Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwóch panów z branży - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dwóch panów z branży - ebook

Magia kina od zawsze przyciągała miliony…

Pożar, kobiety, porwania i inspektorzy podatkowi. To nie fabuła powieści gangsterskiej, to historia dwóch niedoszłych prawników – Polaka i Żyda, którzy po wyrzuceniu ze studiów uznali, że założenie kina będzie dobrym pomysłem.

Czy da się jednak prowadzić spokojny i rentowny biznes w międzywojennej Warszawie, kiedy w tle rozgrywa się wielka historia? Mimo przeciwności losu dwójka bohaterów ma tylko jeden wspólny cel – nie zbankrutować.

Książka Katarzyny Czajki to fascynująca, utrzymana w klimacie retro, okraszona sporą dawką bezpretensjonalnego humoru opowieść o przyjaźni, historii i magii wielkiego ekranu.

 

Ten jedyny moment, kiedy na sali gaśnie światło i cichną rozmowy… Katarzyna Czajka potwierdza barwnie i na przykładach: w kinie zmienia się wszystko – moda, gwiazdy, technologia, ale ta magiczna chwila trwa. Jest piękna…

Wiesław Kot

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-404-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Słowo od autora

Kiedy autor przystępuje do pisania powieści mocno powiązanej z jego zainteresowaniami naukowymi, pojawia się pokusa, by tekst wypełnić szczegółami zrozumiałymi wyłącznie dla znawców i wielbicieli tematu. Na szczęście jednak, niezależnie od naukowej pasji twórcy, narracja rządzi się własnymi prawami.

Nie wszystko, co znajdziecie w tej książce, jest literacką fikcją. Prawdziwe są niektóre postacie, daty wydarzeń, tytuły, nazwy, a także problemy, z jakimi borykali się właściciele kin, od pierwszych warszawskich iluzjonów po najwspanialsze zeroekrany przedwojennej Warszawy. Mimo moich starań, by powieść była jak najbliższa wydarzeniom tamtego okresu, część przedstawionych w niej wypadków jest wyłącznie wytworem wyobraźni. Nie było w Warszawie kin takich jak Arkadia czy Saturn, ale historia Adama i Mariana nie jest zupełnie niemożliwa, podobnie jak losy ich współpracowników i rodzin. Nie należy traktować tej powieści jako historycznej, choć prace nad nią poprzedziła długa kwerenda w archiwach, której owocem była nie tylko ta książka, ale, co chyba ważniejsze, moja praca magisterska.Kina już nie było. Budynku też właściwie już nie. Z okien wypadły szyby, brakowało dachu, drzwi i wszystkich drewnianych fragmentów elewacji. Wzdłuż odrapanej ściany biegła rwana linia śladów po kulach. Ilekroć w tym ciągu dziur po odłupanych kawałkach tynku pojawiała się dłuższa przerwa, stawał mi przed oczami jakiś młody człowiek, który znalazł się między kulą a ścianą. Cały budynek zdawał się jakby nieco przechylony. Pozbawiony sąsiadów, niegdyś wciśnięty w zabudowę ulicy, teraz stał otoczony pustą przestrzenią. Fasada kina, kiedyś jasnożółta, teraz poczerniała, poszarzała, odpychała. Nie chciałem wchodzić do środka. Gdy ostatnim razem widziałem ten budynek, wyglądał zupełnie inaczej. To było jedno z najpiękniejszych kin w mieście. Moja duma.

Nad wejściem pysznił się jasnozielony neon, w szklanych gablotach wywieszone były plakaty i fotosy. Chodnik przed wejściem oświetlały specjalnie rozwieszone żarówki dające ciepłe światło. Płaciło się za bilet i można było zostawić szary świat za sobą. Przez przeszklone drzwi co chwilę przechodzili ludzie, w nadziei, że po drugiej stronie znajdą coś niezwykłego. Widzowie najpierw stawali w holu – nowoczesnym, modernistycznym, prostym, ale utrzymanym w dobrym guście. Wszystko wykonano w kamieniu, całości dopełniały nowoczesne lampy i prosta geometryczna mozaika. Mieliśmy nawet jeden bulaj, przez który latem do wnętrza wpadało ciepłe słoneczne światło. Dalej były szerokie, wyłożone zielonym dywanem schody, po których wspinało się na piętro, by wejść do sali od strony wyższych rzędów. Gdzieś między pierwszym a ostatnim stopniem ludzie pozostawiali za sobą zmartwienia dnia codziennego. W znajdującym się na parterze barze serwowano to, czego mogli potrzebować goście – od słodkich landrynek po nieco tylko chrzczonego szampana. Wszystko było skąpane w ciepłym świetle nowoczesnych lamp. Sala mogła pomieścić aż pięciuset widzów, ale nigdy nie było w niej tłoku ani ścisku. Tylko w dniu największych premier odnosiło się wrażenie, że cała Warszawa przybyła w jedno miejsce, by oglądać najnowszy przebój ekranu.

Teraz posadzka nosiła ślady zniszczeń, pożarów i zaschniętych, niemal wrośniętych w kamień plam krwi. Kino, niegdyś największe dzieło mojego życia, było już tylko ruiną, po której chodziłem, robiąc w głowie katalog zniszczeń i strat. Jakbym to ja miał się zająć remontem i musiał do końca dnia określić jego koszty. Jakby jeden remont wystarczył, by powróciła przeszłość. Rozglądałem się, oceniając, co należy naprawić, kupić, wyczyścić. I ile to wszystko będzie kosztowało. Wiedziałem, że nie stać mnie na to. Ani mnie, ani żadnej ze znanych mi osób. Nie wiedziałem zresztą, czy to, na co patrzę, jest jeszcze moje. Nie, inaczej: nie wiedziałem, czy chcę, by to jeszcze było moje. Tyle lat pracy, wysiłku, poświęcenia i oto teraz stałem w holu kina, którego nie dość, że właściwie nie było, to wcale nie miałem pewności, czy komukolwiek będzie potrzebne. Kto pójdzie do kina w mieście, w którym ludzie nie mają gdzie mieszkać i za co żyć? Kto zechce płacić za bilety w mieście, którego prawie nie ma? Kino, któremu poświęciłem całe życie, wydało mi się nagle czymś tak strasznie zbędnym i błahym. Kiedyś wierzyłem, że potrafi oderwać ludzi od wszystkich zmartwień i problemów. Ale to, co widziałem wokół siebie…

Żaden film już nie będzie w stanie sprawić, że ludzie zapomną o smutku i poczuciu beznadziei. Powoli wchodziłem po schodach, zastanawiając się, co jeszcze zobaczę. Na piętrze znajdowały się pomieszczenia techniczne i nasze biura. Nie oczekiwałem, że w kabinie kinooperatora znajdę cokolwiek działającego. I rzeczywiście, ci, którzy byli tu wcześniej, wynieśli cały sprzęt, jaki zdołali unieść. Zostało niewiele – połamane krzesło, kilka wzmocnionych półek, szufelka bez szczotki. Ale to, czego szukałem, nadal tu było. Niewielkie pokrętło. Zamontowano je dopiero podczas wielkiego remontu, kiedy instalowano urządzenia dźwiękowe – te same, które miały zwyczaj psuć się raz na miesiąc, co wymagało sprowadzania technika z Western Electric. Przychodził zwykle spóźniony, zawsze ten sam, wysoki, z sumiastym wąsem, milczący. Niektórzy twierdzili, że w ogóle nie zna polskiego. Przybywał z torbą pełną narzędzi, nakazywał zamknąć kino, a pod koniec dnia, gdy opuszczał budynek, wszystko działało. W ciągu miesiąca psuło się znowu. Jego wizyty wyznaczały powolny, łagodny rytm kolejnych dźwiękowych seansów.

Niewielkie pokrętło w kabinie operatora. Gdyby ktoś nie wiedział, gdzie jest, nie byłby w stanie go znaleźć. Nawet teraz, po tylu latach, kiedy przymknę oczy, niemal czuję je w dłoni. Ilekroć miałem okazję, zachodziłem do kabiny, stawałem obok operatora i czekałem, aż zgasi papierosa i da mi znak. W odpowiednim momencie – korzystając z chwili przerwy między puszczeniem projektora w ruch a pojawieniem się pierwszego obrazu na płachcie ekranu – lekko przekręcając gałkę w lewo, przyciemniałem wszystkie wiszące nad głowami widowni żyrandole. Światło nie gasło od razu, powoli przeprowadzało widzów od jasności, przez szarość, aż w końcu zapadała całkowita ciemność, zaburzona jedynie snopem światła padającym z kabiny operatora. Zamykałem cały świat i otwierałem zupełnie nowy. Marian zwykł mawiać, że Bóg panuje nad dniem i nocą, ale to my ujarzmiliśmy cień. Ten kinowy był spokojny i bezpieczny, pozwalał nie myśleć o miejscach, w których nas nie ma, ludziach, z którymi nie chcemy rozmawiać, i zdarzeniach, o których nie chcemy pamiętać. Odgradzał publiczność od rodzin, pracy, rozczarowań i nieszczęść. W tym cieniu byliśmy tu i teraz, żeby jednocześnie móc znaleźć się zupełnie gdzie indziej. Ilekroć robiłem się zbyt egzaltowany, Marian zwykł przypominać, że ta moja wielka magia to tylko gra świateł na srebrno-białym materiale. Gra świateł, na której zbudowaliśmy nasze życie.

Nie mogłem się powstrzymać. Choć zdawałem sobie sprawę, że w tej części miasta nie ma prądu, powoli przekręciłem gałkę. Czekałem na cień.Marian podniósł wzrok znad „Tygodnika Ilustrowanego” i głośno westchnął. Siedzieliśmy w kawiarni od dwunastej i obsługa powoli zaczęła się nam dziwnie przyglądać, zwłaszcza że nasz skromny budżet pozwalał tylko na dwie małe czarne, które piliśmy wolniej niż trwało zbieranie ziaren, z których zostały zrobione. Nienawidziłem czekać, a jeszcze bardziej nienawidziłem uczucia, że nadużywam czyjejś gościnności. Kiedy byłem dzieckiem, ojciec zwykł wychodzić do kawiarni i spędzać tam długie godziny nad pracą. Mówił, że w domu nie może się skupić nad sprawami klientów. Jednak nigdy nie nadużywał gościnności, w kawiarni dokładnie co pół godziny zamawiał kolejną kawę. Aż w końcu nie musiał już nic robić, bo kelner po prostu przychodził i bez pytania stawiał na jego stoliku następną filiżankę. Matka i lekarze twierdzili, że to najprostsza droga do grobu, ale ojciec zwykł powtarzać, że zdecydowanie szybciej doprowadzi go tam śmiech dzieci i wstyd z powodu zajmowania miejsca w kawiarni bez zamawiania kolejnych kaw. Kiedy dorośliśmy, ojciec coraz częściej siedział jednak w swoim niewielkim gabinecie i w końcu przestał bywać w kawiarni. Wkrótce zupełnie zrezygnował z wychodzenia, ku radości swojego lekarza i przerażeniu dzieci.

Gdy porzucił zwyczaj pracowania w kawiarni, matka z radością oznajmiła nam, że ma w końcu dowód na naszą dorosłość. Nie byłem jednak do końca pewny, czy mówi to z radością, czy z pretensją. Nawet w dzieciństwie miałem wrażenie, że tylko czeka, aż mój ojciec w końcu wyjdzie z pracą z domu. Przez chwilę poczułem zimny dreszcz przebiegający po kręgosłupie. Myślenie o ojcu od kilku miesięcy wywoływało u mnie nagłe ataki paniki.

– Adam, czy możesz przestać się denerwować? Powiedział, że przyjdzie dwadzieścia po trzeciej. Jest pięć po. To Francuz. Na pewno nie pojawi się wcześniej. Bezustannym wyciąganiem zegarka i sprawdzaniem godziny nie sprawisz, że się pośpieszy.

Mój przyjaciel oczywiście miał rację. Marian był najspokojniejszym człowiekiem na świecie i nie czuł tej mojej strasznej potrzeby pojawiania się wszędzie za wcześnie. I choć łączyło nas koszmarne poczucie winy i strach przed rodzicami, nigdy, nawet przez chwilę, nie widziałem w oczach Mariana tej paniki, którą czasem dostrzegałem u siebie. Marian potrafił czekać nad jedną filiżanką kawy godzinami i cały czas czuć się jak najbardziej na miejscu. Mógł rozmawiać ze swoim ojcem bez kulenia się na krześle, choć wiedziałem, że boi się go nie mniej niż ja. Zazdrościłem mu tego, podobnie jak tkwiącej w nim głęboko pewności, że wszystko dobrze się skończy. Nawet wtedy, kiedy wszelkie znaki wskazywały, że zmierzamy ku katastrofie. Właściwie przez całe życie zazdrościłem Marianowi tych cech. I jego niesamowitej pomysłowości. To właśnie ona zaprowadziła nas tutaj, gdzie czekaliśmy już drugą godzinę na mężczyznę, który miał zmienić nasze życie. Tak przynajmniej twierdził Marian.

– Skoro ten człowiek ma dla nas pracować, powinniśmy chyba sprawdzić, skąd się właściwie wziął. Po prostu nie jestem pewien, czy twój Francuz w ogóle się pojawi. Cała ta sprawa wygląda podejrzanie. Wszystko, co wydaje się tak korzystne, jest podejrzane.

– Nie przejmuj się, możemy mu zaufać. Jean-Pierre Ombre, zdolny operator filmowy, jak głosił jego anons w gazecie, był zatrudniony przez Pathé. Ja wierzę firmie Pathé. – Marian spojrzał na mnie, najwyraźniej w nadziei, że jego zapewnienia mnie uspokoją. Widząc moją zdezorientowaną minę, głęboko westchnął. – Ale o Pathé to chyba już słyszałeś?

– Mówże po polsku. I nie, nie słyszałem.

– Nie próbuj być złośliwy, nie wychodzi ci to. – Marian złożył gazetę. – Pathé to największe francuskie przedsiębiorstwo zajmujące się kinematografią. I oni nam tego pięknego Francuza przysłali. Wiedziałbyś to wszystko, gdybyś przeczytał choć jedną gazetę. Pathé to dobra firma. Jeśli oni go zatrudnili, to znaczy, że musi się znać na robocie. To najlepsza rekomendacja.

– No dobra, skoro Francuzi przysłali go do Warszawy, to dlaczego miałby chcieć robić interesy z nami?

– Francuzi posłali go nie tu, tylko do Lwowa, tamtejszy Związek Przyjaciół Turystyki chce wyprodukować film o pięknie Galicji.

– To co robi w Warszawie? Nie powinien kręcić ulic Lwowa? Albo jakiegoś pięknego galicyjskiego wzgórza czy pola, o ile tam jakieś w ogóle mają.

– Ponoć wykolegował go jakiś podejrzany typ z Gaumonta.

– Z Gaumonta?

– Drugiej największej francuskiej wytwórni. O niej też ludzie słyszeli, poza takimi ignorantami jak ty. – Marian rzucił mi pod nos gazetę. – Wiesz, że jak znasz literki, to możesz czytać? Mówią, że to nie boli.

– Sam przeczytałeś w życiu cztery gazety, w tym trzy z sensacjami. Powiedz mi lepiej, dlaczego ten Francuz chce współpracować z nami, zamiast wracać do siebie.

– We Francji każdy głupi potrafi teraz obsługiwać kinematograf. Przynajmniej tak mówią. Ale tu i na wschód stąd otwiera się wspaniały nowy rynek. I nasz Francuz chętnie się tu zaczepi. Choć będzie nas to kosztowało.

– Tak, akurat tę część naszej wcześniejszej rozmowy dobrze pamiętam. I nie mów „nas”. Mnie to będzie kosztowało.

Marian odchylił się na krześle i zmrużył oczy. Przez chwilę myślałem, że kiedy przyjmuje taką pozę, wygląda dokładnie jak jego ojciec. Gdybym chciał, mógłbym mu teraz powiedzieć, że on, Marian Godlewski, wygląda dokładnie tak samo jak jego ojciec, surowy mecenas Abraham Gold. Jednak nie chciałem dostać po łbie. Od kiedy obaj z wielkim hukiem wylecieliśmy ze studiów prawniczych, żaden nie miał ochoty rozmawiać o zawiedzionych ojcach. Zresztą nawet kiedy jeszcze studiowaliśmy, Marian starał się jak najrzadziej rozmawiać o swoim rodzicu, wybitnym prawniku, człowieku ciepłym i uczynnym dla wszystkich, którzy nie byli członkami jego rodziny.

– No dobra, chodzi o nasze pieniądze. W końcu biedna ciotka Anastazja poznała cię w Zakopanem i była pod wrażeniem tego, jak deklamujesz Mickiewicza.

– To był Słowacki, nieuku. Nic dziwnego, że cię wyrzucili z uniwersytetu.

– Nas wyrzucili. Przez ciebie. Oraz fakt, że nie stawiliśmy się na połowę egzaminów.

Marian już miał powiedzieć coś złośliwego, kiedy w drzwiach kawiarni stanął niewysoki mężczyzna w berecie na głowie. Przez chwilę pomyślałem, że to na pewno nie jest wyczekiwany przez nas Francuz, bo, na Boga, jaki Francuz naprawdę chadza w berecie? Jednak Marian, kiedy go dostrzegł, skinął mu ręką i po chwili mężczyzna witał się z nami, energicznie potrząsając moją dłonią.

Jean-Pierre Ombre mógłby pozować do plakatów zachęcających do odwiedzenia francuskich miast. Niewysoki, trochę śniady, miał ciemne wąsy i zielone oczy, ubrany był w garnitur, który widział lepsze czasy. Do swoich papierosów musiał ładować specjalny tytoń, bo delikatnie pachniał goździkami. Był najbardziej francuskim Francuzem, jakiego przyszło mi w życiu oglądać. Tylko jego język nie brzmiał tak jak ten z podręczników i lekcji. Mimo że na moim świadectwie ukończenia szkoły widniała najwyższa ocena, z trudem rozumiałem jego dziwną wymowę. Na szczęście Marian radził sobie lepiej, choć czasem miałem wrażenie, że i on nie do końca rozumie, o czym przybysz mówi. Ostatecznie jednak sytuacja okazała się prosta. Jean-Pierre za astronomiczną sumę, stanowiącą jedną trzecią mojego spadku, zgodził się dla nas pracować, a nawet przeszkolić jednego do obsługi kinematografu. Urządzenie braci Lumière podobno wcale nie było trudne w obsłudze, należało jedynie delikatnie się z nim obchodzić. Ponadto zobowiązaliśmy się zapewnić mu salę, widzów i dostawę tytoniu z domieszką goździków. W zamian mieliśmy otrzymać dostęp do jego wspaniałego urządzenia i wszystkich filmów, które przyjechały razem z nim z Paryża. Oferta wydawała się zbyt piękna, by była prawdziwa.

– Proszę wybaczyć – starałem się formułować zdania tak, by brzmieć najgrzeczniej jak to tylko możliwe – ale dlaczego chce pan współpracować z nami, zamiast wrócić do Paryża?

– W Paryżu jest więcej kinooperatorów niż miejsc pracy. Każdy może sobie założyć kino. Ale tutaj – Jean-Pierre niedbale machnął ręką – tutaj ten, kto potrafi posługiwać się maszyną panów Lumière, może łatwo dorobić się małej fortuny.

– Obawiam się, że do fortuny nam jeszcze daleko – odezwałem się. Chciałem dodać coś jeszcze, ale Marian zgromił mnie spojrzeniem. Zastanawiałem się, co takiego naopowiadał Francuzowi o naszych planach, które jak na razie były bardzo mgliste i z całą pewnością brakowało nam funduszy na ich realizację. – Ale oczywiście bardzo się cieszymy, że właśnie nam zaoferował pan swoje niezwykłe usługi – dodałem.

– Muszę przyznać, że cieszy mnie, iż dostrzegli panowie przyszłość kinematografu. Kiedy bracia Lumière zorganizowali pierwszy pokaz swojego wynalazku, byłem na sali. Znałem panów Lumière jako ludzi z wizją, ale nawet ufając ich zaangażowaniu, nie mogłem pojąć, jaka przyszłość otwiera się przed ruchomymi obrazami. Dopiero reakcja paryskiej widowni przekonała mnie, że ten, kto ma kinematograf, nie straci.

– Och, nie musi mnie pan przekonywać. Ja z kolei udałem się na pokaz krakowski i doskonale rozumiem, co pan ma na myśli. Nic tak nie działa na ludzi, jak kinematograf i ruchome obrazy.

Doskonale wiedziałem, że Marian kłamie. Co prawda wiele razy mówił, że chętnie wybrałby się do Krakowa na zapowiadany pokaz, ale nigdy tam nie dotarł. Miałem dziwne przeczucie, że Jean-Pierre również nigdy nie wziął udziału w pokazie braci Lumière.

– Panowie, wydaje mi się, że nasza współpraca będzie się układać pomyślnie. – Jean-Pierre uśmiechnął się, błyskając żółtymi zębami. – Jest tylko jeszcze jedna kwestia, którą chciałbym omówić.

– Słucham. – Marian nie zwracał na Jean-Pierre’a uwagi, rozglądając się po sali w nadziei, że uda mu się złapać kelnera i zamówić dla nas jakiś alkohol do wzniesienia toastu.

– Nie będę pracował dla Żydów. W tym fachu jest ich zdecydowanie za dużo i nic dobrego z żydowskiego zaangażowania w kinematografię nie wyjdzie. Pracowałem kiedyś u jednego w Paryżu i nigdy nie płacił pensji na czas.

Siedziałem, nie za bardzo wiedząc, co dalej. Który to już raz potykaliśmy się z Marianem o tę samą przeszkodę, ile razy musieliśmy wychodzić z przyjęć, restauracji i wykładów? Zawsze było tak samo, bardzo miło… do chwili, kiedy robiło się niemiło. Spojrzałem na Mariana, nadal miał uniesioną rękę i starał się przywołać kelnera. Widziałem malujące się na jego twarzy to samo uczucie, które się rodziło we mnie – narastającą frustrację. Strzelił palcami.

– Muszę pana niestety poinformować, że mój przyjaciel Adam rzeczywiście ma żydowskie pochodzenie. Choć rysy jego twarzy na to nie wskazują, jest potomkiem starej rabinackiej rodziny. Ja z kolei, musi pan wiedzieć, jestem stuprocentowym Polakiem, przy czym babka moja ze strony matki pochodziła z gór, stąd mam nieco ciemniejszy kolor włosów. Czy nie mógłby szanowny pan przemyśleć swojej decyzji? Obiecałbym, że Adam nigdy nie tknie wypłacanych panu pieniędzy i każda pańska wypłata będzie przechodzić wyłącznie przez moje ręce. Jak się panu podoba taki układ?

Jean-Pierre spojrzał na mnie tak, jak dotychczas nikt. Poczułem nieprzyjemny dreszcz. Marian zwykł śmiać się z uprzedzeń, ale jeśli był w stanie ignorować takie spojrzenie, to stać musiała za tym siła przyzwyczajenia.

– Dobrze. Zgadzam się, ale będę pobierał honorarium tylko od pana. Nie będzie żaden żydek liczył moich pieniędzy.

Marian uśmiechnął się najszerzej jak potrafił.

– O tak, zapewniam, że żaden żydek nawet przez moment nie tknie pana wypłaty.

Jean-Pierre uśmiechnął się równie radośnie jak Marian. Ja zaś powoli zacząłem żałować, że całe przedsięwzięcie odbywa się za moje ciężko odziedziczone pieniądze.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: