Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W obcym domu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 września 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W obcym domu - ebook

"W obcym domu" to historia opowiadająca dalsze losy bohaterów Rozdroży, powieści wydanej przez wydawnictwo Muza w październiku 2014.

Jest rok 1945, wojna dobiegła końca. Przychodzi czas oczekiwania na powracających mężczyzn. Czas gojenia ran.
Trudno jest odnaleźć się w powojennej rzeczywistości, bez względu na pochodzenie, na wyznawane zasady. Znów historia zmusza do dokonania wyborów, znów należy stanąć po którejś ze stron.

Zosia i Władek, główni bohaterowie książki, w tych pierwszych, powojennych latach, muszą odnaleźć coś jeszcze – siebie. Pobrali się w maju 1939 roku, więc nie mieli czasu na własne szczęście.
Czy uda im się walka o miłość, której tłem jest szara i niejednokrotnie smutna codzienność?

Książka porusza tematy, o których jeszcze do niedawna nie wolno było mówić: obóz na Zgodzie, wywózki górników w głąb ZSRR, to tylko niektóre z tragedii tamtych czasów.

Ale na stronach tej książki czytelnik odnajdzie również nastrój dawnego Śląska. Gwar miejskiego magla, ulice pachnące domowym obiadem i ludzką życzliwość, pomagającą przetrwać najtrudniejsze czasy.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0001-7
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wrzesień 2002

– Babciu, Piotruś wraca. W końcu.

Niespodziewany wybuch emocji u mojej wnuczki zmusza mnie do odsunięcia słuchawki od ucha. Cóż, moje bębenki, tak jak i cała ja, wymagają już specjalnej ochrony.

– Dzień dobry, kochanie – zachowuję spokój godny staruszki. – To kiedy się zobaczycie?

Cieszę się z radości Oliwii. Lubię Piotrka. Choćby za to, że bez szemrania wnosi mi na piętro wiadra węgla. Po dwa naraz. Żeby się przed Liwką pokazać. Udaje, że go to nie męczy, chociaż ja dobrze widzę, jak drżą mu potem ramiona.

– Jutro o dziewiątej przyjeżdża autobusem do Katowic. Odbieram go z dworca. Jestem taka szczęśliwa, babciu. Wieki go nie widziałam.

Uśmiecham się w pustkę pokoju. Wiem, że te wieki to niecałe trzy miesiące, podczas których wybranek mojej wnuczki mył okna w londyńskich biurowcach. I tyle dało mu pięć lat studiowania.

– Tylko nie zapomnijcie mnie odwiedzić. Może w końcu zrozumiem, co jest w tej Anglii takiego, że wszyscy chcecie tam wyjechać.

– Oj, babciu! Praca. Pieniądze lepsze. Wszystko. A tu nic. Bieda.

Miałabym ochotę opowiedzieć, co to bieda, ale przecież Liwia, jak nikt inny, zna wszystkie moje historie. Czego się nie przeżyje na własnej skórze, tego się nie zrozumie. To jasne.

– Przyjdźcie w sobotę. Zrobię placki.

Liwka przytakuje i szybko się rozłącza.

Odkładam telefon na stół. Podchodzę do okna. Poprawiam leżącą na parapecie poduszkę i układam się na niej wygodnie. Wystawiam twarz do słońca i wsłuchuję się w panujący na placu harmider.

To nie ich pokolenie wymyśliło tę ciągłą pogoń za chlebem. Truda, Gerda, Agnes z Leszkiem, Antek, a w końcu Zbyszek, nasz syn. Połowa bliskich mi osób rozjechała się po świecie. Jednym się powiodło, innym nawet w „raju” skórka chleba smakuje gorzko. Bo przecież na dobre życie nie ma recepty. Nie ma leku na szczęście.

Pamiętam setki rozmów z Władkiem. Raz ja chciałam uciekać, raz on. I wciąż ktoś miał nam pomóc stanąć na nogi, tam, po drugiej stronie granicy. Najpierw moja przyjaciółka namawiała nas na wyjazd do Bonn. Miała być praca dla Władka, nowiutka maszyna do szycia dla mnie, a dla dzieci sklepy pełne słodyczy. Wiele lat później syn oferował nam domek na przedmieściach Chicago i życie proste jak pstryknięcie palcami. Gdy zmarł Władek, błagał, żebym przyleciała. Zgodziłam się, ale wróciłam po dwóch miesiącach.

Nie mogłam znieść tempa i hałasu towarzyszących życiu za oceanem. Basen w ogrodzie i dwa samochody w garażu mój syn opłacił wrzodami żołądka i ciągłym brakiem czasu. Patrzyłam na wnuki, które biegały z zajęć na zajęcia. Próbowałam rozmawiać z ich japońską matką, a moją synową, zawsze grzeczną i cierpliwie przekonującą mnie do ryżu i gotowanej ryby – najlepszych na mój podwyższony cholesterol. I choć widziałam w jej oczach miłość do mojego syna i szacunek do mnie, nie mogłam zostać. Wciąż marzyłam o zapachu pieczonych rolad przenikającym miasto w niedzielne przedpołudnie i śmiechach dzieci, które może nie znają kilku języków, ale potrafią wymyślić setki zabaw, mając zaledwie garść kamyków i kilka zerwanych listków w ręce.

Wiem, gdzie jest moje miejsce. Nie w Stanach, nie w Australii, choć ponoć tamtejszy klimat jest dobry dla starych ludzi, nawet nie w Niemczech, kilkaset kilometrów stąd.

Mój dom to te mury, choć spod osiadającego latami pyłu trudno już dostrzec czerwień cegieł, z których powstał.

Mój dom to okno pani Zającowej i zielony byfyj, który przetrwał wszystkie nasze życiowe rewolucje, a teraz odnowiony i wyczyszczony, znów stoi w kuchni. Tu jest mi dobrze.

Po długich dyskusjach i wyliczaniu plusów i minusów moje dzieci i rodzeństwo zgodzili się, że przez jakiś czas mogę zamieszkać w odzyskanym domu. Może gdyby nasze dawne mieszkanie było zajęte przez lokatorów, nie upierałabym się aż tak bardzo. O tym, że stoi puste, dowiedziałam się w dniu, w którym składałam ostatnie podpisy na dokumentach. Już wtedy, czekając na córkę, która miała zabrać mnie na rodzinne spotkanie, wiedziałam, że będę tu mieszkała, że odnowię izbę, w której przed wielu laty przeżywaliśmy z Władkiem miesiąc miodowy.

Choć minął prawie rok, nie potrafię zapomnieć wyrazu twarzy Antka, w chwili, gdy podpierając się laską, z którą nie rozstaje się od operacji kolana, pogłaskał najpierw chłodny metal bramy wejściowej, a potem drzwi domu, w którym przyszło mu dorastać. Witał się.

– Pod warstwami farby ukryta została nasza historia – powiedział łamiącym się głosem, objął mnie i Helenkę, i w trójkę znów weszliśmy do środka.

To nie był nasz pierwszy powrót.

Uśpiona słońcem i wspomnieniami, przymykam oczy. Nie przeszkadzają mi hałas samochodów i donośne głosy kobiet plotkujących na ławeczce ustawionej między chlewikiem i klopsztangą. Przysłuchuję się im nieuważnie.Listopad 1945

Boję się zasypiać. Co wieczór odwlekam moment, w którym muszę się położyć do łóżka. Wiem, jakie obrazy nawiedzą mnie, gdy tylko zamknę oczy.

Zazwyczaj zaczyna się jeszcze przed wojną. Władek ściąga z palca obrączkę. Kładzie przede mną na stole. Lśni tak pięknie, złotnik przecież dopiero ją zrobił. Mam przechować, nosić na palcu tuż nad swoją, przecież w okopach może się zabrudzić ziemią. Jest ciepły, sierpniowy dzień. Wokół spacerują oficerowie i ich piękne dziewczyny. Nawet we śnie wiem, że spokój zapowiada nadejście nawałnicy.

Początek wojny to nieznośne trzaski w zbyt głośno puszczonym radiu, nie potrafię go wyłączyć i choć wyrywam ze ściany wtyczkę, wciąż słyszę słowa komunikatu:

A więc wojna. Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy.

Zasłaniam uszy dłońmi i biegnę za siostrami, aby naklejać taśmę na szybach. Wtedy nie popękają od wybuchu spadających bomb.

Bomby jednak nie spadają, za to główną ulicą miasta przechodzą niemieckie wojska. Młodzi mężczyźni machają do ludzi stojących na chodnikach. Dziewczyny rzucają im kwiaty. Też tam jestem, razem z Trudą – moją najlepszą przyjaciółką. Jeszcze niedawno sprzedawałyśmy razem szałot i kiełbasę w jadłodajni, do której przychodził też Władek.

Teraz wypatruję go w grupie Niemców. To nic, że mundury inne, twarze chłopców takie same, łatwo znaleźć w nich wiarę, że to wszystko szybko się skończy.

Nie kończy się. Sen, z którego nie potrafię się obudzić, również trwa i trwa.

Z łatwością rozpoznaję monotonny dźwięk klawiszy uderzających w bęben maszyny do pisania. To już Pszczyna. Wysłano mnie tutaj do pracy w służbie Rzeszy. W końcu jestem Niemką. Nikogo nie obchodzi, że mój mąż służy w polskim wojsku. Mam chodzić w schludnych garsonkach i schylać głowę przed wielkimi portretami naszego wodza. Jeśli będę posłuszna, nie poczuję, że trwa wojna.

– Schneller, schneller, Frau Zaleski.

Czyjeś ręce kładą przede mną kolejny stos dokumentów. Muszę je przepisać.

– Jawohl! – odpowiadam jak zawodowy żołnierz.

Choć Eryk Lanx w moich snach nigdy nie ma twarzy, wiem, że jego włosy są jasne, a oczy, które zbyt często na mnie patrzą, niebieskie.

Jest moim przełożonym, moim przyjacielem, którego nie powinnam mieć.

Snów o Lanxie boję się najbardziej. Mocniej niż scen z kronik filmowych, na które chodzimy razem z Gerdą – moją pszczyńską powierniczką, bardziej niż policzka wymierzonego przez gestapowca, bardziej niż widoku zastrzelonego Żyda, który chwilę wcześniej prosił o ratunek, bardziej niż opustoszałego miasta i pociągu wiozącego mnie z powrotem na Śląsk. Nawet tkwiący w pamięci obraz matki, tulącej w ramionach martwe niemowlę, które zamarzło albo umarło z głodu podczas podróży. Nawet nieludzki skowyt przeszywający wagon, gdy w końcu jeden ze współpasażerów, krzycząc, że śmierdzi, wyrzuca dziecko na tory. Wszystko to jakoś mogę oswoić, udawać, że już mnie tak nie męczy, nie boli.

Gdy mi się śni Eryk Lanx, budzę się z bólem brzucha. Wstaję wtedy i spacerując po ciemnej i coraz chłodniejszej izbie. Próbuję wyobrazić sobie to, o czym mam śnić.

Myślę o Władku wożącym mnie na rowerze po placu, o białej sukience wiszącej na drzwiach w przedślubną noc, o naszych leśnych piknikach. Wspominam przedwojenne życie, które mimo piszczącej w kątach biedy jawi mi się teraz tylko w jasnych kolorach.

To jednak nic nie daje, gdy tylko na powrót zamykam oczy, sen zaczyna się w miejscu, w którym urwał się kilka chwil wcześniej. Tak jakby historia musiała się dopełnić. Wciąż i wciąż powtarzać od nowa.

Brudna i chora docieram do domu. Droga z Pszczyny okazała się trudniejsza, niż mogłam przypuszczać. Chciałabym się rzucić w ramiona matki, a ona zamiast mnie przytulić, płacze, że trzeba było nie wracać, że powinnam uciekać w przeciwnym kierunku. Wkłada moje odmrożone stopy do ciepłej wody. Krzyczę z bólu, a potem schodzę do piwnicy, aby ukryć się przed nowym, które ma przyjść.

Biegnę po schodach. Zdają się nie mieć końca. Mówiący po rosyjsku Mongoł zdziera ze mnie bluzkę. Biegnie za mną. Zamykam drzwi. Stół tarasujący je przed niczym mnie już nie ochroni. Antek otwiera okno.

– Skacz! – krzyczy.

Zapadam się w ciemność, a potem zrywam z łóżka.

Rozpoczynam nowy dzień.Grudzień 1945

Gdy za oknem pada śnieg, kuchnia, nawet z chłodnym piecem, wygląda przytulniej. Siedzimy w trójkę przy stole. Matka zdobyła skądś groch, próbujemy wyłuskać z niego tyle, aby starczyło do wigilijnej kapusty. Nie jest to proste. Ziarna musiały leżeć w wilgoci i większa ich część jest spleśniała. Kapusta z grochem może być jednak naszą jedyną wigilijną potrawą. Ojciec co prawda obiecał, że zdobędzie śledzie oraz owoce na moczkę, ale wiem, że spełnienie obietnicy graniczyć będzie z cudem. Nieważne. I tak nie cieszy mnie to Boże Narodzenie. Mimo zapewnień Kolskiego Władka wciąż z nami nie ma, a ja przez wszystkie świąteczne dni będę pracowała u Czajkowskich, do których mnie skierowano. Teraz niemieckie kobiety nie mają żadnych szans na znalezienie normalnej pracy, a te, której jej nie mają, są przymusowo kierowane na służbę. Oczywiście żadnych pieniędzy za pracę nie otrzymuję. Miska zupy i trochę jedzenia, które mogę zabrać do domu. Przecież i tak powinnam być za to wdzięczna. Pewnie żona mojego pracodawcy da mi tyle roboty, że nawet na pasterkę nie zdążę. Będzie kazała mi usuwać nieistniejące smugi na kieliszkach, prasować najdrobniejsze zagniecenia na sukienkach i polerować parkiet tak długo, aż zacznie błyszczeć jak lustro.

– Może zwolnią go przed Bożym Narodzeniem. – Agnes przerywa pracę. Przez chwilę sądzę, że myśli o Władku, ale wystarczy spojrzeć w jej oczy, aby wiedzieć, że czeka na powrót kogoś znacznie jej bliższego.

– Tak, pokona śniegi i przywiezie ci walonki w prezencie. W końcu przestaną ci marznąć stopy – mówię szybko. Cokolwiek, co może ją uspokoić.

Agnes się uśmiecha, kiwa głową i sięga po kolejny strączek grochu, a ja już nie umiem się skupić na wyobrażaniu sobie chwili, gdy wpadnę w ramiona męża. Teraz nie jestem w stanie pozbyć się z głowy przykrego obrazu innego chłopca, przedzierającego się przez rosyjskie mrozy. Chłopca, który dodawał Agnes otuchy, gdy w piwnicy czekaliśmy na Rosjan, i potem w tych najgorszych styczniowych dniach.

Zniknął pewnego marcowego poranka. Po prostu nie wrócił do domu po jednej z nocnych szycht w kopalni. Wraz z ponad dwudziestoma mężczyznami rozpłynął się w powietrzu na kilka dni.

Gdy zrozpaczone matki i żony zaczęły poruszać niebo i ziemię, aby się dowiedzieć, co się stało z ich mężczyznami, mówiono im, że zostali oddelegowani do pofrontowych prac porządkowych i wkrótce wrócą. Dopiero później zaczęły chodzić słuchy, że górnicy zostali wywiezieni do jednej z kopalń położonych w głębi ZSRR, i nie wiadomo, jak długo będą musieli tam pracować. Takie wywózki dotknęły setek mężczyzn. Od wielu miesięcy nie ma o nich wieści.

Teraz czekanie jest codziennością kobiet.

Przez dłuższą chwilę pracujemy w milczeniu. Słychać jedynie cichutkie pękanie skorupek, a potem brzdęk ziaren wysypywanych do drewnianej miseczki. Przypomina mi się stara piosenka, którą matka śpiewała nam, przygotowując świąteczne potrawy. Zaczynam nucić pod nosem i robi mi się milej, spokojniej.

O Tannenbaum, o Tannenbaum,

Wie grün sind deine Blätter!

Du grünst nicht nur zur Sommerzeit,

Nicht auch im Winter, wenn es schneit.

O Tannenbaum, o Tannenbaum,

Wie grün sind deine Blätter!

– A jeśli on tam nawet nie dojechał, jeśli zmarł gdzieś po drodze? – Agnes znów nieruchomieje, palce wbijają się w twarde strączki.

Wiem, co zaraz może nastąpić. Rzucam matce spłoszone spojrzenie. Widzę, że zbiera myśli, ale jej usta zostają zamknięte. Zbyt długo.

Wstaję z krzesła, podchodzę do siostry i obejmuję jej drżące ramiona.

– Wróci, na pewno. Zobaczysz – szepczę jak mantrę, wtulając policzek we włosy Agnes. Nie pomaga. Z rozedrganego ciała zaczyna się wydobywać cichy jęk, potem szloch, a w końcu rozdzierający, przeszywający płacz.

– On nie żyje. A ja, a ja… Mnie też zabiorą.

Słowa więzną mi w gardle.

Obracam krzesło, na którym siedzi. Klękam przed nią i próbuję powyciągać strąki grochu z jej zaciśniętych palców. Przecież pokaleczy sobie dłonie.

– Cicho, Agnes, cicho. Nikt cię nie zabierze, poszli już sobie, nie ma ich, wiesz przecież – nadal powtarzam, choć wiem, że mnie nie słyszy.

W takich momentach zupełnie traci z nami kontakt. Strasznie jest patrzeć na śliczną buzię wykrzywioną w tak nieludzkim grymasie. Ale gorsza od płaczu jest chwila, w której robi się cicho. Z półotwartymi ustami i szeroko otwartymi oczami Agnes przestaje płakać i oddychać.

Ein, zwei, drei… zehn…

– Przestań, przestań! – Krzyczę, próbując nie ulec panice. Łapię ją za ramiona i potrząsam. Poddaje się temu jak szmaciana laleczka.

– Zrobię jej herbaty – mówi matka, gdy Agnes w końcu nabiera w płuca powietrza. – Pomoże jej.

Mam ochotę na nią wrzasnąć, żeby podeszła do swojej córki, żeby ją objęła, przytuliła albo porozmawiała o tym, co się wtedy wydarzyło, że to pomoże bardziej niż te jej popłuczyny z dziurawca.

Matka twierdzi, że to choroba, którą wlali w Agnes Mongołowie tamtego styczniowego dnia; że jest zarażona. Ma rację, ale ten płacz to ból duszy, nie ciała.

Znika mi gdzieś siostra. Ta pełna szalonych pomysłów. Pełna wiary, że jej życie będzie wesołe.

Modlę się, żeby ten chłopiec wrócił. To jedyne lekarstwo, które mogłoby jej pomóc.

Agnes uspokaja się po godzinie. A raczej opada z sił. Ledwie przytomną układam w łóżku. Będzie teraz spała niespokojnym snem. Pełnym spazmów i drżeń.

Próbujemy z matką wrócić do przerwanej pracy. W milczeniu, które pełne jest pretensji i niewypowiedzianych słów, ziarna grochu znów wpadają do miseczki.

– Sophie, Władek wrócił!

Wykrzyczane gdzieś na placu słowa ledwie się przedostają przez okienną szybę. Sztywnieję. Patrzę na matkę i próbuję odgadnąć z wyrazu jej twarzy, czy aby się nie przesłyszałam. Ona również przerwała pracę. Nasłuchuje, a zmarszczki na jej czole robią się coraz wyraźniejsze.

– Sophie? Gdzie jesteś? On czeka.

Wstaję i na miękkich nogach podchodzę do okna, otwieram je szeroko. Lodowate powietrze uderza mnie w twarz.

Antek stoi na środku podwórka.

– Weź wózek! – drze się na całe gardło, gdy tylko mnie dostrzega. – Ten, którym jeździmy po kartofle.

Kiwam głową i zdziwiona obserwuję, jak mój brat nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Powoli rozwierają się też inne okna. Gdzieś z dolnego piętra słyszę głośny lament. A ja nadal stoję wpatrzona w Antka, jakbym to na niego tyle czekała.

– Władek. – Usta brata układają się w kształt znajomych liter.

– Władek – powtarzam powoli i w jednej chwili dociera do mnie znaczenie wszystkiego, co zostało powiedziane.

– Jezus Maria! Wózek? Może jest ranny? – krzyczę i już nie ma mnie w oknie. Szarpię się ze stojącą przy drzwiach kolaską. Nawet nie słyszę hałasu, który muszę robić, zbiegając ze schodów.

Na placu jest już sporo ludzi. Powrót żołnierza to zawsze jakaś odmiana, światełko w szarej codzienności. Można też liczyć, że w plecaku będzie miał coś, co może się przydać. Niech to będzie cokolwiek, bo brakuje wszystkiego. Widzę ojca wychodzącego z domu stojącego po przeciwnej stronie podwórka. On też kiedyś do nas należał. W nim się wychowałam. Patrzę na ojca spanikowana. Czego szukam? Kolejnego błogosławieństwa.

Kąciki jego ust unoszą się prawie niewidocznie. Odpowiadam równie niepewnym uśmiechem i już nie czekając na nic, przebiegam przez bramę i wpadam wprost na ulicę zalaną wrześniowym słońcem.

– Jak chodzisz! Sumasszedszaja– rzuca za mną mężczyzna, którego niechcący potrącam, biegnąc.

Nawet się nie odwracam, nie przepraszam. W tym mieście ludzie przestali być dla siebie życzliwi. Każdy jest czyimś wrogiem. Jak w bajkach, które kiedyś, w innym życiu, opowiadałam dzieciom. Ktoś rzucił na mieszkańców zły czar.

Muszę przebiec kilkaset metrów. Nie pamiętam nazw, jakie nadano ulicom, przez które przemykam. Nie czytam nowych szyldów nad drzwiami sklepów. Pozornie nic się nie zmieniło. Moje miasto przetrwało wojnę. Otoczone klamrą bezpieczeństwa, zbyt cenne, aby je zniszczyć. Mimo to mam wątpliwości, czy Władek rozpozna miejsce, które jest jego domem. Wychudzone, poczerniałe, smutne. Nienależące teraz do nikogo.

Zdyszana wpadam na dworzec. Jestem zaskoczona, że jest tu tak pusto i cicho. Zawsze wyobrażałam sobie, że Władek powróci z wojny przy dźwiękach marsza. Że będą kwiaty i łzy szczęścia stęsknionych kobiet. Takie obrazki widywałam czasem na kronikach filmowych.

Rzeczywistość jest bezbarwna. Zostawiam wózek obok ławek i przechodzę przez pusty hol. Rozglądam się, ale nikogo nie widzę. A jeśli Antek się mylił? Albo zażartował tak głupio?

Wchodzę na peron. Mrużę oczy. Szukam.

– Władek! – wyrywa się ze mnie jakieś głuche stęknięcie. Serce, które dotąd omal nie wyskoczyło z piersi, zwalnia. Stoję bezradna i oszukana. Jak mam teraz wrócić do domu? Co powiem ojcu, matce Władka? Że go nie znalazłam? A przecież powinnam. Przecież tego właśnie wymaga się od żon wracających z frontu żołnierzy. Po raz kolejny obiecuję sobie, że wyjadę z tego przeklętego miasta, kraju, który już nie jest moim krajem.

Odwracam się zbuntowana, z zaciśniętymi w pięści dłońmi.

– Zosiu.

Władek stoi tak blisko mnie, że gdybym tylko wyciągnęła rękę, mogłabym go dotknąć. I robię to zupełnie nieświadomie. Bez słowa. Bez przywitania. Głaszczę jego zarośniętą twarz. Przesuwam palce po krzaczastych brwiach i spierzchniętych ustach.

Po sześciu latach znów dotykam swojego męża.

– Nie potrafiłam cię odnaleźć – mówię cicho, czując smak łzy, która zatrzymała się w kąciku ust.

– Ale ja znalazłem ciebie.

Obejmuje mnie. Tuli mocno i gwałtownie, a ja, wplatając palce w jego posklejane brudem włosy, śmieję się i płaczę jednocześnie. I przez jedną chwilę, odrzucając wszystkie problemy i lęki, czuję, że jestem szczęśliwa.

– Myślałem, że już cię tu nie będzie. – Władek w końcu odsuwa się ode mnie. – Mówili, żebym nie wracał, że tutaj teraz nie da się żyć.

– Mówili, żebym wyjechała – odpowiadam.

Uśmiecha się do mnie, a ja się czuję tak, jakby nie było tych wszystkich lat rozłąki. Jakby nie było koszmaru, przez który oboje przeszliśmy.

Bierze mnie za rękę i ciągniemy wózek, na którym leżą plecak i płócienny worek, i po prostu wracamy do domu.

– Nie mamy nic do jedzenia – mówię, gdy mijamy kolejkę kobiet stojących przed sklepem z pustymi półkami. O dziwo, fakt ten zupełnie mnie teraz nie martwi. Czuję się syta. Jakbym przed chwilą zjadła kilkudaniowy obiad.

– Przywiozłem trochę konserw i guziki.

Guziki? Po co guziki? zastanawiam się, ale o nic nie pytam. Na wyjaśnienia i opowieści mamy jeszcze czas.

Idziemy. Władek trzyma mocno moją dłoń. Może boi się, że znów mu zniknę? A może chce mnie chronić przed tym, co nas czeka.

***

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: