozpoznać, w wirującym wnętrzu nic nie widział, nie było żadnej stałości. A rytm przyspieszał, narzucał tańczącym smugom coraz szybsze tempo. Bicie serca też przyspieszało, też starało się nadążać za szaleńczą muzyką. Obłąkany trans. Wszystko, dźwięki, światło, kuchnia, której już nie było – wszystko wirowało wraz z rytualnymi uderzeniami pamiętającymi czasy na długo przed Weissenbergiem, wałem kolejowym, Smołdzinem i Górą.

– To jak, khrr, khrr. Poznajesz mnie?

Szybciej i szybciej.

Wszystko się urwało.

– Khrr, khrr.Rozdział 1

Szeregowy przetarł spocone czoło i poluzował kołnierz ciasno opinający nalaną szyję. Dziwne, dzisiaj było wyjątkowo chłodno, nawet jak na marzec. Grubas przelotnie spojrzał na mnie, a potem zawiesił niepewny wzrok na urządzeniu leżącym przed nim… Więc o to chodziło. Z niemałym trudem równo wsunął arkusz papieru do maszyny, nadrywając przy tym jeden z rogów. Wziął głęboki oddech, jakby gotował się do samobójczego szturmu na okop pełen szkopów. Spojrzał pełnymi wątpliwości oczyma na starannie zapisaną odręcznym pismem kartkę leżącą obok. Powoli, z trudnym do zamaskowania umęczeniem na twarzy, zaczął wystukiwać palcem wskazującym kolejne litery, ślamazarnie łączące się w słowo za słowem. Raz szybciej, raz wolniej, dźwięk przypominał rozpaczliwe nadawanie sygnału SOS Morsem.

Przetrzepałem kieszenie munduru i wyciągnąłem wymiętą paczkę papierosów. Machnąłem przed pisarzem, na co ten tylko na ułamek sekundy oderwał wzrok od maszyny i kiwnął głową z nieobecną aprobatą. Wstałem z krzesła i podszedłem do uchylonego okna. Usiadłem na parapecie, wpatrując się przez brudną szybę w kolumnę cywili ciągnących w dali przez tymczasowy most nad Słupią. Znikali za najbliższym wypalonym budynkiem, ale wiedziałem, dokąd dalej zmierzają – widziałem to już nie raz. Był rok 1947, powiat słupski systematycznie pustoszał ze swoich dotychczasowych, niemieckojęzycznych mieszkańców. Na placu przed leżącym w gruzach dworcem kolejowym znajdującym się po drugiej stronie miasta mijali się z podobnymi sobie ludźmi, ale nadciągającymi ze wschodu. Nie było między nimi dużej różnicy. Wszyscy przerażeni. Jedni, pełni apatii i beznadziei, drudzy przestraszeni wizją nowej, obcej ziemi. Poza paroma wypadkami, obie grupy mijały się w ciszy – ludzie spoglądali na siebie tylko z niepewnością. „Ten z wąsami, czy zajmie nasz dom? Źle mu z oczu bije, na pewno zniszczy wszystko… A może ci, z szóstką dzieci uczepionych nóg rodziców…? Ten pięknie uczesany kawaler, czy zabił kiedyś Polaka? Wygląda, jakby mógł. Może w SS był…? A tamten staruszek – no, jak dziadek Kozłowski, niemiecki morderca nie może przecie tak niewinnie wyglądać. Ciekawe, czy i domy porządne jak u nas…” I tylko czasami rzucił się jeden na drugiego, ktoś komuś splunął w twarz. Ale z tymi szybko sobie radziliśmy, pogrożenie bronią, w ostateczności kolba, kopniak wystarczały, żeby porządek wrócił i obie kolumny rozchodziły się w ponurym milczeniu. Byliśmy tu panami losu.

– Eeee, nazwisko jeszcze raz można, obywatelu porucznik? – odezwał się po dłuższym czasie pisarzyna.

– Keller, Adam.

– Ka, E, El, E, Er? – powoli przeliterował szeregowy.

– Ka, E, El, El, E, Er. Dwa El.

– To szwabskie jakie? – spytał, mrużąc podejrzliwie oczy. – A może żydowskie, he? – Uśmiechnął się kwaśno.

– Polskie, kurwa. Piszcie to szybciej. Mam autobus po południu, a z waszym tempem to wątpliwe, żebym zdążył.

– Już, już – odparł, jeszcze mocniej rozluźniając kołnierz i pokazując gęstwinę zlepionych potem czarnych włosów.

Tymczasem za oknem przez odległy most przechodzili ostatni wartownicy. To już nie miało trwać długo. Niemców pozostawało coraz mniej, w większości tylko w samym Słupsku, gdzie pracowali pojedynczy fachowcy w powoli odbudowywanych zakładach przemysłowych. Ale i tych systematycznie zastępowali Polacy. W okolicznych wioskach w przeważającej części też mieszkali już koloniści i repatrianci, istniało tylko kilka niewielkich, póki co zapomnianych przez władzę skupisk, gdzie dotychczasowi mieszkańcy nadal stanowili znaczniejszą grupę.

– Ee, a ta nazwa, obywatelu porucznik, tooo… Szmołcino? Szmałdzino? Aaaa, Smołdzino. Już widzę – nadawał, nie czekając na odpowiedź. – Nabazgrane, to i przeczytać nie idzie. Mało się u nas pamięta o tej dziurze. Aż do teraz. – Zerknął na mnie ukradkiem. – Nagle wszyscy wiedzą, gdzie leży i jak się nazywa. Prawie wszyscy. Na mapie to mam szwabskie nazwy… – powiedział, machnąwszy wielką łapą na dużą planszę wiszącą za jego plecami, przedstawiającą dawny Landkreis Stolp. – Eł nie ma, kurwa. Niemieckie gówno. Tak samo jak i ten wygwizdów.

Nie słuchałem go. W głowie wyliczałem, czy załatwiłem wszystkie konieczne sprawy. Kwatermistrzostwo odwiedzone, broń osobista z amunicją jest. Zapas fajek. Żyletka, bielizna. Jakaś wymięta książka z biblioteki, nawet nie pamiętam tytułu. Oddam ją przy innej okazji. Papiery zaraz będą. Pożegnać się z kimś? Nie ma z kim. Wszyscy już rozsypani po całym województwie.

– Długo jeszcze? – rzuciłem w stronę stukającego niczym dzięcioł szeregowca.

– Spokojnie, obywatelu porucznik. Obsługa tego nie taka łatwa, jak myślicie, zawzięta kurwa z niej. Czemu to „o” z kropkami mi wskoczyło? Ja pierdolę. Moment jeszcze.

Cyrankiewicz ze zdjęcia spoglądał z dezaprobatą na milicyjnego pisarza. Na pewno nie tak wyobrażał sobie straż przednią pierwszych polskich osadników na Ziemiach Odzyskanych.

Autobus będzie o 14.45 spod dworca. Spojrzałem jeszcze raz przez okno na roztaczający się z niego widok nieodległego centrum miasta. Słupsk nie był może ciekawym i urokliwym miejscem, szczególnie ze swoim wyglądającym jak krater Starym Miastem. Nie był też może bezpieczny, gdy na ulicy na odcinku pięćdziesięciu metrów można było usłyszeć przekleństwa skierowane w swoją stronę wysyczane w przynajmniej pięciu różnych językach, w tym rosyjskim, często jeszcze podpartym odbezpieczoną pepeszą. Mimo to wizja pierwszego, poważnego przydziału poza miastem nieszczególnie mi się uśmiechała. Jaworski nie ukrywał przede mną, że ląduję w środku burdelu.

– A w ogóle strzelać celnie umicie, obywatelu porucznik? – spytał pisarz, spoglądając na kaburę, którą miałem przypiętą do pasa. – Podoficerów uczą z tych Nagantów i innych, co nie? Przyda się tam, słyszałem, że to jak Dziki Zachód, nawet gorzej niż tutej w mieście i kropić trzeba szybko i z celnością, a rewolwer, wiadomo, najlepszy do takich kowbojskich zagrywek.

– Nie wiem, czy celne strzelanie da coś, jak ci znienacka kręgosłup tasakiem rzeźniczym przechrzczą.

– No to mówię przecież, jak na Dzikim Zachodzie – odparł. – Nie odwracajcie się do nikogo plecami, nawet do przyjaciół. I nigdy przy oknie nie siadajcie.

– Dzięki za radę. Ale jak długo można pisać pół strony, co? – Zabębniłem po blaszanych drzwiczkach stojącej obok szafy pancernej.

– Pisanie nie jest, kurwa, takie proste, jak sobie myślicie, obywatelu porucznik. Skupienia trzeba. Te wszystkie „ha-ceha” „ż-erzet”… I na niemieckiej maszynie do tego. Po co komu to wszystko? Może ci tam w Warszawie – machnął ręką na Cyrankiewicza – wezmą się za te bzdury i zlikwidują. Normalny język użytkowy, bez żadnych pieprzonych ozdobników, tak żeby pisarz srać się nie musiał z tym, co i tak nie jest ważne. Rozkazy mam przecież pisać, nie poezję… Kończę już, nie napinajcie się tak, obywatelu porucznik. Pułkownik Wacław J-A-W-O-R-S-K-I… – Wystukiwał ostatnie litery. – Zrobione. Moment jeszcze, podpis wezmę od obywatela komendanta.

Pisarz niezgrabnie wstał zza biurka i kaczkowatym krokiem wyszedł z pokoju, wymachując przed sobą wymęczonym dokumentem. Wyciągnąłem kolejnego papierosa. Od momentu wyjścia z biura komendanta trzy dni temu zacząłem palić zdecydowanie więcej. Cóż, Jaworski pewnie właśnie składa podpis pod rozkazem z dnia 13 marca 1947 roku, skazujący mnie na żywot w zapadłej wiosce pośród bagien. Podpaliłem papierosa.

– Obywatel porucznik Witold Kłosiński z komisariatu MO w Smołdzinie zginął bohatersko, pełniąc służbę Polsce Ludowej. Was wyznaczam na jego następcę. Za trzy dni macie się tu zameldować, zostaniecie dokładnie pouczeni o całej sprawie i otrzymacie stosowne rozkazy.

Usłyszałem niedaleki trzask drzwi i do gabinetu z powrotem wmaszerował gruby pisarz-szeregowiec. Trzymał napisany przez siebie dokument i jakąś teczkę.

– Gotowe, obywatelu porucznik. Wszystko podpisane, a w teczce odpis akt sprawy tego Kłosińskiego.

– Wiem.

Zgasiłem papierosa i wyszedłem bez słowa, wyrywając milicjantowi papiery z rąk.

Większość ludzi pełniła służbę albo miała zajęcia dokształcające i szedłem samotnie przez puste korytarze koszar milicji, towarzyszyło mi tylko echo własnych kroków i odległe dźwięki miasta. W pustej sypialni usiadłem na łóżku, zajrzałem do spakowanego wcześniej wora marynarskiego i jeszcze raz wyliczyłem w głowie, czy aby na pewno wszystko jest. Zegarek wskazywał 13.30, wstałem, zarzuciłem bagaż na plecy i wyszedłem z koszar, nie spoglądając więcej za siebie.

Drogę do spalonego dworca pokonałem po części piechotą, po części przejechałem rozklekotanym tramwajem niespiesznie snującym się po ulicach Śródmieścia. Im bliżej dworca, tym ruchu i życia więcej. Za plecami zostawiłem wypalony szkielet Starego Miasta i powoli, gwałtownie przeskakując na każdej krzywiźnie torowiska, wtoczyliśmy się na rozległy brukowany plac, zajmowany przez wszelkiej maści wozy drabiniaste, furmanki, taczki i stragany na kółkach. Między nimi, otoczony kotłującym się tłumem ludzi, stał mój autobus. Widok był jak z egzotycznej pocztówki przedstawiającej hinduskie miasta. Ludzie odsuwali się, tworząc wąski korytarz dla nadjeżdżającego tramwaju, a gdy tylko ich mijaliśmy, wolna przestrzeń natychmiast znikała. Ogromna ludzka masa, setki głosów, język polski, niemiecki, rosyjski, jidysz, francuski, czeski, pomiędzy nimi muczenie krów i rżenie koni. Wielokulturowy, wielorodzajowy gotujący się tygiel. Mimo tego, że niezliczoną ilość razy odprowadzałem kolumny Niemców na dworzec, ten obraz zawsze mnie fascynował. Stałem przez chwilę, wpatrując się w falujące morze. Potem ruszyłem, łokciami przebijając się przez otaczający mnie zewsząd chaos. Sam zdezelowany furgon, który miał mnie zawieźć do Smołdzina, sprawiał podobnie niecodzienne wrażenie – pozbawiony większości szyb i podziurawiony jak sito pociskami (a może przeżarty rdzą, trudno orzec) sprawiał dramatyczne wrażenie, ale kierowca zapewniał, że półtora roku już nim jeździ i żadnych poważnych problemów nie było. Zająłem miejsce z tyłu, gdzie ostało się kilka szyb, chroniąc przed zimnym, marcowym wiatrem. Samochód po wypełnieniu po brzegi pasażerami wracającymi do podsłupskich wiosek ruszył, a stary kierowca, nie oszczędzając gardła i klaksonu, torował sobie drogę i rozganiał prowizoryczne targowisko, które w międzyczasie zalęgło się tuż przed maską.

Niespiesznie mijaliśmy kolejne wioski, osady i kolonie, rozsiane wśród rozległych łąk i pól otaczających miasto. Jedne mniej, inne bardziej ludne, wszystkie jednak żywe. W przeciwieństwie do Słupska, ze swoim wypalonym do szczętu jądrem Starego Miasta i przypominającym na każdym kroku o wydarzeniach sprzed dwóch lat, wojna nie zostawiła tu aż tak wyraźnych śladów. Właściwie gdyby nie rdzewiejące pojedyncze wraki rozrzucone po polach, to nawet nie było widać, że przeszła tędy. Z okien autobusu wszystko wyglądało normalnie, pewnie tak samo, jak jeszcze niespełna trzy lata temu, gdy nikt z tutejszych nie spodziewał się tego, jaki obrót przybiorą sprawy. Ale gdyby zatrzymać się, wysiąść ze zdezelowanego autobusu i wejść za krzywy płot otaczający podwórko któregoś z najbliższych gospodarstw, pchnąć drzwi chałupy i zajrzeć do środka – świat za nimi wyglądał już inaczej niż te parę lat temu. Może i wnętrza się nie zmieniły, sprzęty pozostały te same, na kuchni dalej gotował się ten sam garnek, ta sama maglownica obracała się w izbie z głośnym skrzypieniem, a w kuźni młoty uderzały w te same kowadła – ale to już nie było to samo. I to niezależnie, czy spotkałbym za tymi drzwiami polskiego pioniera, czy też Niemca, który jeszcze jakimś cudem nie został deportowany. To był już inny świat. Dawne dzieje, dawne wydarzenia, dawne historie – jednym słowem Stare – powoli odchodziło na tej ziemi w niepamięć. Pojawiało się Nowe, wraz ze wszystkimi przynależnymi sobie atrybutami.

– Na wieczór nie wrócił na posterunek. Podobno miał babę w wiosce, tak ludzie gadali. Ale żadna się nie przyznała, a śledztwo gówno dało. Fałszywy trop… Ale wróćmy do tej nocy. Po zaginięciu porucznika Kłosińskiego zaczęły się dziać jeszcze dziwniejsze rzeczy – w międzyczasie jakaś zbiorowa paranoja ogarnęła Niemców, bo do tego wszystkiego zaginął jeszcze niedorozwinięty syn rzeźnika, Joschke mu chyba było. Jęczeli, że diabły ich porwały, że… eh, nieważne. Skończmy fantazje. Koniec końców znaleziono Kłosińskiego na szczycie pobliskiej góry. Nie żył, a nad jego ciałem stał ten chłopak rzeźnika. Zabił milicjanta ciosem tasaka w plecy. Rano UB przejęło śledztwo. Chłopak… źle zniósł przesłuchanie… ale zanim zmarł, przyznał się do wszystkiego. Pokręcił się nocą gdzieś pod posterunkiem, Kłosiński polazł za nim, tak dotarli na szczyt góry, tam znienacka machnął go tym nieszczęsnym tasakiem. I tyle. Podobnych historii mamy tu na pęczki, poruczniku, non stop ktoś kogoś dźgnie nożem, widłami, zastrzeli ze starej flinty. Niemiec Polaka, Polak Niemca, Polak Polaka, jeszcze się czasem jaki Ukrainiec albo krasnojarmista w to wszystko wmiesza… Wachlarz kombinacji. Tyle w tej sprawie wyjątkowości, że tym razem zginął funkcjonariusz państwowy. Więc uważajcie po prostu, poruczniku, póki Niemcy dalej tu siedzą, to im dalej od miasta, tym ferment i dzicz większa, cały czas trzeba mieć się na baczności.

Byłem już jedynym pasażerem, mój ostatni towarzysz podróży, stary rolnik, ubrany w swój zapewne najlepszy (a raczej jedyny) garnitur, wysiadł w Żelaźnie. Jakiś czas później autobus w akompaniamencie strzelających rytmicznymi seriami cylindrów wychynął z lesistego zagajnika i wszedł na końcową prostą, co oznajmił mi też kierowca, ledwie przekrzykując silnik. Odetchnąłem z ulgą. Podróż trwała dużo dłużej, niż zakładałem, ba, wydawało się, że dłużej, niż sądził sam kierowca. Po przeszło dwóch godzinach jazdy furgonem najwyraźniej pozbawionym resorów miałem ochotę po prostu wyskoczyć z niego i pokonać resztę trasy na piechotę. Ale skoro została ostatnia prosta, mogłem to jakoś przeboleć. Zza drzew powoli wyłaniał się niedaleki, przysadzisty szczyt potężnego wzgórza wznoszącego się nad przycupniętą poniżej wioską. Zachodzące słońce przebijało się ostatnimi refleksami przez drzewa rozległego lasu, porastającego strome zbocza wzniesienia. W ostatnich promieniach dostrzegłem ciemną, graniastą bryłę, kryjącą się w zalesionym parku leżącym na obrzeżach cichego miasteczka. Jedyną oznaką życia nad nim samym były wąskie wstążeczki szarego dymu, unoszące się z dziesiątków kominów. Na odgłosy zbliżającego się samochodu z zielonej gęstwiny poderwało się stado lelków, charcząc przeraźliwie i niemal zagłuszając ryk autobusu.

– Oto jesteśmy, obywatelu oficjerze! – kierowca krzyknął, po raz kolejny próbując się przebić przez warczący i strzelający silnik.

Chwilę później po prawej zamajaczyła tablica. Biała, ale w świetle zachodzącego, czerwonego słońca wyglądała jak zlana krwią. A na niej odręcznie wykonany niewprawną ręką czarny napis:

SmołdzinoRozdział 2

Na brukowanych uliczkach panowała zupełna pustka. Gdy tylko dotknąłem nogą ziemi, kierowca wystartował i na maksymalnej prędkości, na jaką pozwalał samochód, wyjechał z wioski. Stałem więc sam, na środku niewielkiego placyku, nie wiedząc nawet, w którą stronę się udać. Domy sprawiały wrażenie uśpionych. Drzwi były pozamykane, a w oknach było pusto. Jedynym słyszalnym dźwiękiem był cichy szum elektrowni wodnej, która to, według sfatygowanego niemieckiego przewodnika, jaki zdobyłem w Słupsku, znajdowała się całkiem niedaleko, nad przepustem wodnym przecinającym rzekę Łupawę. Poza tym nic. Zero życia. Zza żeliwnego płotu po mojej lewej, który otaczał zdziczały park, w sposób niemal widoczny napływała ciemność szybko zbliżającej się nocy. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiejkolwiek podpowiedzi i zobaczyłem na jednym z podworskich czworaków tablicę z orzełkiem, a pod spodem napis „Poczta Polska”. Zrobiłem krok w stronę drzwi, gdy nagle w oddali strzelił z mocą moździerza cylinder autobusu. Drzwi przede mną otworzyły się i trzepnęły bezlitośnie o ścianę domu. Ze środka wypadł lekko otyły mężczyzna w marynarce. Za nim coś się zakotłowało, walnęło i wybiegło trzech kolejnych mężczyzn i jakaś starsza kobieta trzymająca się na końcu zbieraniny. Cofnąłem się, zaskoczony niecodziennym widokiem. Prowadzący podbiegł i wpadł na mnie z impetem, wciskając w moją rękę ciężką dłoń.

– Witamy, witamy, obywatelu komendancie! – zawołał chwacko. – Nazywam się Gruchała Leon i jestem tutaj sołtysem. Smołdzino wita nowego obywatela! – Mówiąc to, odwrócił się i machnął na grupkę za nim, nie dając mi czasu na jakąkolwiek odpowiedź. Dopiero teraz zobaczyłem, że dwóch mężczyzn za jego plecami ubranych jest w mundury strażackie, trzeci w pocztowy, a wszyscy trzymają instrumenty – trąbkę, puzon i bęben basowy. Bębniarz uderzył cztery razy o rant swojego instrumentu i mini orkiestra zaczęła grać koszmarnie atonalną melodię powitalną. Zacisnąłem zęby, ale stałem niewzruszony, zmuszając się do jakiejś mizernej próby uśmiechu. Tymczasem nad zgiełkiem dalej próbował zapanować sołtys, ale nie mogąc zatrzymać muzykantów, kolejnym machnięciem ręki przywołał stojącą dotychczas z tyłu kobietę, która szybkimi kroczkami zbliżyła się, niosąc wielki bochenek wiejskiego chleba.

– Chlebem i solą obywatela komendanta witamy! – krzyknął Gruchała, popychając w moją stronę kobietę. – Przepraszam najmocniej, żeśmy tak nagle wypadli, a nie czekali tutaj w ordnungu jakimś odpowiednim, ale autobus się spóźniał, myśleli my, że dzisiaj obywatel komendant już się nie zjawi. Rozejść się chcieliśmy, aż strzał z cylindra usłyszałem. Ten dźwięk, obywatelu… poruczniku, prawda? No, więc ten dźwięk to ja zawsze i wszędzie poznam, nawet jak kto mnie w środku nocy obudzi, więc ja wiedziałem już, że ten gamoń zajechał wreszcie, spóźniony jeszcze mocniej, niż to miewa w zwyczaju. Więc sami widzicie, że to wina tego bęcwała kierowcy, mówię wam, obywatelu, w końcu napisać skargę do Słupska muszę, coby znaleźli kogo porządnego, przecież to już się prawie o sabotaż ociera, panie obywatelu poruczniku…

– Nic nie szkodzi – odparłem zdawkowo. Bardziej mnie trapiło, czemu nie widzę wśród zgromadzonych ani jednego milicjanta. – A załoga milicyjna? To gdzie jest? I posterunek gdzie zlokalizowany? – spytałem, starając się przekrzyczeć orkiestrę.

Uśmiech Gruchały nieco zrzedł. Natychmiast spróbował to naprawić jeszcze szerszym rozdziawieniem ust, ale poznałem, że coś jest nie tak. Kiwnął ręką na orkiestrę, ale kiedy to nie dało rezultatu, kopnął bębniarza w łydkę i orkiestra się posypała, przerywając grę w sposób dużo bardziej widowiskowy od samej wygrywanej melodii.

– Widzi pan, obywatelu poruczniku… – sołtys zaczął niepewnie. – No późno jest, a praca tutaj, no, ciężka, dużo roboty… – Mówiąc to, zerkał na kobietę, która nagle się ocknęła.

– A, tak, panie komendancie, obywatelu poruczniku, znaczy się. Dużo, dużo pracy człowiek tutaj ma. Gospodarzyć nowe trzeba… ludzie ciągle się zjeżdżają, Niemce jeszcze tu siedzą, porządku należy pilnować…

– No i tako wyszło… – kontynuował sołtys. – Miał jakiś jeden przyjść, ale coś wypadło, nikogo podesłać chyba nie mogli, to i my was witamy… Może wstąpi obywatel porucznik do mnie do domu, na szklaneczkę czegoś? Tak, wiecie, powitalnie… Serdecznie zapraszam, moja żona jakie ciasto jeszcze zrobiła…

– Bardzo bym chciał, obywatelu, ale skoro obejmuję stanowisko komendanta posterunku, muszę w tym momencie wybrać obowiązek – odparłem, starając się uniknąć dłuższego kontaktu z Gruchałą i pozostając jak najbardziej formalnym.

– Ach, no tak, przecież, no, nie powinienem w ogóle proponować takich rzeczy! – gorączkowo przytaknął Gruchała. – To ja może odprowadzę obywatela porucznika kawałek, posterunek niby niedaleko, ale pokażę i powiem, co i jak tutaj u nas działa. Mi i tak po drodze do domu będzie.

– Dziękuję.

Na odchodne sołtys zwrócił się jeszcze do witających.

– Dobra, chłopy, zabierać manatki i zawijać mnie się stąd. Pani Skarszewska, dziękuję za uczestnictwo i dobrej nocy życzę!

Do posterunku faktycznie nie było daleko. Ledwie kilkadziesiąt metrów, leżał na drugim końcu placyku za metalowym ogrodzeniem. Minęliśmy most po lewej, przerzucony ponad przepływającą przez wioskę rzeką i stanęliśmy przed wysokim żeliwnym płotem, otaczającym duże podwórze. W jego centrum wznosił się pokaźny, biały gmach ze spadzistym dachem i masywnymi, kamiennymi przyporami w narożach. Budynek był potężny, ale ogrom gdzieś zniknął, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że placyk jest zacieniony konarami rozłożystego dębu, obejmującego jak półotwarta dłoń niemal całe podwórze.

– Oto i posterunek milicyjny, obywatelu komendancie.

– Posterunek gminny? Duży. Spodziewałem się czegoś skromniejszego.

Gruchała spojrzał na mnie z nieskrywaną dumą.

– A, bo to, wiecie, luterska plebania była tu przed wojną. Ale ichniego klechę jako jeńca sowieci wzięli, biegał w mundurze, to się doigrał. Kazaniami mógł się zająć, a nie za karabin chwytać. Jego wiedźmowatą żonę wyeksmitowali do sposobniejszego domu, co trochę utemperowało jej charakter. Potem czerwonoarmiści sami tu urzędowali przez jaki czas, aż my, pierwsze Polaki, się tutaj zjawili. Taka to historia i teraz wasza własność, obywatelu poruczniku. Jeszcze raz powiem: witajcie w Smołdzinie, obywatelu komendancie! To dzięki ludziom takim jak wy nasza ojczyzna będzie wzorem do naśladowania dla innych krajów!

Mimowolnie drgnęła mi brew.

– Dziękuję jeszcze raz za przywitanie, no i za… ciepłe słowa. Obywatelu.

– Nic nie szkodzi, obywatelu komendancie. Jeśli kiedyś będziecie zainteresowani moim zaproszeniem, proszę walić śmiało! Drzwi mojego domu będą stały dla was otworem! Dobrej nocy!

– Dobrej nocy, obywatelu.

Spojrzałem jeszcze raz na gmach posterunku. W licznych oknach świeciły się jasne, żywe światła. W jednym z nich zauważyłem przez moment czyjąś twarz. Bardziej czułem, niż widziałem, że przypatrywała mi się. Gdy zrobiłem krok, przestępując furtę podwórza, zniknęła. Chwilę później, gdy już zbliżyłem się do posterunku, drzwi się otworzyły. W wejściu, oświetlony jasną poświatą wnętrza, stał wysoki i chudy jak szczapa milicjant.

– Witamy na posterunku Milicji Obywatelskiej w Smołdzinie, obywatelu poruczniku – przywitał oschle. – Kapral Włodarczyk. – Mówiąc to, odsunął się, przepuszczając mnie do obszernego holu.

Z pokoju obok wyłonił się kolejny milicjant.

– Witamy w Smołdzinie, obywatelu poruczniku. – Wyprężył się na baczność. – Starszy sierżant Manteuffel, jestem zastępcą obywatela komendanta. Przepraszam za nieobecność przy przyjeździe, ale ręce pełne roboty mamy tutaj – dodał po chwili, a wzrok powędrował w stronę Włodarczyka.

W głębi holu spotkałem dwóch kolejnych milicjantów, kaprali Lechonia i Wójcika. Okazali się być równie małomówni jak Włodarczyk i Manteuffel. W ogóle atmosfera panująca na posterunku była co najmniej przybijająca, niemal czuć było tę specyficzną, pogrzebową aurę. Zebrałem w jadalni resztę załogi, w tym trzyosobową sekcję UB, i się przedstawiłem. Jakiegokolwiek zainteresowania przybyciem nowego dowódcy nie zaobserwowałem. Milicjanci, gdy tylko pozwoliłem im się odmeldować, niemal natychmiast opuścili pokój i wrócili do swoich sypialni, nie zadając zbędnych pytań ani nie rozmawiając między sobą, póki nie zamknęli za sobą drzwi. Kiedy zostałem sam z moim zastępcą, Manteuffel zaprowadził mnie na górę, gdzie w jednej z izb, z widokiem na plac i nieodległy park, znajdował się mój gabinet, a jednocześnie sypialnia komendancka.

– Proszę. Oto pokój obywatela porucznika. Biurko i łóżko oryginalne, jeszcze po niemieckim pastorze, więc powinno być wygodne. Przynajmniej poprzednik nie narzekał – rzekł, przez krótką chwilę taksując mnie wzrokiem. – Tu, za drzwiami, mamy archiwum. A tam to taras jest. Z barierką proszę uważać, spróchniała jest nieco. Zaraz doniosę kolację, głodny pewnie obywatel porucznik. Załoga już zjadła, tu się wcześnie jada. Ale dużo zostało, świeże jajka i kiełbasę z pajdą chleba mogę zaproponować z okazji przyjazdu i objęcia komendy. Gospodynią jest jedna starsza kobieta z wioski, Porębska, ona przygotowuje też wszystkie posiłki, więc nie ma co narzekać. Jest swojsko.

– Dzięki bardzo, nic nie jadłem od wyjazdu ze Słupska. Ciężki dzień mieliście? – spytałem, gdy Manteuffel opuszczał pokój.

– Czy ciężki? Nie, obywatelu poruczniku – odpowiedział, odwracając się. – Dzień jak co dzień. Ni to lekko, ni to ciężko. Zwyczajna służba. Czemu obywatel porucznik pyta?

– Nastroje jakieś morowe wśród was widzę – rzekłem.

– Nie zwróciłem uwagi. Pewnie to, że wieczór i zmęczenie na ludzi schodzi. Służba taka.

– Mniejsza z tym – rzuciłem od niechcenia.

Chwilę później sierżant był z powrotem w pokoju, niosąc na porcelanowej zastawie obfitą kolację. Natychmiast się odmeldował i wychodząc, zatrzasnął za sobą drzwi. Zostałem sam.

Trudno było nie zauważyć wiszącej w powietrzu niedawnej śmierci Kłosińskiego. Ale cóż, patrzę w dokumenty i widzę, większość z załogi to gówniarze. Włodarczyk ledwie dwadzieścia lat, reszta niewiele więcej. Najstarszy jest Kompała, prawie czterdziestoletni sierżant z Armii Berlinga, ale zachowaniem wiele się od swoich młodszych kolegów nie różnił. Potrzeba dużo czasu, nim wszystko się uspokoi. Zostaje tylko czekać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: