Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zeszłoroczny śnieg - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2015
Ebook
19,01 zł
Audiobook
19,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zeszłoroczny śnieg - ebook

Zeszłoroczny śnieg to powieść, której bohaterami są ludzie dojrzali, po przejściach.

Współczesny Wrocław. Włodek Barski, czterdziestoparoletni wzięty dziennikarz, czuje, że znalazł się na życiowym rozdrożu. Jego studenckie małżeństwo już dawno się rozpadło, a teraz rozstał się właśnie z kolejną partnerką. Równocześnie doskwiera mu syndrom wypalenia zawodowego i ogólne znużenie samym sobą. W tej sytuacji służbowy wyjazd na pomorską prowincję staje się w gruncie rzeczy formą ucieczki. Czy kolejny związek z kobietą może stać się szansą na nowe, bardziej wartościowe życie? Zwłaszcza jeśli ta kobieta dźwiga na barkach bagaż tragicznego doświadczenia.

Bożena Woźniakowska-Klich urodziła się w 1947 roku na Pomorzu. Studiowała filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim. Dwadzieścia lat uczyła języka polskiego. Od 1985 roku mieszka w Niemczech. Jest autorką trzech książek: „Wieczna kochanka”, „Plotkuje o mnie całe miasto” i „Babskie gadanie”.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-615-7
Rozmiar pliku: 912 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ALINA

A JEDNAK ODCHODZIŁ… Plecak ciążył mu bardzo, ale chyba nie tak, jak cała ta sytuacja sprzed chwili. Trzasnął drzwiami z takim impetem, że chyba wypadłyby z futryny, gdyby nie były z solidnego drewna. Jak to powiedziała na końcu? Że serce on ma jak orzeszek… Jak orzeszek! Cała ta awantura nie była ot tak sobie. Rosło, zbierało się długo. Za długo. I przeszkadzało coraz bardziej. Dosłownie we wszystkim. Ostatnie kilka miesięcy schodzili sobie z drogi. Proza dnia codziennego dokuczała chyba obojgu. Zakup mleka czy chleba urastał do rangi problemu. Włodek dusił się, tłamsił, wracał coraz później, wychodził coraz wcześniej do redakcji. Przyjmował każdą delegację, każdy wyjazd jako dar boży. Ona milczała jak zawsze, ale coraz dalsza i dalsza… nieistotna. Bez sensu.

– Czy to moja wina, do cholery, że drogi się rozeszły? – powiedział do siebie głośno, aż jakiś przechodzień popatrzył na niego zdziwiony. Przyspieszył kroku. Do redakcji miał już tylko parę metrów. „Dobrze, że mam tę starą kanapę w biurze” – myślał, idąc po schodkach. Dorobek ostatnich trzech lat miał w plecaku. Wyszedł z domu… „Jakiego domu, idioto!”. Natychmiast włączyło się sumienie.

Leżał na przykrótkiej kanapie i palił papierosa. Chciał najpierw posortować jakoś myśli, chciał, ale nie był w stanie.

Jutro też jest dzień! Zgasił papierosa i światło. Ale sen nie nadchodził. Przypomniał sobie, że w szufladzie biurka stała butelka dyżurnego koniaku. Nie zapalając światła, sięgnął po butelkę i wypił z niej spory łyk. Stanął w oknie. Neon z przeciwka niebiańskim światłem rozjaśniał ulicę i jego redakcyjny pokój. Kosmicznie…

Koniak i przeżyte emocje zrobiły swoje. Poczuł się bardzo znużony. Obraz Aliny szarzał w kosmicznym niebieskim świetle…

KIEDY TRZY lata temu stanęła w drzwiach redakcji, on był tuż po rozwodzie. Natychmiast mu się spodobała. Nie zakochał się w niej nieprzytomnie, ale zaiskrzyło. Była sporo młodsza od niego. Przyszła do gazety tuż po dziennikarstwie, z głową pełną świeżych pomysłów i wiary w ludzkie dobro. On, stary wyga, został jej opiekunem merytorycznym, a niebawem i fizycznym. Chyba po dwóch miesiącach poszli do łóżka, na jakimś wyjeździe chyba. Po trzech zamieszkali razem. Zapowiadała się na dobrego dziennikarza. Pióro miała świetne, może tylko za dużo było w jej pisaniu emocji, mało dystansu do spraw, o których pisała. Aż coś pękło w tym idyllicznym duo. A może nie było takie idylliczne, a oni w reporterskim zabieganiu zaczęli tylko funkcjonować z sobą, a nie żyć? Po dwóch latach Alina przeszła do telewizji. Na pewno chciała czegoś nowego, chciała dalej, ale i dalej od niego. Przestali mówić tym samym językiem. Ona robiła reportaże, on je pisał. Do tego doszły różnice zdań na temat układów partnerskich, podziału ról w domu. Życie samo znalazło wyjście. Przez solidne drewniane drzwi. Wyjście…

Zasnął.

– WŁODEK BARSKI do naczelnego! – obudził go donośny głos sekretarki Gosi.

Opłukał twarz zimną wodą, spojrzał w lustro nad umywalką.

„Ach, szkoda gadać…!” – i już stał przed drzwiami szefa. Poprawiał właśnie ciągle niesforne włosy i okulary na nosie, gdy otworzyły się drzwi, w których stał w całej swej okazałości Wiktor. Znali się jak łyse konie. Były to lata pracy w gazetach. Nie zdziwiło go więc stwierdzenie Wiktora na wstępie:

– Wyglądasz jak wszystkie siedem grzechów głównych do kupy.

W stronę Gosi wrzasnął jeszcze: „dwie mocne, parzone”, jakby ona, od lat sekretarka redakcji, tego nie wiedziała.

Wiktor był dziennikarzem z serca i intelektu. Postawny, około sześćdziesiątki. Spoglądał na Włodka surowo spod krzaczastych brwi.

– Jeśli masz kłopoty, a mogę ci pomóc, to mów. Jeśli zaś poradzisz sobie beze mnie, to szkoda czasu, bo mam dla ciebie nowy temat, i to daleko stąd.

Włodek aż podskoczył na fotelu, co nie uszło uwadze Wiktora. Weszła Gosia z kawą.

– A więc słuchaj, Romeo. – Wiktor uśmiechnął się ironicznie i ciągnął dalej: – Będziesz przez następne tygodnie zajęty poza redakcją. Kiedyś to się nazywało „w terenie”.

Mogło się nazywać, jak chciało. Najważniejsze, że wyjeżdża. Nie, ucieka! Już nie słuchał, co mówił stary. Widział siebie daleko stąd. Najważniejsze, że daleko stąd.

Temat właściwie mu się podobał. Jeszcze nie wiedział, jak go ugryzie, ale postanowił, że da radę, a długoletni staż w branży i dziennikarski instynkt jak zawsze go nie zawiodą. Zmieni otoczenie, zajmie się pracą, reszta się jakoś ułoży. Wsiadał do pospiesznego już prawie w doskonałym humorze. Czas! Tak, czas będzie rozjemcą z Aliną. Będzie jego arbitrem. Uzbrojony w takie przekonanie zaczął rozkładać papiery na stoliku w przedziale. Redakcja dała mu wolny wybór, zezwalając na dłuższy pobyt w miejscowościach, w których będzie zbierał materiał. „Tolerancja a prowincjonalizm”. Tytuł reportażu na razie nie zajmował go za bardzo. W toku swojej kariery dziennikarskiej pisał do różnych gazet o różnych opcjach politycznych i chyba, co najważniejsze, dalej mógł patrzeć na siebie w lustrze przy goleniu.

WŁODEK PRZEKROCZYŁ czterdziestkę, ale dawano mu zawsze dużo mniej lat. Zachował, albo miał już z natury, młodzieńczą sylwetkę i ruchy chłopca. Niesforne ciemnoblond włosy poprawiał często, nieświadomie przeczesując je palcami, a wiecznie podniesiony kołnierz kurtki lub koszuli sprawiały, że przypominał raczej studenta idącego na wykłady niż dziennikarza poważnej gazety, którego nazwisko miało niemałe znaczenie w środowisku prasowym, nie tylko lokalnym.

Naraził się parokrotnie rządzącej opcji ciętym językiem, i płacił frycowe. Nawet kilka lat temu wyrzucono go na zbity pysk dosłownie, jak mówił, z dziennika wojewódzkiego, bo wykazał i opisał przekręty ówczesnego pana senatora. Zostałby wówczas na bruku, gdyby kolega ze studiów, z którym pili wódkę i chodzili lata całe na dziwki, nie przyjął go do swojej mniej renomowanej, ale niezłej tygodniówki. Ale tak naprawdę to go szlag trafiał na prasę bez cenzury na dzień dzisiejszy. Od trzech lat nie wychodził przed szereg, polityczny oczywiście. Był w miarę poprawny i dobry w swoim fachu. Wiedział o tym. A odkąd objął dział reportażu, wiodło mu się w redakcji prawie dobrze. Przystosował się i pasował do coraz bardziej drapieżnego świata, szukając w nim jeszcze ludzkiej twarzy. „Najpierw żarcie, potem etyka” – to stare motto Brechta pasowało chyba najlepiej do dzisiejszych mediów. „Im gorzej, tym lepiej” – mawiali koledzy dziennikarze przy wódce.

Najlepiej tragicznie, bez osłonki pławić się i babrać w ludzkim bagnie, bez żenady wyhodować bagno, jeśli ktoś go nie miał. Ale i realnego wszędzie starczało. Bronił się, jak mógł przed taką formą. Chciał być i był rzetelny, dlatego przegrał pierwszą rundę z senatorem i jego kolesiami. Ale nie zatracił motoru. Była nim niezmierna ciekawość świata: każdy dzień traktował jak nowe wyzwanie, jak podarunek. Chociaż zostawał często z pustymi rękoma, pchała go ta jego ciekawość ciągle do przodu, dawała sens jego życiu. Gonił gdzieś znowu jak ten pospieszny pociąg, zostawiając nie do końca załatwioną sprawę z Aliną.

A już zdawało mu się, że nie uwikła się więcej w taką sytuację. Jego studenckie małżeństwo funkcjonowało i tak długo. Formalnie. Rozwiódł się nie tak dawno, ale lata całe był już z Justyną w separacji. Dopóki córka jeszcze studiowała, żadne z nich nie mówiło o rozwodzie. Dopiero gdy Małgosia wyjechała na dalsze studia do Ameryki, Justyna wystąpiła o rozwód.

A on?

Był ulubieńcem kobiet. Koledzy mu zazdrościli i żartowali często, że jest w czepku urodzony. Może to i prawda, bo rzeczywiście nie miał żadnych problemów z wyrwaniem panienki. Lecz żeby wikłać się znowu w stały związek, to zdziwiło jego samego. Ale kto chce być sam.

I proszę! Mówił, że powinien wchodzić w drugą męską młodość, a on jeszcze z pierwszą się nie uporał.

Komórka!

Może Alina…

TO BYŁ Grzegorz, kolega redakcyjny, chyba jedyny, z którym się przyjaźnił. Nie nazywał tego męską przyjaźnią. Na tylu tak zwanych przyjaźniach się sparzył… Czy rzeczywiście jeszcze istnieje przyjaźń, miłość?

– Halo, Grzesiu. O co chodzi?

– Cześć stary. Jak śmiałeś się tak po angielsku ulotnić?

Włodek dał mu mówić. Po wyrzutach, że nie przyszedł od Aliny do niego, tylko nocował w redakcji, zorientował się, że wszyscy już wiedzą.

W trzyletnim związku z Aliną bywało różnie, ale zawsze nocował w domu. Taką miał zasadę, a gdy nie wróci po awanturze, to znaczy koniec!

I nagle pomyślał zupełnie ot tak, że każdy koniec jest nowym początkiem. „Jakoś to będzie” – uspokoił sam siebie. Jechał więc daleko od Wrocławia, ale wiedział, że trzeba będzie wrócić. Gdyby nie ten cholerny dylemat z Aliną, byłby prawie na wycieczce na Pomorze.

Nie był tu bardzo dawno. Dwadzieścia lat? Więcej? Zajęty sobą, dopiero teraz zauważał ten kawałek Polski z okna pociągu. W zachodzącym słońcu kąpały się lasy, a słońce w jeziorach, których było całe mnóstwo. Wyszedł z przedziału i chłonął powietrze nagrzane przez gorący dzień, pachnące wszystkimi zapachami późnego lata. Do celu zostało niewiele. Za jakieś pół godziny wysiądzie na nieznanej stacji.

Było już prawie ciemno, gdy zbliżał się do hotelu w rynku. Sekretarka Gosia stanęła na wysokości zadania. Pokój był zarezerwowany. W parę minut uporał się z formalnościami w recepcji. Dziewczyna, która podała mu klucz do pokoju, uśmiechnęła się profesjonalnie, mówiąc: „Życzę miłego pobytu”.

Miała coś z Aliny…

Gdy przekroczył próg pokoju, neon z przeciwka rozjaśnił ciemność nocy niebieskim, kosmicznym światłem.

OBUDZIŁY GO odgłosy z korytarza, znane mu z wszystkich hoteli na świecie. Skrzypienie wózków z pościelą, pokrzykiwania pokojówek, zamykanie i otwieranie drzwi, spieszne kroki, szum windy.

Poczuł się rześki i wypoczęty. Dopiero teraz rozejrzał się uważniej po pokoju. Był jasny, pastelowy, chyba świeżo po remoncie, wypełniony lekkimi, według najnowszej mody, meblami.

Przyglądał się promieniom słońca grającym na kolorowym dywanie, gdzie wczoraj wieczorem rozłożyło się kosmiczne światło. Szybko wziął prysznic i pół godziny później był w biało-niebieskiej sali. Z recepcji zabrał lokalną gazetę i już z przyzwyczajenia, z wieloletniej techniki szybkiego czytania, rozpoczął lekturę od ostatniej strony. Wreszcie znalazł to, czego szukał: krótka wzmianka o proteście mieszkańców miasteczka przeciwko wystawie, która ponoć obrażała wartości religijne jego mieszkańców. Po to właściwie tu przyjechał. Odłożył gazetę.

Restauracja pustoszała. Poprosił kelnerkę o jeszcze jedną kawę. Zamyślił się, patrzył w okno.

Tolerancja. Pisał tomy całe na ten temat. Czy znowu będzie udowadniał światu czym jest tolerancja…?

I zobaczył rękę, piękną, wypielęgnowaną, która stawiała przed nim filiżankę z kawą.

– Słyszałam, że będzie pan u nas gościł kilka dni. Chciałam pana osobiście serdecznie powitać. Marianna Moro. Miło mi.

Zerwał się z miejsca, ucałował rękę, choć rzadko to czynił. Czekał… Usiadła naprzeciw niego i uśmiechnęła się, widząc jego zmieszanie.

„A więc to jej hotel. Co jest, do cholery, zachowuję się jak sztubak!”.

Poprawił nerwowo okulary, próbował znaleźć tę swoją nonszalancję, uśmiechał się, mówił jakieś banały.

I patrzył!

– Taka piorunująca mieszanka kobiecości powinna być zakazana. Urzędowo! Najlepiej przez konstytucję – wypalił nagle, nieoczekiwanie.

Roześmiała się głośno.

Siedział jak siedem grzechów głównych, mówiąc słowami szefa, na środku sali, i nie mógł od niej oderwać oczu. W zielonym kostiumie, z rudą czupryną, złocistymi piegami na zgrabnym nosie. I oczy. Wielkie, zielone, w jakieś tygrysie cętki. Włodek zapomniał o kawie. W ogóle o wszystkim. Po co tu jest, po co tu siedzi. Aż się przeraził, że nie słucha, co ona mówi, a przecież nigdy mu się to nie zdarzyło. Chociażby z przyzwyczajenia rejestrował szóstym zmysłem (jak mawiał – zawodowym) wypowiedzi ludzi, bo a nuż się przydadzą.

Zadała mu następne pytanie, jak długo chce zostać w miasteczku i co właściwie go tu sprowadza, bo wie już, że jest dziennikarzem. Skupił się wreszcie i w kilku słowach wyjaśnił pomysł oraz cel postawiony mu przez gazetę. Był znowu sobą, w swoim żywiole, ale ciągle czuł się jak chłopiec przyłapany na kłamstwie. Słuchała go uważnie, wsparła głowę na pięknej dłoni.

– No, no. Trzeba mieć wiele odwagi, żeby tam dzisiaj pójść. Będzie zapewne pół miasta, zresztą nie jesteśmy pierwsi w Polsce, którzy bojkotują wystawę…

– Ale chcę usłyszeć pani zdanie – wtrącił szybko Włodek.

Milczała chwilę, dobrą chwilę.

– Ja, cóż ja… To chyba bardziej złożone niż jasne „tak” albo „nie”. Może inaczej. Pan obejrzy, weźmie udział w spotkaniu czarownic, a później porozmawiamy. Teraz muszę wracać do moich obowiązków.

Życzyła mu jeszcze miłego dnia i odeszła. Włodek wypił zimną kawę, ale nie ruszył się z miejsca. Chłonął jeszcze jej zapach, patrzył na obrus na stole, gdzie przed chwilą leżała jej ręka.

Powiedziała „spotkanie czarownic”? A więc nie obraziła jej ta wystawa wyklęta przez społeczeństwo. Spakował swoje szpargały i wyszedł z hotelu.

STANĄŁ NA środku rynku. Jak we wszystkich pomorskich miasteczkach, miał ten nieodparty urok starej poniemieckiej architektury, w którą – szczęśliwie lub nie – wtykano tak zwane nowe budownictwo. I tutaj tak było. Najokazalszy naturalnie był kościół, dalej rozlokowały się liczne punkty handlowo-usługowe. Po drugiej stronie rynku, w okazałym zameczku, znajdowało się muzeum miasta. Obok wznosił się ogromny gmach ze starej czerwonej cegły, upstrzony tablicami różnej maści, od urzędu miasta do poczty głównej. Znalazł również tablicę lokalnego dziennika i wszedł do budynku.

Jak wszędzie, w każdej redakcji, małej czy dużej, przywitał go znajomy gwar i zapach roboty na wczoraj. Pomieszczenie, nagrzane nie tylko słońcem późnego lata, ale i pracującymi bez przerwy komputerami, przywitało go prawie jak domownika. Zameldował sekretarce, że chciałby mówić z kimś z gazety, usiadł przy wolnym biurku i czekał. Za chwilę zza zamkniętych drzwi ukazała się krótko ostrzyżona głowa i poproszono go do pokoju dużo mniejszego niż poprzedni, ale równie pełnego sprzętu, książek, papierów i czegoś tam jeszcze. Krótko ostrzyżona głowa platynowego koloru miała imię i nazwisko: Marta Nowicka, i pełniła funkcję szefa lokalnej filii. Krótkie powitanie, forma „ty”, rzecz zrozumiała. Ustalili, że spotkanie odbędzie się w muzeum o siedemnastej trzydzieści, bo do siedemnastej jeszcze tam pracują, a więc cześć, do zobaczenia, rozejrzyj się, stary… i już rozmawiała przez telefon, nie patrząc więcej w stronę Włodka.

SZEDŁ KORYTARZAMI wiekowego ratusza, przez które przeszły generacje i alternatywy na życie. Te setki lat przeskoczył po dwa stopnie schodów i wyszedł na tętniący życiem rynek. I pomyślał, że przez wieki właściwie niewiele się zmieniło, mimo pędzących wielkich przemian systemów. Zobaczył mały rynek wypełniony ludźmi krzątającymi się wokół swoich małych spraw.

To historia sądzi później człowieka i jego błędy czy zasługi. A tak naprawdę od setek lat każdy, niezależnie od tego, kto i jak rządzi światem, walczy o siebie, o swój mikroświat, od wschodu do zachodu słońca, bo ma instynkt samozachowawczy, bo jest egoistą, bo został włączony w odwieczną machinę pod tytułem życie, i chyba jest kwestią przypadku, jak, kiedy i gdzie to życie przeżyje.

Kazali mu wierzyć w bogów – wierzył. W Boga jedynego – wierzył. Palono go na stosie, bo nie wierzył, ale też buntował się przeciw tym, co kazali, a więc walczył. Walczył instynktownie, bo było to wbrew naturze, wbrew niemu. Skupiał dobra, czynił dobrze lub źle, bo sam wymyślił prawo, według którego miał żyć. I urządzał się w świecie według jakichś norm i przykazań, a gdy ich nie dochował, wymyślał nowe, i nowego Boga. Zawsze na własny użytek. Bo jedynie człowiek ukradł naturze zdolność myślenia i manipulowania. A może ktoś mu podarował? Może ten Bóg właśnie? I koło się zamyka, odwieczne koło, które się toczy. Życie skądś, dokądś.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: