Marta, która sie odnalazła - ebook
Marta, która sie odnalazła - ebook
Marta to przeurocza postać, która wnosi światło i radość w życie każdego, kogo spotka. Jeśli podobała Ci się Amelia, pokochasz tę książkę!
„Essentials Magazine”
Pełna miłości i magii historia o odkrywaniu siebie. Kto by pomyślał, że na zwykłym dworcu tyle może się zdarzyć?
Jules/Goodreads
Marta ma 16 lat i nigdy nie opuściła dworca w Liverpoolu. Kiedy była niemowlęciem, ktoś zostawił ją tam w walizce i do dziś nikt się po nią nie zgłosił.
Marta ma niezwykły talent do odnajdowania tego, co zagubione, ale nie potrafi rozwiązać tej jednej, najważniejszej zagadki: kim jest? A musi się spieszyć – ma na to zaledwie 36 dni.
Czy Marcie uda się poznać swoją przeszłość?
Kto przysyła jej anonimowe listy?
Baśniowa opowieść o dziewczynie bez tożsamości i dworcu pełnym sekretów.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-015-1 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dawno, dawno temu…
Ta część mojej baśni rozpoczyna się w maju 1976 roku. Uznajmy, że to Rozdział piąty historii mojego życia. I zanim komukolwiek przyjdzie do głowy zapytać, uprzedzam – nie mam pojęcia, co wydarzyło się w Rozdziale pierwszym.
W tej chwili wiruję sobie przez główną halę dworca, wołając Bonjour do każdego znajomego. Moja sukienka w czarne grochy faluje, szeleszcząc przy każdym obrocie. Piszczę z radości, gdy ogarniają mnie zawroty głowy, aż wreszcie padam jak kłębek chichotu na betonową posadzkę pod tablicą odjazdów.
– Bonjour, Jenny Jones! – krzyczę.
Siedzi w swoim kiosku, ulokowanym po przeciwnej stronie hali, blisko wyjścia. Jakiś mężczyzna kupuje paczkę papierosów i pudełko zapałek. Pochylony odlicza monety na wyłożonym przed budką stosie gazet. Jenny Jones przygląda się mu, jedną rękę trzyma w torebce chipsów kukurydzianych, a drugą przewraca strony czasopisma. Spogląda w moją stronę i macha, nie wyjmując dłoni z paczki chrupek.
– Poranne wirowanko, co? – woła do mnie kioskarka.
Odpowiadam skinieniem.
– Byłaś na zewnątrz, królowo?
Potrząsam głową przecząco.
– Liver bird¹ – mówię, wskazując na siebie.
------------------------------------------------------------------------
1 Liver bird – legendarny ptak, symbol Liverpoolu, występuje w herbie miasta; obecnie uważa się, że najbliższy mu istniejący gatunek to kormoran (przyp. tłum.).
Jenny Jones kręci głową, a ja rozpościeram dół sukienki w pełne koło. Sunący wartkim potokiem ludzie omal się o mnie nie potykają – niektórzy posyłają mi uśmiech, inni rzucają przekleństwo. Zamykam oczy i wznoszę ramiona ku żelaznym podporom sklepienia. Mocno zaciągam się zapachem brudu, sadzy i papierosów. Jest i domieszka paliwa, octu i wymiocin; czuć zapaszek skórzanych waliz i oleju. Słodka, ostra woń dworca kolejowego łaskocze mnie w nos. Opuszczam ręce i powoli wypuszczam powietrze z płuc.
– Dzięki, że mogę tu mieszkać – szepczę.
– Bez ciebie Lime Street nie byłaby taka sama, królowo! – woła Jenny Jones.
Otwieram oczy. Patrzę na kioskarkę, która znów kręci głową z wesołą miną. Odwzajemniam jej uśmiech.
– Bonjour, Stanley! – witam sprzątacza.
Zamiata właśnie wejście na peron szósty obok budki telefonicznej. Unosi rękę, wskazując na zegarek.
– Wiesz, która godzina? – krzyczy, więc odwracam się i spoglądam na wielki zegar wiszący przy oknie Matki.
– O rety! – wołam, próbując wstać, ale wciąż kręci mi się w głowie. – Spóźnię się! – dodaję, ale nie potrafię odmówić sobie przyjemności powirowania przez halę – oj, ostrożnie na ławkę! – aż do biura rzeczy znalezionych.
Uwielbiam się kręcić. Nie jest to najwydajniejsza forma przemieszczania się, ale po wielu miesiącach prób i błędów chyba doprowadziłam moje wirowanie do perfekcji. Wszystko dzięki technice baletowej, o której wyczytałam w zgubionej przez kogoś książce. Polega na skupieniu wzroku na jednym punkcie. Przekonałam się, że najlepiej, żeby obrany punkt nie był osobą, bo ludzie mają tendencję do poruszania się, przez co obroty robią się trochę chwiejne. Potrafię się kręcić całe wieki i już prawie nie zdarza mi się zwymiotować na sukienkę. Chciałam nawet napisać list do Margot Fonteyn z zapytaniem, czy kiedykolwiek zwymiotowała na swoje tutu, ale Elisabeth mi to odradziła.
Śmieję się, potem gwiżdżę, a przechodnie muszą się zatrzymać, kiedy próbuję prostą linią piruetów pokonać odległość od tablicy odjazdów do mojego miejsca pracy.
W otwartych drzwiach stoi listonosz. To wysoki, chudy jegomość o wąsach w kształcie odwróconej do góry nogami litery „U”, które układają się wokół jego ust jak włochata podkowa. Ludzie wołają na niego Drak z powodu jego dziwnie sterczących przednich zębów. Dostarcza pocztę, odkąd tu jestem. W tej chwili wachluje sobie twarz kopertami zaadresowanymi do biura rzeczy znalezionych.
– Bonjour, Drak – witam go szeptem, opierając się o drzwi i ciężko dysząc.
Schylam się, by zdjąć czarne szpilki, po czym pospiesznie staję za ladą.
– Odwróć się – rzucam polecenie, które wykonuje bez sprzeciwu.
Chowam się za kontuarem, gdzie ściągam przez głowę sukienkę, po czym zakładam jeden z czarnych fartuchów Matki. Kitel sięga mi niemal do kostek i wygląda jak wielki poliestrowy wór. Upycham sukienkę w grochy i buty w tajnym schowku pod ladą.
– Przepraszam, Draku – mówię cichutko, wystawiając głowę nad blat.
Listonosz odwraca się do mnie.
– Dzień dobry, Marto Zgubo. Czy ona jest…?
Wskazuję palcem sufit, a mężczyzna kiwa głową.
– Żebym tak dostawał funta za każdym razem, kiedy oblewa mnie tym swoim Jezusowym płynem – szepcze Drak. Kiwa głową w kierunku sufitu. Wciąż stoi w progu.
– Opływałbyś w bogactwa – odpowiadam cichutko, zakrywając usta dłonią i próbując opanować chichot.
– W zeszłym tygodniu goniła mnie aż do peronu trzeciego z rondlem pełnym tej Jezusowej cieczy – szepcze listonosz. – Ma niezłe biegi jak na kobietę, co by nie mówić, sporych gabarytów. Chlusnęła tym przez całą halę, mówię ci.
Śmiech wymyka mi się spod palców, mimo że biedak już od tygodnia codziennie opowiada mi tę samą historię.
Zajmuję miejsce na taborecie za ladą. Zerkam w mój rejestr i gwiżdżę. Lubię Draka, ale mam nadzieję, że zaraz sobie pójdzie. Niezbyt dobrze się orientuje, kiedy już na niego czas. Elisabeth mówi, że powinnam być bardziej surowa, żeby nie czuł się aż tak mile widziany, bo będzie godzinami tkwił w progu, szepcząc tym swoim syczącym głosem. Ale ja w sumie lubię to jego szeptanie. Czasem przymykam oczy i wyobrażam sobie, że jest wężem.
– Mam dziś coś dla ciebie – syczy listonosz. – Pierwszy raz udaje mi się dostarczyć ci przesyłkę, zanim wpadnie w jej ręce.
– Dla mnie? – pytam, podnosząc wzrok.
Kiwa głową z uśmiechem.
– Nigdy dotąd nie dostałam listu.
– Specjalnie go odłożyłem – szepcze Drak, rozpina zamek kurtki i wydobywa niewielki brązowy pakunek. – Nie chciałem, żeby Matka go przechwyciła.
Wskazuje podbródkiem sufit i puszcza do mnie oko. Wchodzi do biura, kładzie koperty na ladzie i wręcza mi paczuszkę. Ani drgnę.
– Naprawdę dla ciebie – szepcze. – Nie znam innej Marty Zguby.
Uśmiecha się; kiwam głową. Przejmuję od niego pakunek i kładę go przed sobą na blacie. Przesuwam palcami po moim imieniu widniejącym na papierze.
– Stempel z Liverpoolu – syczy Drak.
Patrzę mu w twarz. Jego palce tańczą przy wąsach.
– Lepiej otwórz.
Ręce mi drżą. Ostrożnie otwieram paczkę, starając się nie podrzeć brązowego papieru. Pakunek puszcza z jednej strony, potem z drugiej. Zaglądam do środka i aż piszczę z wrażenia.
– Książka! – staram się nie podnosić głosu. – Nadawca najwyraźniej wie, że uwielbiam czytać!
– Wiedziałem! – cieszy się listonosz, zapominając o szeptaniu.
Wyjmuję książkę. Odwracam ją i otwieram szybko. Na wewnętrznej stronie okładki znajduje się dedykacja – specjalnie dla mnie.
Na piętrze nad nami rozlegają się głośne kroki. W mgnieniu oka zajmuję miejsce na stołku. Drak i ja jednocześnie zwracamy oczu ku sufitowi. Moja dłoń automatycznie wędruje ku policzkowi, by zakryć szpecący go siniak. Stąpanie ustaje. Czekam. Listonosz stoi jak skamieniały ze wzrokiem wbitym w punkt wysoko ponad naszymi głowami. Nic. Wypuszczam powietrze z płuc, głośno wzdychając.
– Lepiej już sobie pójdę – szepcze Drak.
Kiwam głową, ale nie patrzę w jego stronę. Czytam słowa napisane tajemniczą ręką po wewnętrznej stronie okładki. Cztery wyrazy: MARTO, TWOJA MATKA KŁAMIE. Na zewnątrz pysznią się złote litery tytułu: Historia Nocnego Promu Londyn–Paryż.
Spostrzegam, że jedna z kartek ma zagięty róg. Strona dziesiąta. Czytam ją. Potem jeszcze raz i znów. Z początku nie mogę pojąć, dlaczego ktoś uznał tę stronę za tak istotną, więc w kółko ją czytam. Jeśli mam być szczera, nie jest to najciekawszy tekst, z jakim się w życiu spotkałam. Ale nagle spływa na mnie olśnienie i czytam fragment jeszcze raz, żeby nabrać absolutnej pewności. To nie tekst powinien mnie zafrapować, ale to, czego na stronie brakuje.
Nocny Prom wcale nie był pociągiem, który zmieniał się w statek, kiedy docierał do fal rzeki Mersey. Był międzynarodowym pociągiem sypialnym kursującym pomiędzy londyńską stacją Victoria a Paris Gare du Nord w sercu Francji. Nocny Prom nigdy nie zawitał w Liverpoolu.
I tak to – już nie było szans, żebym mogła się skupić na pracy.
O dziewiątej wpada do mnie Elisabeth. To moja najlepsza przyjaciółka. Jest właścicielką sąsiadującej z moim biurem kawiarni i jest tak piękna, że mogłaby być hollywoodzką gwiazdą. Mogłabym patrzeć na nią cały dzień i wcale by mi się nie znudziło. Czasem tańczy, zamiast iść zwykłym krokiem. W jej głowie chyba stale gra muzyka. Jest dość wysoka jak na kobietę i strasznie chuda, mimo że co dzień na śniadanie je ciasto. Nosi się modnie, ale nigdy nie kupuje ubrań. Nie wydaje mi się, żeby dużo zarabiała. Jest bardzo zręczna; kopiuje sukienki, które wpadną jej w oko, rysuje wzory i sama wykonuje stroje na maszynie do szycia. Jest kompletnie niepodobna do Matki.
Jednak dziś o dziewiątej nie zagłębiam się w rozmowę z Elisabeth. O dziesiątej nie zjadam porcji tarty cytrynowej. O jedenastej powstrzymuję wszelkie myśli, które mogłyby wywołać uśmiech. Ubieram twarz w grymas i spod zmarszczonych brwi wpatruję się w napis, dumając o tym, że niemal-początek mojej baśni to stek kłamstw. Po kilku godzinach takich rozmyślań zachodzę w głowę, dlaczego ktoś wysłał mi przedmiot, który odbiera tak wiele z Rozdziału drugiego, ale nie wpadł na to, by podać numer telefonu, żebym mogła zadzwonić i o tym pogadać.
Nie wiem już, komu wierzyć, więc robię to, co zawsze, kiedy brak mi pomysłu na rozwiązanie problemu lub gdy zbyt długo się nie uśmiecham. Zamykam biuro jak zwykle o trzynastej, idę na górę do naszego mieszkania, wołam do Matki, że się źle czuję, i zamykam się w swoim pokoju. Przysiadam w kucki na taboreciku przy toaletce, wbijam wzrok w lustro i uśmiecham się do siebie.
Wyczytałam gdzieś, że większość czterolatków uśmiecha się czterysta razy dziennie, ale kiedy już dorosną, liczba ta spada do dwudziestu. Nie jestem pewna, czy chcę być dorosła.
Nie odrywam wzroku od odbicia w lustrze. Mija godzina, może dwie; udaje mi się przez ten czas uśmiechnąć siedemdziesiąt trzy razy, jak również dopracować minę, którą uważam za wielce wytworną. Polega na lekkim poruszeniu brwią i wydęciu nozdrzy. Lubię wypróbowywać nowe wyrazy twarzy w zaciszu mojej sypialni, zanim je zademonstruję światu.
Później, w oczekiwaniu na sen, przytulam do siebie książkę. Matka nie zagląda do mnie, żeby spytać, jak się mam. Matka nie zagląda, żeby mnie skarcić. Matka nie jest zbyt zaglądającą osobą.
Całą noc przewracałam się z boku na bok. Odbyłam już moje poranne wirowanie i teraz stoję w otwartych drzwiach biura, obserwując halę stacji Lime Street. Zerkam na tablicę odjazdów. Lada chwila w kierunku peronu szóstego i peronu pierwszego ruszy tłum. Pociągi do Warrington i Manchesteru właśnie wtaczają się na stację.
Gwiżdżę, a ludzie szybkim krokiem przechodzą przez dworzec. Nie mogą puścić się biegiem, bo są dorośli, a dorosłym nie wypada biegać czy wirować przez stację. Podoba mi się, jak śmiesznie podrygują, gdy wykonują ten swój bieg-nie-bieg. Przeszukują wzrokiem tablicę odjazdów w nadziei jak najszybszego odnalezienia odpowiedniego peronu. Biuro rzeczy znalezionych stoi otwarte, ale o tej porze dnia wszyscy spieszą się do pracy i tak naprawdę nikomu nie jestem potrzebna. Nie jest mi przykro. Lubię się przyglądać podróżnym.
Tablica odjazdów wisi nad kasą biletową. Dzisiejszego ranka kolejka do okienka jest dłuższa niż zwykle. Stojąca na końcu ogonka kobieta odwraca się i posyła mi uśmiech. Jej włosy są ciemnobrązowe, jak moje, i spływają kaskadą po jej ramionach. Ma łabędzią szyję i chude kostki, zupełnie jak ja. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie jesteśmy spokrewnione. Dygam grzecznie; pani przygląda mi się przez chwilę, po czym podchodzi do mnie.
– Skąd taka kolejka? – pytam.
– Nowa dziewczyna – odpowiada kobieta, wywracając oczami. – Nie mogłabyś mi sprzedać biletu, królowo?
Kręcę głową.
– Niestety.
Pani spogląda na tłoczących się przy kasie ludzi.
– Szkoda – mówi. – Tu trzeba odstać swoje. – Odwraca się do mnie i wchodzi do biura rzeczy znalezionych. – Pracujesz tu? – Obejmuje wzrokiem metalowe regały ustawione pod ścianami na lewo i prawo.
– Tak. Mieszkam z Matką nad biurem.
– Masz szczęście, nie musisz dojeżdżać do roboty.
Przyznaję jej rację skinieniem głowy.
– To najlepsze miejsce na świecie – oznajmiam. – Kojarzy pani te dwa liverpoolskie kormorany z brązu na szczycie gmachu Royal Liver Building? Widziała pani, że są przykute łańcuchami, żeby nie mogły odlecieć? Wie pani, że podobno, gdyby odleciały, Liverpool przestałby istnieć?
– Mhm… – mruczy, ale nie jestem przekonana, czy w ogóle mnie słucha.
Boję się, że kobieta może uznać moją opowieść za bzdurę. Jasne, że zna legendę o liverpoolskich kormoranach – każdy mieszkaniec tego miasta o nich wie, przygotowywałam tylko grunt pod dalszą rozmowę. Miałam zamiar zdradzić nieznajomej, że nigdy nie byłam poza stacją Lime Street. Następnie chciałam opowiedzieć, że wkrótce po moim przybyciu na dworzec Matka dostała list, w którym napisano, że jestem nowym kormoranem stacji Lime Street. Zamierzałam jeszcze dodać, że list zawierał też ostrzeżenie. Jeśli choć na chwilę przestanę dotykać stacji, budynek zawali się i runie w podziemne tunele, a stacja Lime Street na wieki zniknie z powierzchni ziemi.
Zamiast tego obserwuję kobietę przyglądającą się wnętrzu biura. Pomieszczenie jest idealnie kwadratowe, a zgubione przez właścicieli przedmioty opowiadają doskonałe historie. Metalowe regały ciągną się przez całą długość lewej ściany i całą długość ściany prawej; z tyłu znajduje się dwoje drzwi. Uwielbiam patrzeć, jak ludzie reagują na widok wszystkich tych półek i pudełek.
– To tekturowe pudło naprawdę jest pełne sztucznych szczęk? – nie dowierza kobieta.
Każda z metalowych półek jest zastawiona kartonami opatrzonymi etykietami z informacją co do zawartości.
– To pluszowa małpka? – Wskazuje na usadowione na blacie zwierzątko.
– Tak, właśnie wpisuję ją w zeszyt – potwierdzam. – Mamy też siedem słomianych osiołków, o, tam stoją.
Wyciągam rękę w kierunku górnej półki w lewym kącie, sięgającej drzwi, które prowadzą do mieszkania Matki na piętrze. Te drzwi zawsze pozostają zamknięte.
– Pełna organizacja – zauważa kobieta ze śmiechem. – Przydałby mi się w domu ktoś taki jak ty, królowo.
Uśmiecham się.
– Dobra organizacja to podstawa – mówię. – Ale dziś planuję małe przemeblowanie.
– E, z tą ladą chyba nie dasz rady wiele tu pozmieniać.
Kobieta wskazuje ciągnący się w poprzek pomieszczenia drewniany kontuar, tworzący w połączeniu z metalowymi regałami literę H. Niewielki fragment blatu można unieść do góry, umożliwiając mi wejście za niego i zajęcie miejsca na taborecie.
– Lada i moje krzesełko są w porządku – mówię. – Od razu widzę, kto wchodzi i mam świetny widok na ławkę pośrodku hali. O, tamtą. – Wyciągam palec i spostrzegam, że kolejka do kasy biletowej wije się wokół siedziska. Pani też rzuca okiem na ogonek, wzdycha ciężko i z powrotem przenosi wzrok na mnie. – Matka woli tamten stołek, bliżej drzwi do mieszkania. Mówi, że kiedy tam siedzi, ludzie nie zawracają jej głowy pytaniami. – Wskazuję miejsce Matki.
– Nie lubi ludzi? – pyta kobieta, po czym zerka na zegarek i wydaje przerażony pisk. – Ależ jestem spóźniona! – Obraca się i robi parę kroków w kierunku hali. – Kolejka chyba wiele się nie zmniejszyła.
Opuszcza mnie. Wpadam w panikę.
– Jest-pani-moją-biologiczną-matką? – moje słowa zlewają się w jeden długi wyraz.
– Twoją biologiczną matką? – pyta, odwracając się z powrotem do mnie z niepewną miną.
– Porzuciła mnie pani i zostawiła na tamtej półce? – Wskazuję na regał po prawej, ten najbliżej szyby biura.
– Mam dwadzieścia trzy lata. A ty ile? Piętnaście? – Mierzy mnie wzrokiem.
– Szesnaście.
Wybucha śmiechem i znów spogląda na zegarek.
– Muszę lecieć. Miło się z tobą rozmawiało…
– Marta Zguba – podsuwam.
– Miło się z tobą rozmawiało, Marto Zgubo.
Podnoszę się z taboretu, opieram się o blat i patrzę, jak kobieta po wyjściu z biura rzeczy znalezionych skręca w prawo, mija kawiarnię i kieruje się ku głównemu wyjściu.
– Proszę mnie jeszcze odwiedzić! – wołam.
Nie ogląda się za siebie.
Dzisiejszego ranka na stacji Lime Street brzęczy jak w ulu. Dopiero ósma, a na dworcu roi się od podróżnych. Zaczynam się zastanawiać, dlaczego nagle wszyscy chcą wyjechać z Liverpoolu.
W pobliżu kolejki do kasy sprzątacz Stanley lawiruje między skupiskami ludzi, ale w tym tłoku trudno znaleźć miejsce na przeciągnięcie miotłą. Nie wydaje mi się, żeby Stanley naprawdę miał tak na imię. Niektórzy twierdzą, że przypomina Stana Laurela.
Wychodzę zza lady i staję w progu biura. Wołam do sprzątacza, a on zbliża się, zamiatając po drodze co może.
– Co się dzieje? – pytam, wskazując ruchem podbródka kłębiących się ludzi.
– Podobno później mają się tu pojawić chłopcy z Liverpoolu – informuje Stanley. – Na zewnątrz już roi się od glin.
To by się zgadzało. Niedawno czytałam o tym w gazecie Elisabeth. Potem kilka razy tłumaczyła mi, o co chodzi, zanim zrozumiałam. Dziennik podawał, że kilka dni temu Kevin Keegan strzelił wyrównującego gola w drugiej rundzie finału pucharu UEFA. Grali przeciwko belgijskiemu Club Brugge.
– Jak się wymawia Brugge? – Użyłam mojego francuskiego akcentu, wypowiadając słowo: „bradżiii”.
– Wydaje mi się, że „gg” czyta się jak „ha”, a „bru” to samo „br” – powiedziała Elisabeth.
– Bez sensu – skrzywiłam się. Po co używać liter, które czyta się zupełnie inaczej?
– Br-ha – spróbowała Elisabeth.
– Niech będzie i Brudzio – skwitowałam.
Moja przyjaciółka wybuchła śmiechem.
– Pasuje – oceniła.
– Ale po co wpisywać w słowie jakieś litery, a potem kazać ludziom pomijać je w wymowie? – nie odpuszczałam. – W Brudziu przynajmniej wykorzystuję wszystko, co widzę.
– To język obcy, kochanie.
Spytałyśmy jeszcze Stanleya, ale powiedział, że możemy sobie czytać, jak nam się żywnie podoba. Elisabeth zauważyła, że bramka Kevina Keegana doprowadziła FC Liverpool do wygranej cztery do trzech w punktacji łącznej. Wyjaśniła, co to znaczy, ale ja skupiłam się głównie na wyrażeniu „punktacja łączna” i kształtach, w jakie wyginały się moje usta, kiedy je wypowiadałam.
Elisabeth opowiadała, że miasto świętuje i że ludzie powywieszali w oknach transparenty z napisami w stylu: KEEGAN NA KRÓLA. Wytłumaczyła, że chodzi o króla Liverpoolu i że niesłusznie ekscytowałam się, że zostanie władcą świata. Powiedziała, że miasto mieni się barwami FC Liverpoolu, które ludzie noszą na szalikach i papierowych czapkach z wizerunkami wszystkich piłkarzy z drużyny, sprzedawanych za grosze przez jakiegoś mężczyznę w hali targowej St. John’s Market.
Musiałam jej wierzyć na słowo. Nigdy nie wychodzę poza stację Lime Street, dlatego w życiu nie widziałam ulicznego świętowania, może poza kilkoma podpitymi kibicami zataczającymi się przez dworzec w poszukiwaniu drogi do domu.
Elisabeth ma słabość do Kevina Keegana. Zapowiedziała, że napisze do niego list i zaprosi go na degustację jej Francuskich Finezji. Nie mogę się doczekać, aż jej powiem, że może dziś zobaczy go na żywo.
– Zjawią się tu tysiące kibiców – prorokuje Stanley. – Drugie w historii zwycięstwo w Pucharze UEFA. Skubańcom udało się poprzednio w siedemdziesiątym trzecim.
– Należysz do niebieskich², Stanley? – pytam.
------------------------------------------------------------------------
2 Liverpool dzieli się na „niebieskich” kibiców, popierających drużynę Everton FC, oraz „czerwonych”, wiernych klubowi FC Liverpool (przyp. tłum.).
Sprzątacz wzdycha, kiwa głową, a potem odchodzi i kontynuuje zamiatanie wokół nóg podróżnych, co nieźle się sprawdza, kiedy ludzie skupiają się w nieruchome grupy, ale może się okazać zdradliwe, gdy się przemieszczają.
Podoba mi się, że Stanley jest niebieski; większość osób, które pytam, to czerwoni. Wyznałam kiedyś Elisabeth, że nie rozumiem, dlaczego tutejsi nie mogą wspierać obu drużyn – Everton i Liverpoolu. Ona westchnęła tylko i skomentowała, że chyba pochodzę z innej planety.
Przechodzę przez przesmyk w ladzie i otwieram drzwi do mieszkania Matki.
– Matko! – krzyczę do góry.
– Co?!
– FC Liverpool zdobył Puchar UEFA! Pokonali w finale Klub Brudzio cztery do trzech w punktacji łącznej. Finał składał się z dwóch meczów, tym razem ci z Brudzia byli gospodarzami – relacjonuję głośno. – Ma się tu dziś zjawić drużyna w pełnym składzie i jakieś tysiące kibiców. Lepiej znieś sobie na dół rondel ze święconą wodą!
Matka nie odpowiada.
– Słyszałaś?! – wołam.
– Co, u licha, znaczy w punktacji łącznej?!
– Że wygrali. W sumie zdobyli największą liczbę goli – wyjaśniam.
– Szatan lubi piłkę nożną! – drze się z piętra Matka
Słyszę, jak ciężko stąpa po pokoju. Pewnie leje do rondla wodę święconą ze specjalnego kurka.
Dopiero po dziesięciu minutach zjawia się na dole.
– Zrób mi herbaty – rzuca, sadowiąc się ciężko na taborecie stojącym przy drzwiach do mieszkania. Wsuwa pod spód rondel z wodą święconą.
Matka wygląda jak wielka, napęczniała śliwka. Może i kiedyś była wysoka, ale skurczyła się, zrobiła się pulchna i pomarszczona. Ma żółte zęby i mlecznobiałe włosy, ścięte na boba tępymi nożyczkami. Siedzi z szeroko rozłożonymi nogami, ukazując workowate reformy do kolan. Nie może złapać oddechu po zejściu ze schodów i sapie, jakby paliła pięćdziesiąt fajek dziennie, choć naprawdę wypala tylko dziesięć, bo – jak twierdzi – zarobki w biurze rzeczy znalezionych nie pozwalają na więcej. W prawej dłoni trzyma skórzany pas.
– Przydałby mi się tu fotel – marudzi, a potem zapada cisza.
Matka obserwuje, jak nastawiam wodę w czajniku.
– Masz tusz na rzęsach? – Robi zamach pasem, celując w moje łydki, ale nie trafia. – Szczury Diabła noszą tusz na rzęsach.
Kręcę głową. Staję tak, żeby na pewno nie mogła dosięgnąć mnie pasem.
– Opowiedz mi jeszcze raz o tym, jak się znalazłam – mówię.
– Och, do czorta, Marto Zgubo, moja droga, musimy to znowu wałkować? – irytuje się.
– Już ostatni raz, obiecuję.
Wzdycha ciężko i cmoka, ale potem mówi:
– Twoja historia zaczęła się od podmuchu wiatru, Marto Zgubo, moja droga.
Kłamstwo.
– Mogłabyś dodać jakieś szczegóły? – pytam.
– W pociągu sypialnym relacji Paris Gare du Nord, jadącym jedenaście godzin do stacji Liverpool Lime Street.
Kolejne kłamstwo.
Ściskam w rękach książkę i chyba po prostu mam nadzieję, że kobieta otworzy się nagle i powie mi całą prawdę.
– Usiądź sobie wygodnie – proponuje Matka.
Wiem, że chodzi jej o to, żebym znalazła się w zasięgu jej pasa, siadam więc po turecku na zimnej podłodze biura rzeczy znalezionych. Czekam na dalszy ciąg opowieści.
– To skomplikowane – mówi.
Wreszcie coś innego niż kłamstwa.
– Był rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty. Pasażerowie siedzieli nad swoimi oeufs sur le plat³ i szynką. Podczas gdy zajadali płatki śniadaniowe i opróżniali koszyki gorących tostów, croissantów, brioszek⁴ i świeżych owoców… – Zawiesza głos. – Kiedy tak spożywali poranny posiłek, a konduktor wagonu sypialnego ściągał pościel z łóżek… Wydarzyło się coś niewiarygodnego.
------------------------------------------------------------------------
3 Oeufs sur le plat (fr.) – jajka sadzone (przyp. red.).
4 Brioche, brioszka – drożdżowe bułeczki z charakterystycznym czopkiem (przyp. red.).
Trzyma się swojej wersji. Słyszałam ją już milion razy. Matka używa tego swojego głosu rodem z zamożnego Blundellsands. Tym samym tonem mówi, kiedy dzwoni do Zarządu.
– I właśnie wtedy, kiedy pasażerowie jedli sobie śniadanie, stylowo i w komforcie, z półki na bagaże spadła walizka. Była stara, zniszczona, podrapana i miała na wieku dwie naklejki. Jedna z hotelu Adelphi w Liverpoolu, okrągła, czarno-pomarańczowa. Druga pochodziła z paryskiego Scribe Hôtel. Była owalna, czarno-zielona. Walizka łupnęła o podłogę przejścia ze straszliwym hukiem…
Uderza klamerką paska o metalowy regał. Aż podskakuję. Matka się uśmiecha.
– Jedna pani, Francuzka w średnim wieku, delikatniutka, taka, co tylko popijała sok pomarańczowy, podobno wrzasnęła.
Matka wyrzuca ramiona w powietrze, pas rozwija się nad jej głową. Śmieje się ze swojej sztuki aktorskiej. Ma się za mistrzynię gry. Dziś jest Lady Szmirą ze Szmirowego Dworu.
– Inna kobieta, Brytyjka, też w średnim wieku, prostaczka – wypluwa słowo „prostaczka”, jakby była panią na włościach z Blundellsands w posiadaniu miliona perłowych naszyjników – zaczęła się podobno wydzierać z oburzeniem, że to był zamach na jej życie. Ale to nie ona zemdlała prosto w przejściu, tylko ta paryżanka. To na tę Francuzkę gapili się wszyscy pasażerowie; to jej widok uciszył wrzaski i przytłumił krzyki.
– Matko… – przerywam jej, ale przenosi tylko wzrok na skórzany pas, żebym zamilkła.
– Wreszcie uwagę wszystkich przyciągnęła przyczyna omdlenia żabojadki. I wszyscy wsłuchali się w cichutkie gaworzenie dochodzące ze starej, zniszczonej, podrapanej walizy o dwóch łuszczących się naklejkach na wieku. Bo w tej otwartej walizce, leżącej w przejściu wagonu jadalnego Nocnego Promu, międzynarodowego pociągu sypialnego relacji Paryż–Liverpool, siedziała, śmiejąc się i gaworząc… maleńka dziewczynka.
– To byłam ja? – Nie potrafię powstrzymać uśmiechu.
– Ty, Marto Zgubo. Tą maleńką dziewczynką byłaś właśnie ty.
Kolejne kłamstwa.
– Byłaś naprawdę ślicznym maleństwem, istnym cudeńkiem. Trudno było jednak stwierdzić, w jakim jesteś wieku. Jedni twierdzili, że masz sześć miesięcy, inni upierali się, że prawie rok.
– Ale Matko… – próbuję znowu.
Matka nie pozwala sobie przerwać.
– Przywiozłam cię tu, do tego biura rzeczy znalezionych. – Rozkłada ramiona, jakby witała mnie po raz pierwszy, a ja odchylam się w tył, żeby uniknąć metalowej klamry. – I tu czekałaś przez dziewięćdziesiąt dni.
– Ale Matko… – nie daję za wygraną.
– Ale nic. Byłam kierowniczką. Opiekowałam się tobą najlepiej, jak się dało, i tak czekałyśmy.
– Czekałyśmy?
– Przez dziewięćdziesiąt dni. Codziennie zastanawiałam się, czy ktoś się po ciebie zgłosi. Tam czekałaś, na tamtej półce. – Matka pochyla się lekko i wskazuje metalowy regał w pobliżu oszklonego frontu biura. – Nikt cię jednak nie chciał, więc cię przygarnęłam. Wniosłam stosowną opłatę. Byłaś moim darem od Boga. – Matka wykonuje na piersi znak krzyża.
Wzdycham.
– Ale jak to? – dociekam.
– Co „jak”?
Spostrzegam złowrogi błysk w jej oczach. Widzę rodzący się w Matce gniew. Odsuwam się.
– Pyskujesz? – syczy, a jej akcent z Blundellsands wyparowuje w jednej chwili.
Dziś jednak czuję przypływ odwagi.
– Widzisz, Matko, ktoś przysłał mi to.
Pochylam się i podaję jej książkę. Przeczytałam ją piętnaście razy. Moja wyciągnięta ręka drży w oczekiwaniu. Matka milczy. Wbija wzrok w okładkę, w lśniący złotymi literami tytuł. Nie chce dotknąć książki. Spodziewam się uderzenia pasem, ale chyba zapomniała, że zaciska na nim palce.
– Na wewnętrznej stronie jest coś napisane.
Matka patrzy na mnie. Kiedy się odzywa, jej głos jest ostry jak brzytwa.
– Grasz mi dziś na nerwach, mała. Co tam jest?
– Napis: MARTO, TWOJA MATKA KŁAMIE.
Matka nie odzywa się ani słowem. Czekam, kiedy zacznie mnie okładać pasem. Dopiero po chwili się porusza, wzrusza ramionami i stwierdza:
– Czasem trzeba wierzyć w opowieści, Marto Zgubo, moja droga. Za dużo myślisz i tyle.
– Książka podaje, że Nocny Prom nigdy nie docierał do Liverpoolu. A KSIĄŻKI NIE KŁAMIĄ!
Na to kobieta próbuje wstać. Chwieje się na nogach i chwyta się półki, żeby nie stracić równowagi. Robi kilka kroków i odwraca się ku regałom biura. Sięga w górę. W prawej dłoni wciąż ściska pasek; cały czas dyszy i sapie. Zdejmuje z najwyższej półki zniszczoną, brązową walizkę i szurając stopami, zbliża się do mnie.
– Masz – mówi. – To twoje.
Wyciąga walizę w moją stronę. Odkładam książkę na jej taboret.
Tę walizkę widziałam już wcześniej. Była tam, na górze, odkąd sięgam pamięcią. Nigdy nie przyszło mi na myśl, że może należeć do mnie. Matka zawsze twierdziła, że puściła z dymem walizę, w której mnie znalazła – tak na wszelki wypadek, gdyby miało się okazać, że Diabeł narobił do niej siku. Przejmuję teraz od niej walizkę, zniszczoną i podrapaną; tę z dwiema łuszczącymi się naklejkami zdobiącymi jej wieko.
– Byłaś naprawdę śliczna, istne cudeńko – powtarza Matka. – Sądziłam, że ktoś się po ciebie zgłosi. Trzymałam cię tutaj, na tamtej półce. – Jeszcze raz wskazuje miejsce, metalową półkę, wyraźnie widoczną dla każdego, kogo nogi przyniosłyby w okolice biura rzeczy znalezionych. – Czekałaś tu przez dziewięćdziesiąt dni i nikt o ciebie nie spytał, ani jedna osoba. A byłaś wtedy słodka jak cukiereczek.
– Ale Matko, przecież nie mogłam…
– Durnaś jak nie wiem – oznajmia Matka lekko drżącym głosem.
Stoi nade mną i gotuje się z wściekłości. A może z czegoś innego, czegoś nowego, od czego cała się trzęsie.
– Śmiesz mi zarzucać łgarstwo? – pyta. – To twoja historia, nikczemne dziecko, i żadnej innej ode mnie nie usłyszysz.
– JESTEŚ WCIELENIEM DIABŁA! – wrzeszczę jej w twarz.
Wbijam w nią spojrzenie i widzę w jej oczach dziwną iskrę. Dźwięk wyrzuconego przeze mnie słowa otrzeźwia Matkę. Gadka o Diable to język, który Matka rozumie. Omiata wzrokiem taboret. Ciska we mnie książeczką. Nie trafia i prezent ląduje na ziemi. Zbliża się i uderza mnie pasem w twarz. Nauczyłam się już, żeby nie wydawać z siebie żadnego dźwięku i nie krzyczeć z bólu. Matka dawno przestała się przejmować, że ktoś zobaczy moje siniaki. Chlaśnięcie skórzanego pasa o ciało odbija się echem od ścian biura rzeczy znalezionych.
Matka odwraca się i odchodzi, kołysząc się jak kaczka, ku schodom prowadzącym do jej mieszkanka nad biurem. Słyszę, jak ciężko włazi na górę i strzela drzwiami, łup.Reportaż z „Liverpool Daily Post”
WALIZKA Z PAMIĄTKAMI ZWIĄZANYMI Z ZESPOŁEM THE BEATLES ODKRYTA NA PCHLIM TARGU W AUSTRALII
W tym tygodniu pewien mężczyzna w Australii trafił podobno na pchlim targu na walizkę z bezcennymi pamiątkami związanymi z zespołem The Beatles.
Istny skarbiec pamiątek, łącznie z nigdy nieopublikowanymi nagraniami, musi jeszcze zostać poddany badaniom, ale niektórzy eksperci podejrzewają, że zestaw może stanowić zaginione „Archiwum Mala Evansa”. Od śmierci Evansa przed kilkoma miesiącami, fani poszukiwali „archiwum”, czyli sporej kolekcji pamiątek z czasów, kiedy Evans towarzyszył zespołowi.
Mal Evans, były współpracownik, a także przyjaciel Beatlesów, został w styczniu zastrzelony przez funkcjonariusza policji w Los Angeles. Nie dość, że jego dobytek zagubiono podczas policyjnego śledztwa, to zapodziano również urnę zawierającą prochy Evansa, kiedy transportowano ją do Zjednoczonego Królestwa.
Max Cole, lat 37, mieszkaniec Melbourne w Australii, zakupił walizkę na niewielkim pchlim targu w pobliżu Melbourne za około $50, czyli niecałe £20.
„Nie wierzę we własne szczęście! – komentuje Cole. – Wpadła mi w oko ta stara, potargana walizka, a na widok zawartości doznałem prawdziwego szoku. Jestem pisarzem, więc, rzecz jasna, natychmiast pojąłem, że oto odkrywa się przede mną niezwykła historia”.
Obecnie pan Cole, z zawodu sprzedawca, a po godzinach pisarz literatury popularnej, bada życie Evansa z zamysłem napisania książki na temat zawartości walizki i związku Mala z Beatlesami. Niestety prochy Evansa nie stanowiły elementu znaleziska.