Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żony jednego męża - ebook

Data wydania:
11 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Żony jednego męża - ebook

 

 

W domu z ogródkiem żyje rodzina jak z obrazka: ona, on, dwoje dzieci. Ale jest jeszcze druga ona, druga żona. A może pierwsza?

Dwie kobiety i mężczyzna: Tunia mieszka na parterze, Anita na piętrze, Wojtek z każdą z nich. Obie są matkami jego dzieci. ​Tunia zawsze marzyła o domu pachnącym świeżo pieczonym ciastem, z krochmalonymi firankami w oknach. Anita to wolny duch, dla której seks jest o całe niebo i piekło ważniejszy niż dla jej przyjaciółki. A może współżony? Albo siostry? Męża mają wspólnego, podzieliły się nim dobrze. To nie jest kompromis, brak decyzji, stan chwilowy ani zdrada. Dla nich to idealny model rodziny.

Nie tylko Michalina Wisłocka wiedziała, że kobiety mają różne temperamenty, potrzeby i oczekiwania wobec mężczyzn. A jednak mało która odważyłaby się na to, żeby żyć pod jednym dachem z mężem i drugą kobietą – tak jak Wisłocka.

I jak one, kilkadziesiąt lat później.

Czy w takim układzie mają szansę na szczęście? I dlaczego najmłodsza córka postanowiła już nigdy nie wychodzić z domu? Obojętnie obserwuje świat zza szyby pokoju. To nie jej życie. Jej rozpadło się, z hukiem i w niesławie. I jak do tego doszło? Bo zabrakło miłości czy było jej zbyt dużo?

Opowieść o dwóch pokoleniach rodziny, która przez dwadzieścia lat udawała, że jest zwyczajna.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-219-9
Rozmiar pliku: 881 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czerwiec 2016

Kosiarki ruszają przed południem. Walczą i z trawą, i z ciszą, z której na ogół słynie Żoliborz, więc świat wydaje się nieco przytłumiony, zwłaszcza w tym świetle. W lurowatej poświacie, która nieoczekiwanie opadła na ulicę. Stolicę. Ojczyznę pewnie również, choć tak daleko Dobrochna stara się nie sięgać myślą. Pewnie znowu będzie burza. Niech pada, może ci z kosiarkami pójdą wreszcie do domu.

Dobrochna nie ma pewności, co z tą ojczyzną, ponieważ od jakiegoś czasu nie opuszcza domu, nawet ogród zalicza ostatnio wyłącznie przez okno, po drugiej stronie mikroświata w stosunku do ulicy. Dni spędzane w wygrzanym łóżku zlewają jej się w szary jak polskie niebo półsen.

Półsen, półtrwanie przy oknie, z nawyku pogoni za życiem, który jednak ostatnio przekształcił się w obserwowanie, jak gonią inni. Głównie samochodami. Pyrkoczą ulicą, suną szybko, szybciej, najszybciej. Piechotą chodzą ci z psami, ksiądz z walizeczką, pewnie do chorego, starzy ludzie, opierając się na laskach, balkonikach, krusi jak podeschnięte źdźbła. Wędrują Czarnieckiego, w tej właśnie, najmniejszej w Warszawie dzielnicy, na Żoliborzu. To przy tej ulicy urzęduje jedyny w diecezji egzorcysta, w kościele tak ukrytym między szeregowcami, że można wiele razy przejść obok i nie zauważyć, chyba że akurat trwa niedzielna msza i wierni przestępują z nogi na nogę przed wejściem.

Żoliborz, niemal nienaruszony przez wojnę, zaprojektowany tuż przed nią głównie przez spółdzielców i socjalistów, w początkach dwudziestego pierwszego wieku zamieszkują osoby głosujące w dużej mierze na prawicę, więc i tym dzielnica różni się od reszty stolicy. Może dlatego, że w szczelnie zakrytej tujami połówce bliźniaka przy Mickiewicza mieszkali bliźniaczy przywódcy największej polskiej prawicowej partii. Pokaźna klocowata połowa, zamieszkiwana nadal przez pozostałego przy życiu bliźniaka, raz do roku, dziesiątego kwietnia, obstawiana jest zniczami i biało-czerwonymi chorągiewkami tak obficie, że bliźniak z bliźniaka na pewno dostrzega je zza przykurzonych okien i wysokiego szpaleru krzewów porastającego szczelnie ogrodzenie.

Żoliborz. To również tutaj, obok jednego z kościołów, pochowano księdza męczennika zamordowanego przez służby specjalne PRL-u. Przy jego grobie dzień i noc płoną świece, a w niedziele rozstawiane są stragany z antysemicką i antyunijną literaturą.

Dobrochna od lat chadzała na spacery po trójkącie: egzorcysta, król PiS-u i grób męczennika, ale od wielu tygodni nie odwiedziła żadnego z nich. Egzorcysty też nie widziała, gdyż do wrót kościoła ukrytego między willami jej wzrok z domu nie sięgał, nawet jakby przewiesiła się przez okno do połowy, czego przecież nie robi. Raz – bo na dworze jakoś zimno. Dwa – bo pachnie nie tylko ciętą trawą, lecz także wrogością.

Z okna na stryszku podziwiać może ludzkie ciała od strony czapki, łysiny lub innego pomysłu na fryzurę. To wartość dodana tego pokoju, do którego Dobrochna sprowadziła się ledwie kilka tygodni temu. Aż kilka tygodni temu. Szmat szarawego czasu temu.

Aż tu nagle dzwonek na dole, ledwie słyszalny przez hałas zza okna. Dobrochna niechętnie odpycha się od parapetu i rusza w dół po schodach. Zanim uda jej się dotrzeć do drzwi, niecierpliwy dzwonek zdąży zwinąć skrzydła i zniknąć, zostawiając w skrzynce na listy biały kwitek. Awizo opada na podłogę i tam zostanie aż do powrotu Anity z pracy.

Dobrochna z Anitą ciągną do przodu bez oglądania się za siebie i bez wybiegania w przyszłość. Teraźniejszość ogranicza się do ciepłego kokonu kołdry, stania przy oknie z oczami przy szybie, z dłońmi opartymi o parapet. Teraźniejszość bezpieczna jak dres, szary dres z bawełny, w którym Dobrochna śpi i czuwa, żeby nie było wstyd przed listonoszem ani kurierem od baniaków z wodą. Dres: kompromis między piżamą a prawdziwym ubraniem. Stanie przy oknie: kompromis między łóżkiem a prawdziwym życiem.

Droga kuchnia–łóżko, łóżko–kuchnia, czajnik–okno, łóżko–ubikacja, ubikacja–okno.

Gdy Dobrochna patrzy przez wąskie okienko na ludzi z psami, z zakupami, z laseczkami, robotników remontujących nawierzchnię, kierowców skracających sobie drogę, zastanawia się, kto z nich pisał te wszystkie komentarze w internecie. Mógł to być nawet niecierpliwy listonosz. Albo krępy uśmiechnięty facet przywożący butle z wodą, który nigdy nie komentuje jej stroju i fryzur „prosto z łóżka”, tylko wypowiada grzeczne zdanie na temat pogody. Dobrochna potakuje, bo przecież tamten na pewno wie lepiej, co dzieje się za drzwiami.

Ona już nigdy nie pokaże się przechodniom, sąsiadom, warszawiakom, przyjezdnym, którzy kryją w głowach te ohydne bluzgi. A potem wyrzygują je w komentarzach na każdego, kto wystawi głowę zza płotu.

Wycie kosiarek dąży do apogeum. Dobrochna zasuwa szczelnie zasłony, wraca do łóżka, wyciąga spod poduszki tablet. Ekran się rozświetla. Słuchawki na uszy, dwa kliknięcia i wraca do oglądania odcinka. Martwi się, że zostało ich tylko sześć. Serial Fargo okazuje się stanowczo za krótki. Cudze życie, choć pełne mrozu, śniegu, krwi i grubych ubrań na niezgrabnych kadłubach postaci, jest o wiele mniej bolesne niż własne.

Bo wymyślone. Dobrze wymyślone. Bez dłużyzn, za to z dylematami.

Ona ma obecnie same dłużyzny. Bez dylematów. Przecież nie są nimi rozterki: wstać do dzwonka czy go zlekceważyć. Obejrzeć jeszcze jeden odcinek czy iść się wysiusiać. Tylko się wysiusiać czy również zrobić sobie herbaty.

Herbaty z sokiem, skoro już wstała.

I wrócić do białego przyjaciela, tabletu, by podziwiać owoce cudzej imaginacji. Pasie się cudzymi historiami, żeby nie zagłębiać się we własnej.

Lorne Malvo, diabeł z serialu, cudownie skuteczny. I dobrzy ludzie, na przykład ci policjanci, zaskakująco mało skuteczni.

Pewnie powinna raczej oglądać komedie romantyczne, a nie kryminały. Kryminały stawiają za dużo pytań i podają w wątpliwość ludzką dobroć. Ale ona nie ma żadnych wątpliwości: ludzie są rozczarowujący. I ci na dworze, i ci w domu.

Od siedemnastej Dobrochna już tylko leży. Czeka. Najbardziej leniwa dziewczyna w mieście. Kosiarki udały się na zasłużony odpoczynek, ale za oknem ciągle jasno, jaśniej niż u niej w pokoju, bo zasłony pełnią jednak swoją funkcję.

Zgrzyt klucza w zamku. Teraz trzeba się podnieść, przejść do kuchni, dokąd zaraz po zdjęciu butów wpadnie Anita. Rozejrzy się, postawi patelnię na gazie, umyje ręce, by rozpakowywać, podgrzewać, mieszać… Zapełni krzątaniną ciszę, a Dobrochna będzie siedzieć przy stole, starając się utrzymać prostą sylwetkę. Anita powie, że zimno i wilgotno, i że co to za czerwiec w tym roku, Dobrochna potwierdzi, i że byle do lipca, kiedy na pewno zrobi się cieplej, co wydaje się słusznym postulatem, zwłaszcza że jego spełnienie nie wymaga żadnego wysiłku. Potem Anita zje, co odgrzała – codziennie znosi do domu jakieś pierogi, naleśniki, surówki z Domu Handlowego Merkury – a Dobrochna pogrzebie widelcem w talerzu i już będzie mogła z powrotem schronić się w łóżku. W słuchawkach, w cudzym świecie. Aż Anita przyjdzie powiedzieć jej dobranoc, a potem i u siebie wyłączy światło.

Tak to przebiega, oprócz niedzieli oczywiście, kiedy Dobrochna stoi przy oknie i spogląda na ludzi idących do kościoła (tego z egzorcystą), a potem z niego wracających; szeroki strumień, który nie mieści się na dwóch wąskich, półtoraosobowych chodniczkach po obu stronach wąskiej Czarnieckiego.

Czarniecki nie byłby zachwycony, że na pamiątkę dostał taką mało ważną uliczkę, której asfalt skrywa bruk, istotną tylko dla skracających sobie drogę do Centrum, gdy na Wisłostradzie są korki. I przy której mieszka dziwaczna, coraz bardziej niekompletna rodzina. A w tej rodzinie wariatka chowająca się za zasłoną w pokoju na stryszku.

Z parteru słychać właśnie dzwonek do drzwi, potem głosy, poruszenie, zamieszanie, kroki.

– Ta z dołu znowu ma klientów? – upewnia się Dobrochna.

Anita nie wie, wzrusza ramionami. A może wie, ale nie chce jej martwić.

– Herbaty? – pyta.

Dobrochna nie chce herbaty, woli znowu skryć się w pokoju i kliknąć w strzałkę z zatrzymanym Fargo. Cudze domy, cudze pieniądze, cudze problemy, cudze śmierci, cudze plamy cudzej krwi. Nie, nawet nie o to chodzi, że cudze. Cudze też boli. Ale to akurat jest wymyślone, od początku do końca. Bezpieczne.

Kilka scen i znowu Anita. Bez pukania. Bez pardonu.

– Dlaczego mówisz o niej: ta z dołu?

Dobrochna kuli się pod kołdrą. Ze wszystkich rzeczy na świecie najmniej chciałaby rozmawiać o tej z dołu.

– A niby jak mam mówić? Mama?

Zaciska powieki i całą sobą stara się zapomnieć.Czternaście lat wcześniej

Słońce miga między gęstymi gałęziami głogu, ogród zarósł jak kawałek lasu. Tata się śmieje, że tu jak w Puszczy Białowieskiej, nic się nie wyrywa, nic nie sprząta, niedługo żubry się zalęgną, o, jak byłoby dobrze, gdyby się zalęgły, skoro nawet psa nie mają ani kota. Tata nie chce, kiedyś miał przecież psa, bardzo go kochał, ale ten pies umarł. Tata nie chce, żeby oni musieli przeżywać to, co wtedy on. Tata ma wrócić na obiad, uroczysty, w ogrodzie, bo dzisiaj urodziny mamy Tuni. Mama Tunia przygotowała tort, mama Anita zawiesiła na krzakach lampiony. „Tylko śmieci z tego będą” – marudzi Tunia, ale Dobrochnie się podobają: wielkie czerwone kule wśród zarośli, wieczorem powstawia się tam świeczki.

– Jeszcze pożar z tego będzie – narzeka mama Tunia, ale dzieci z Anitą się śmieją, bo kto by uwierzył w pożary w taki dzień, gdy słońce świeci, pachnie bez, grill pachnie jeszcze bardziej rozkosznie i tata zaraz się pojawi. Ale na razie go nie ma, załatwia Sprawy. Co z tego, że sobota. On jest od Spraw, Tunia od sprawunków, a Anita od wychodzenia do pracy. Gdy nie ma Anity, Dobrochna i Janpaweł są grzeczniejsi, bo na łasce Tuni, która przestrzega zasady: dzieci pomagają w domu, a gdy nie są potrzebne, zajmują się sobą i nie bałaganią. Trochę bałaganią, ale w ogrodzie, a to się przecież nie liczy, bo Tunia i tak nigdy nie zapuszcza się w te krzaki. To Anita jest od grzebania w ogrodzie, kocha zanurzać palce w ziemi, Tunia potem krzyczy na nią: „Wyczyść sobie te pazury kreta!”. Mama Anita robi wtedy małe ślepe oczka, z którymi rzeczywiście wygląda jak kret, a Dobrochna z Janpawłem się zaśmiewają.

Tort urodzinowy jest czekoladowy, z bitą śmietaną i truskawkami, które podobno jeszcze drogie, ale już aromatyczne. Dobrochna mogłaby to potwierdzić, bo udało jej się wydłubać dwie palcem ze środka, potem starannie zasklepiła polewę czekoladową, żeby nie było widać ubytku.

– Jestem dentystką tortów. No, kochanie, jeszcze chwila, zaboli, ale chyba nie chcesz mieć dziurki. – Przyklepuje lśniącą masę, która w tym miejscu wydaje się podejrzanie matowa.

Janpaweł patrzy ze zgrozą. Nie chciał nawet liznąć truskawki, choć jedną przeznaczyła dla niego. Cóż, nie to nie, sama chętnie zje obie.

Na razie udało się ukryć grzech, stoi spokojnie pod orzechem przykrytym błękitnym kloszem z siatki przeciw osom.

– I przeciw dzieciom – śmieje się Dobrochna.

Janpaweł się nie śmieje. To dziecko wszystkiego się boi. Dobrochnę to drażni, ale i fascynuje, bo to ona zawsze jest lepsza, odważniejsza i ona jest motorem wszelkiej rozrywki w ich siostrzano-braterskim układzie.

Zaszyli się w zaroślach („Ach, te sumaki, straszne chwasty”, wzdycha Tunia, ale Anita nie zgadza się wyciąć niczego oprócz poszczególnych gałęzi), przytuleni do siatki oddzielającej ich ogródek od terenu sąsiadki. Za płotem widać klomby wysypane białymi kamyczkami, kwiaty dopasowane do siebie kolorami i solidne plastikowe krzesła. Oni, po tej stronie płotu, siadają na pieńkach i ławie z oparciem skleconej przez tatę.

– Która z nich to wasza mamusia, a która ciocia? – Zza płotu dobiega najpierw głos, potem zapach farby, a w końcu pokazuje się sąsiadka w fartuchu w kwiaty i z pędzlem w dłoni.

Dobrochna wzrusza ramionami, natomiast Janpaweł odpowiada grzecznie:

– Jedna to Tunia, druga – Anita.

– Dlaczego na mamusię mówisz po imieniu?

– Żeby mi się nie myliły. I żeby im się nie myliło.

Po co Janpaweł opowiada kobiecie zza płotu te oczywistości?

– Żeby co się nie myliło? – dziwi się sąsiadka.

– Jak zawołam „mamo”. Przecież wtedy obie się odwrócą.

Dobrochna nudzi się tą rozmową, ale i sąsiadka, i Janpaweł wyraźnie się wciągnęli. Jemu tak rzadko zdarza się być od kogoś mądrzejszym, że puchnie z dumy i jakby nawet rośnie, prostuje się, patrzy śmiało. Ja też powinnam czasem pozwolić, żeby się poczuł mądrzejszy, myśli Dobrochna.

– Mamę ma się tylko jedną, druga to na pewno ciocia – docieka sąsiadka.

– Tak bywa na ogół. Ale akurat my z Dobrochną mamy dwie mamy.

– Jak będziesz starszy, zrozumiesz, że to niemożliwe. – Sąsiadka kręci głową.

Dobrochna wzrusza ramionami i ciągnie Janpawła w stronę tortu. Biedaczek za długo stał samotnie. Unosi klosz. Gdy tylko zdradziecki paluch znowu wyciąga się w kierunku brązowej powierzchni, rozlega się krzyk. A że mama Tunia w odróżnieniu od mamy Anity nigdy nie krzyczy, Dobrochna zamiera, jakby właśnie usłyszała anielskie trąby oznajmiające, że świat się kończy (było o tym ostatnio w kościele, kiwała się w rytmie słów, których nie rozumiała, bo nie słuchała, ożywiła się dopiero, gdy ksiądz powiedział o tych trąbach). Więc zamiera z błękitnym kloszem w jednej ręce i z paluchem wyciągniętym w stronę grzechu.

– Wszyscy pracują, a ty wyżerasz?! – krzyczy dalej Tunia. – Jazda do kuchni sztućce polerować, a ty, Janpaweł, krzesła poustawiaj.

– Ja wolę ustawiać krzesła – protestuje od razu Dobrochna.

– Nie zaczynaj znowu.

Ale Dobrochna z miną rewolucjonistki już zaczyna ustawiać pieńki i ławę.

– Niech on idzie polerować sztućce. – Wysuwa dolną wargę.

Janpaweł nie reaguje. Trwa w zapatrzeniu ze wzrokiem wbitym w karny ordynek lśniąco białych plastików u sąsiadki zza płotu.

– Chciałbym, żebyśmy mieli takie ładne krzesła jak tam.

Mówisz i masz. Ulubione zdanie taty, gdy robi im niespodzianki.

– Hej, proszę pani! – woła od razu Dobrochna. – Pani sąsiadko!

– Przestań! – ucisza ją Tunia.

Ale już trwa zamieszanie, podawanie sobie mebli nad płotem, entuzjazm Dobrochny i Janpawła, który z rozkoszą wyrównuje roztańczony rządek krzeseł ustawiony przez Dobrochnę. Sąsiadka kiwa głową zza płotu:

– Mogę pani powiedzieć, gdzie je kupiłam.

Tunia zaciska usta. Ale teraz rzeczywiście przyjęcie wygląda o wiele lepiej. Gorzej, że Wojciecha ciągle nie ma, dzieci coraz brudniejsze i bardziej rozbawione, a Anita, zamiast je przebrać, zaśmiewa się, patrząc, jak Janpaweł pracowicie nadmuchuje balon, aż czerwienieją mu policzki, z kolei Dobrochna pozwala balonowi się wyrwać i zapluwa się z radości, gdy guma, popierdując, przelatuje nad trawnikiem. Kolejny balon przelatuje nawet nad parkanem i ląduje u sąsiadki, która podaje go Dobrochnie na drzewcu od grabi, bo jest naprawdę porządnie obśliniony.

Trzydzieści minut do godziny zero.

– Anita, ubierz się wreszcie, proszę – mówi Tunia. – Przebierz dzieciaki, umyj im buzie. I uczesz Dobrochnę.

– Nieeee – sprzeciwia się dla zasady Dobrochna.

Ale w tym samym momencie Tunia chwyta ją za dłoń i prowadzi w kierunku domu. Janpaweł grzecznie drepcze za nimi. Zero inicjatywy ma ten chłopiec w odróżnieniu od pannicy z piekła rodem. O Boże, co też ona, nie powinno się mówić „piekło” bez potrzeby, bo można niechcący przywołać demony, przypomina się Tuni. Myśl być może katolicka, choć raczej sobolewska, wprowadzona w jej życie raczej przez babcię niż przez księdza, ale kto by spamiętał, skąd która zasada się wywodzi, skoro tylu ich należy przestrzegać.

Anita stoi na schodkach z balonem w dłoni i gapi się w drapieżnie zielone zarośla sumaków. Dżersejowe spodnie ma wypchane na kolanach, koszulka na ramiączkach ukazuje wysmarowane dezodorantem na biało pachy, a włosy zebrała w węzeł, z którego wydostają się zbuntowane kosmyki. Tunia, mijając ją, rzuca jej tylko spojrzenie. Anita od razu odkłada balon i rusza za Janpawłem.

– Wiem, za długo chodzę w piżamie – kaja się.

To jest piżama? Tunia wyobrażała sobie, że akurat Anita do łóżka wkłada raczej kuszące koronki.

W domu Tunia przekazuje dzieci Anicie, a sama biegnie na dół do swojej kuchni. Dlaczego nie mogą zjeść tutaj? Usiedliby z dala od czujnych oczu zza płotu, bez liści głogu w jedzeniu, bez plastikowych krzeseł sąsiadki, tu by sobie spokojnie siedzieli pod reprodukcjami Alfonsa Muchy, które dzieci nazywają świętymi obrazami. Ona miałaby blisko do kuchni, dzieci by się nie brudziły, no i nawet może Anita zostałaby wtedy u siebie na górze i nie trzeba by się gimnastykować, co powiedzieć rodzicom. Ale Wojciech się uparł. Garden party i koniec. Grill i nie ma innej opcji. Że będzie luźno i przyjemnie, a nie sztywno i za stołem. Luźno jak dres Anity, a nie sztywno jak dopasowana w talii sukienka Tuni.

W takich chwilach Tunia uświadamia sobie, jak bardzo jest z Sobolewa. I jak bardzo jej mąż i Anita są z Warszawy. I tego poczucia nie zmieni nawet kościół, krzepiąco usytuowany kilkadziesiąt kroków od ich domu, gdzie można zawsze wpaść na chwilę z Panem Bogiem, który co prawda jest wszędzie, ale tam jakby jeszcze bardziej. To naprawdę komfortowe mieć Dom Boży tuż obok. W Sobolewie musiała iść do niego dwadzieścia pięć minut, i to naprawdę sprawnym marszem. W tutejszym żoliborskim kościele, zręcznie wrośniętym między szeregowce, Tunia czuje się sobą i u siebie. Bo bywa, że w domu czuje się jednak niepewnie. Mąż jej się wymyka, Dobrochna wymknęła jej się z chwilą swoich narodzin (miednica uwiera na samo wspomnienie), gdy tylko rozdarła się w proteście. Anita na ogół bywa odległa i zajęta swoimi sprawami, choć czasem przycumuje, by celebrować z Tunią kawę, obrus, łyżeczki, ten piękny serwis, który Tunia dostała w prezencie ślubnym. Tyle że wtedy Anita niby siedzi z nią razem, lecz myślą gdzieś buja za oknem, w sumakach, albo jeszcze dalej, w pracy, o której Tunia czasem słucha. Najmniej osobny z tego całego towarzystwa wydaje się Janpaweł. I nie jest to dobre, o nie, bo chłopaka miejsce nie jest w kuchni, przy przybranej matce, tylko w świecie, który ma zdobywać i czynić sobie poddanym.

Dziesięć minut do godziny W. Za taki żart Wojciech by się boczył na Tunię przez pół dnia, na Żoliborzu przecież nie żartuje się z godziny W ani z Powstania Warszawskiego, na Żoliborzu, gdy pierwszego sierpnia syreny o siedemnastej zdzierają gardła, idzie się na plac Wilsona i staje na baczność. To taki dzień, gdy nawet twardzielom wypada mieć łzy w oczach. Tunia to przecież rozumie.

Dziesięć minut. Do inwazji. Sobolewa na ten cholerny Żoliborz.

O Jezu, a tu nienakryte.

– Obrus, obrus! – woła Tunia.

No i dalejże zdejmować wszystko ze stołu, żeby rozłożyć obrus, a potem ustawiać od początku. Takim krzątactwem człowiek może być zajęty od rana do wieczora, ale Anita nie polemizuje, to nie jest dziedzina, w której zależy jej na władzy.

Anita idzie się również przebrać w jakieś kwiecistości, przy czym przez chwilę asystuje jej zachwycony tą metamorfozą Janpaweł, a Tunia znosi ze swojej kuchni kolejne sałatki i sosy. Kiedy ona to wszystko zdążyła zrobić? „Kupny keczup? Nie w moim domu”. Anita nie polemizuje z tym „moim domem”, skoro efektem tej rejonizacji są cztery sosy – biały czosnkowy, żółtawy musztardowy, własnej roboty keczup, rozwijający głębię smaku na podniebieniu, oraz ziołowy, zielonkawy, aromatyczny, pachnący koperkiem i szczypiorkiem. W zamian za smaki Anita całkowicie zostawia Tuni władanie kuchennym królestwem.

Rozlega się dzwonek. Dzieci biegają podniecone, Tunia natomiast sztywnieje. Anita wie, że powinna zniknąć, schować się i udawać, że nie istnieje, wtedy Tunia może mogłaby wypuścić powietrze i rozluźnić mięśnie brzucha. Anita jednak czuje, że Tuni potrzebne jest wsparcie, zwłaszcza że Wojtek jeszcze nie wrócił. Może więc to właśnie Anita powinna stanąć z nią ramię w ramię i pomagać jej kłamać.

Matka Tuni chce zdjąć buty w przedpokoju do chwili, gdy się dowiaduje, że przyjęcie odbędzie się w ogrodzie. Zaciska usta. W Sobolewie nie jada się przecież uroczystego obiadu na trawniku. Grill to zupełnie inny rodzaj przyjęcia. Patrzy na córkę, gdy ta stoi w progu tego chudego domu z chudym ogródkiem z tyłu. Do niej, to znaczy do niej i męża, należą tylko parter i przyziemie, na górze mieszka sąsiadka z dzieckiem, miła, zaprzyjaźniona, bezkonfliktowa, do tego stopnia bezkonfliktowa, że ogródek użytkują wspólnie. Dziwny układ, mało komfortowy, mało prywatności, ale podobno jak na Warszawę, jak na tę ekskluzywną zieloną dzielnicę, wcale nie najgorszy. Tunia stoi w progu, cała w emocjach, które zawsze wyłażą jej czerwonymi plamami na dekolt. Nic dziwnego, po raz pierwszy zaprosiła matkę do tej swojej strzeżonej twierdzy. Ojca też zaprosiła, dla przyzwoitości, ale matka właśnie tłumaczy, że tatuś jest chory i nie wybierze się tak daleko. Obie wiedzą, co to oznacza. Stary znowu jest w pijackim ciągu.

Tunia uśmiech ma niepewny, czerwone plamy zajmują coraz większą powierzchnię jej skóry, w czym jest coraz bardziej podobna do wszystkich kobiet z rodziny Ostrowskich. Ma nawet podobne fałdki w talii. Matka i córka spoglądają na siebie, uśmiechają się – obie w kwiecistych wiosennych sukienkach i pastelowych żakietach z ozdobnymi guzikami. Może Tunia i wyjechała do Warszawy, ale ciągle jest swoja, sobolewska, i cokolwiek stało między nimi, cokolwiek przeszkadzało, teraz się chwieje i kruszy, bo wreszcie matka może zobaczyć, jak córka mieszka. A z kim mieszka, już przecież widziała, gdy Tunia z mężem i małą Dobrusią przyjechali do Sobolewa na święta.

Więc to dla córki, dla jej męża (Gdzie on się podział, gdy ma przyjmować teściów we własnym domu? To nie jest ładne. To nie jest szacunek. To nie do pomyślenia w Sobolewie. Ale Warszawa to całkiem inny świat), dla tej uroczej małej Dobrusi Grażyna będzie przytrzymywać fruwający obrus, oganiać się od os i wyławiać z zupy liście.

Z jakiej zupy? Szybko się okazuje, że zupy nie będzie. Z talerza z grillowanym mięsem i warzywami. Na stole stanął jeszcze chleb. I miseczki z sosami.

– To ten tatarski, którego nauczyłam się od ciebie, mamo – wyznaje Tunia cała w pąsach.

Dziwnie tu wszystko i inaczej. Na przykład sąsiadka z piętra, na imię ma Anita, wyciągnięta na cementowych schodkach do ogrodu (swoją drogą niby Warszawa, a nie stać ich na położenie płytek na schodkach?) wystawia do słońca twarz i sterczące piersi ledwie przykryte kusą sukienczyną. Aż tak jej przygrzało? Poza tym dlaczego jej się zdaje, że może asystować przy cudzym rodzinnym obiedzie? I takie to pożytki ze wspólnego ogródka… Biedna Tunia. Nie można było w takim razie zjeść w jadalni?

Sąsiadka zerka na nich spod zmrużonych powiek. Jej dzieciak bawi się na trawniku. Zaraz, zaraz, czy ja nie widziałam już gdzieś tej kobiety? Tunia minę ma niewyraźną, co powoduje, że matka od razu słyszy dzwoneczek alarmowy w głowie.

– A jej mąż gdzie? Tej waszej sąsiadki?

– To nie mąż – wyjaśnia Tunia i robi się czerwona na dekolcie. – Oni nie mają ślubu. On nawet z nią właściwie nie mieszka. Pomieszkuje.

Aha, to ta przyjaciółka z Warszawy z nieślubnym dzieckiem, która obtańcowała chłopaków na weselu Tuni. Nawet jeśli jeszcze nie jest problemem, to wkrótce będzie. Sąsiadka bardziej pasuje do tych schodków cementowych i do grilla, natomiast Tunia w tym nieco za obcisłym żakiecie lepiej pasowałaby do obiadu za stołem przykrytym białym obrusem, najlepiej w Sobolewie. Matka widzi to teraz wyraźnie.

– Jak Wojciech się do niej odnosi? – pyta, dyskretnie wskazując na obiekt podbródkiem. – Nie ma… Nie ma chętek jakichś?

Tunia sztywnieje, jej dłoń przestaje mieszać sos tatarski. Kręci jednak głową.

– Ależ, mamo! Zapewniam cię, że wszystko mam pod kontrolą.

Mama Tuni wzdycha. Czyli coś jest na rzeczy…

Anita widzi porozumienie kobiet bez słów i trochę im tego zazdrości. Są tak podobne do siebie… Obie w lejących się kieckach i sztywnych żakietach, które, zdaje się, mają maskować fałdy brzuszne i podstanikowe. Tunia zawsze była okrągława, ale ostatnio wyraźnie przybrała w talii. Nie, to chyba nie ciąża, Anita wiedziałaby o tym pierwsza. Najwyżej druga. Chodzi pewnie o to, że Tunia leczy stresy pieczeniem ciast i pochłanianiem ich w ilościach, od jakich Anita pewnie skonałaby w boleściach. Ale jakie stresy, na Boga?! Czyżby było jej źle w ich układzie trójkowym? Czyżby coś ją uwierało? Przecież ma wszystko, jak chce, pieniądze, dom i królowanie w nim, ma przecież matkę na obiedzie i cztery sosy własnej roboty. Zaraz też nie będzie miała Anity w ogrodzie, tak się przecież umówiły. Anita już sprawdziła, że Tunia sobie radzi, i teraz powinna się schować na swoim pięterku i odczekać kilka godzin oficjałki. Wychynie dopiero, gdy zostaną sami w mało klasycznym układzie trzy plus dwa, gdy nadprogramowe jeden wróci do swojego Sobolewa.

Anita podnosi się ze schodków, przeciąga. O kurde, nie powinna tego robić tutaj. Zamiera w pół ruchu, opuszcza ręce i sunie do domu, kątem oka łapiąc pełne wdzięczności spojrzenie Tuni. Tak, o jedną osobę było za dużo. Może nawet o dwie. Powinna chyba zgarnąć też Janpawła, który stoi obok Dobrochny i jej babci i gapi się na nie z rozwartą buzią, gdy dziewczynka owija sobie dawno niewidzianą starszą panią wokół paluszka. Ale zaraz będzie krzyk, pytania: „Dlaczego mnie zabierasz?” i „Ja też chcę być na grillu”. Więc może jednak mniej będzie zamieszania, jeśli Janpawełek zostanie obok Dobrochny, karkówki i sukien w kwiaty.

No, wycofujemy się z tej idylli.

Anita zasiada w swojej kuchni. Niewiele ma tu do jedzenia, ale i jeść się nie za bardzo chce z tych nerwów. Czym się denerwuje? A tym, że musi się ukrywać, że musi udawać. Dla Tuni, wiadomo, robi to dla Tuni, no i dla Wojtka poniekąd, i dla świętego spokoju, czyli również dla dzieci i dla siebie. Jest, jak jest, ale nie każdy musi o tym wiedzieć. Mama Tuni na pewno nie, tak twierdzi Tunia.

Anita zerka przez okno i widzi, że Wojtek nareszcie wrócił, z kwiatami, dla żony i teściowej, z przeprosinami za spóźnienie. Uroczy, jak to on potrafi. Po ogrodzie wędruje więc szczęśliwa para małżonków z zaciekawioną matką oraz podsłuchującą dwójką dzieci. Wojtek zagaduje do mamy Tuni. Anita zawsze podziwiała jego niezwykłą zdolność rozmowy z kobietami w przeróżnym wieku. Po chwili przepasuje się fartuchem i idzie zajmować się jedynym męskim gotowaniem, na jakie Tunia mu pozwala, czyli grillem, Tunia zaś oprowadza matkę po swoich włościach i pewnie tłumaczy, że przed wojną każdy z tych szeregowców stanowił całość, od piwnicy po strych we władaniu jednej rodziny. Tylko że wtedy Żoliborz stanowił peryferie, jak dziś Białołęka, i wcale nie było tu drogo, a teraz to jedna z najdroższych dzielnic w Warszawie, czyli nawet i w Polsce. Należy się więc cieszyć z parteru z przyziemiem i połówki kiszkowatego ogrodu, bo jeśli chodzi o nieruchomości, to wszak liczą się tylko trzy rzeczy, a mianowicie lokalizacja, lokalizacja oraz lokalizacja. A poza tym takie wspólne mieszkanie z sympatycznymi ludźmi z dzieckiem ma mnóstwo zalet. I tu Tunia na pewno wyjaśnia, jakie mianowicie to zalety, a więc: wspólne zabawy, wspólna opieka, wspólne dostarczanie do placówek opiekuńczych i oświatowych (to w przyszłości), wspólne inwestycje (huśtawka), o wspólnym ojcu oczywiście nie pada ani słowo. Wspólny ojciec to szara strefa tej współpracy, wspólny ojciec i – co gorsza – wspólny mąż to dziedzina znana tylko ich zgranej piąteczce.

Anita z podziwem słucha ze swojej kuchni słownej ekwilibrystyki Tuni, która tłumaczy ich życie na ogólnie akceptowany język, przemilczając to, co przemilczeć należy.

Tupią po schodach, dwoje dzieci i dwie kobiety. Przystają na półpiętrze.

– A to? – pyta matka.

– Tu jest nasza pralnia – wyjaśnia Tunia.

– Nasza?

– No nasza, wspólna dla obu rodzin. Pralnia jak pralnia, nie będziemy tam zaglądać.

– A ja bym jednak chętnie zobaczyła. Może i my wygospodarujemy sobie taki pokoik na wszystkie brudy – podnieca się Tunina matka. – I pralkę. Żeby nie trzymać na wierzchu, w łazience. Jakie to praktyczne, jaki dobry pomysł. Czy to twój mąż wymyślił?

Tunia chyba kiwa głową, bo odpowiedzi nie słychać.

Pralnia, maleńki pokoik ze znikomym oknem, to szczególne miejsce w ich domu, ale tego już Tunia nie tłumaczy. Dzieli z Anitą obowiązki, pieniądze, zawsze bardzo uczciwie, pensja Anity na życie, pensja Wojtka na konto oszczędnościowe. Dzieli z nią również męża, tydzień równo na pół. Zostaje nieparzysta noc, jedna w tygodniu. Ją właśnie Wojtek spędza w pralni na półpiętrze, kiedy zbiera myśli w tym oceanie kobiecości i dziecięcości, jak zwykł mówić. Do pralni nie wolno nikomu wchodzić, gdy Wojtek zamyka się tam z komputerem, z pracą, z powieścią. W pralni, w byłej pralni brudów nie ma. Stoi za to łóżko Wojtka, jakaś półka, książki, gazety, odtwarzacz CD, ciasno. Anita rzadko tam zagląda, bo i Wojtek raczej strzeże swego bastionu.

Mieszkanie na dole – parter i suterena – należą do Tuni i jej córki Dobrochny. Mieszkanie na górze – czyli piętro i stryszek – do Anity i jej syna Janpawła. Ogród jest wspólny. Wojtek też. Pralnia wyłącznie Wojtka. I nie powinien tam zaglądać nikt postronny, bo będzie mnożył pytania, a po co pytania, gdy nie mogą paść odpowiedzi.

Anita, przygładziwszy powiewne kwiecie swojej sukienki, schodzi na półpiętro, spiesząc na ratunek, bo już widzi, że piersi Tuni unoszą się w nieco przyspieszonym, intensywniejszym niż zwykle rytmie, choć głos Tunia ma spokojny i ruchy – jak zwykle – celowe. Anita pociąga więc teatralnie nosem i oznajmia, że grill zapewne już gotowy, bo Wojtek, specjalista od mięs, już pewnie upiekł, co należało. Tunia posyła jej spojrzenie pełne wdzięczności.

– Tak, już idziemy. Nie można pozwolić twojemu mężowi, żeby na nas czekał – zgadza się matka Tuni, po czym zgodnie z zasadą „co innego widzisz, co innego słyszysz” naciska klamkę Wojtkowej twierdzy.

Wszystko zamiera w kadrze. Tunia mieni się na twarzy gdzieś pod ścianą.

Klamka porusza się z góry na dół, dwa razy.

– Zamykacie pralnię na klucz? – dziwi się wreszcie matka Tuni.

Anita znowu przejmuje pałeczkę:

– No wie pani… dzieci… chemikalia… – Wystarczą okruchy, bo wie, że zbyt okrągłe zdania bywają niewiarygodne.

Towarzystwo ląduje więc z powrotem w ogrodzie, a Anita w swojej kuchniojadalni na pięterku.

Brzuch Anity wygrywa jakiś concerto grosso. Powinna chyba coś zjeść. Zagląda do lodówki i – bingo! Tunia pomyślała o niej i zgromadziła tam wszystkie cztery sosy. Na blacie położyła karteczkę, że karkówka czeka w piekarniku. To jest dziewczyna! Anita popatruje na nią przez okno i się uśmiecha. Co z tego, że tamta jej teraz nie zauważy, bo właśnie zdejmuje listek bzu z obrusa i dalejże usadzać mamę gdzie najwygodniej. Tamci na dworze, a Anita w domu raczą się karkówką, sosami i chlebem na zakwasie z piekarni w Radzyminie, kupionym w budce obok Domu Handlowego Merkury. Przez okno nad zlewem Anita widzi połączoną zażyłością rodzinę z dwójką dzieci, z powoli rozkrochmalającą się teściową. Całkiem dopasowana układanka, w której doprawdy nie brakuje żadnego elementu. Nie brakuje go ani Wojtkowi, ani Tuni, ani nawet dzieciom. Janpaweł siedzi grzecznie obok Dobrochny i zajada z zapałem, popatrując na twarze biesiadników. „Chcę mieć dużą rodzinę” – mówił zawsze Wojtek. I ma. Chyba nawet największą w Polsce.

Nie, nie chodzi o dzieci. Chodzi o dwie żony. Dwie żony żyjące w zgodzie.

Na ogół w zgodzie, no bo trudno czasem się nie pokłócić, gdy się razem mieszka. Ale lepsze kłótnie i przeprosiny niż ciche dni, tutaj akurat Tunia z Anitą i Wojtkiem zgadzają się w stu procentach.

Anita robi sobie szprycera z białego wina. Miły szmerek w głowie pomoże jej przetrwać to popołudnie.

– Anita! Mamo! – woła nagle Janpaweł.

Tunia coś mu szepcze do ucha, ale nie pomaga. Janpaweł kręci głową i: „Dlaczego mama Anita z nami nie je?”. A jednak, myśli Anita, komuś jej zabrakło. Ale ta satysfakcja jest głupia i dziecinna, wie o tym, bo z tego pytania narodzą się kłopoty.

Anita zbiega po schodach i już jest w ogrodzie, przeprasza za swojego synka i bierze go za rękę, by zaprowadzić na górę. Młody jednak zmienia się w Gandhiego i przyrasta do krzesła w biernym oporze. Nie i nie. Nie ruszy się z miejsca, gdzie tylu ludzi, tyle jedzenia, miła starsza pani i te piękne krzesła od sąsiadki.

– W takim razie dlaczego pani z nami nie zostanie? – spieszy z interwencją matka Tuni.

I ten przewidywalny ping-pong, że nie chcę przeszkadzać, ależ nie i wcale nie, proszę zostać, będzie nam miło, mnie też, ja tylko. Koniec końców Anita ląduje przy stole. A stół wygląda całkiem nieźle. Zielony obrus, zielone liście, zielona trawa, białe krzesła od sąsiadki, mięsa piętrzące się na talerzu przykrytym folią i kolorowe talerze. Może mama Tuni doceni, jak córka się postarała. Anita, popijając kompot, tęskni za szprycerem, który grzeje się w jej kuchni na stole. Janpaweł oddycha z ulgą i bierze ją pod stołem za rękę. Ten dzieciak jest jak pies pasterski – zawsze pilnuje, by stado było w całości.

– Tuniu, widzę, że na swój sposób rozwiązałaś problem posiadania jedynaczki – chwali jej matka. – Może lepiej tak niż w ogóle pojedynczo. Bo co, następne się u was nie zapowiada?

Tunia sztywnieje, a już przecież prawie udało jej się rozluźnić. Tyle że matka właśnie weszła na temat, po którym nikomu nie wolno się poruszać. To znaczy poruszać się czasem wolno, ale nic na ten temat mówić. A jeśli chodzi o poruszanie się, to wyłącznie bez słów, w cichych ciemnościach, takie zwierzenie wyrwało się kiedyś Wojtkowi przy Anicie. „Tunia ewidentnie tego nie lubi. Więc jej do tego nie zmuszam”.

Anita o szczegóły nigdy nie pyta, pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Lepiej o nich nie myśleć, nie rozkminiać ich, nie analizować. Niech zostaną tam, gdzie powinny, pod kołdrą umieszczoną pod wyłączoną żarówką. Ale kiedyś wlazła bez pukania i choć zaraz się wycofała, to jednak zdążyła zauważyć, że Wojciech lubi przytulać twarz do nagich piersi Tuni, jak dziecko. A piersi ma Tunia naprawdę ogromne, co można docenić nawet pod żakietem. Wielkie i macierzyńskie. Dlaczego się mówi „macierzyńskie”? Jakby duże piersi były gwarantem bycia dobrą matką, jakby tym o małych nie wypadało rodzić, wychowywać. Kolejna bzdura, która wyryła się w języku i siedzi tam, kształtując świadomość. Tak by pewnie powiedział Wojtek. On jednak nic nie mówi, bo nadal uwija się przy grillu, a zapach dymu opanowuje ogród.

Anita wzrusza ramionami i uśmiecha się, starając się nie patrzeć na archipelagi czerwieni na Tuninym dekolcie. Cisza trwa długo, za długo. Matka Tuni chyba zrozumiała, bo przeprasza za swoje niedelikatne pytanie, ale jak to w rodzinie i co złego, to nie ja. Wojtek, nieświadomy zamieszania, smaruje kolejne żeberka marynatą, raz koło razu, dokładnie i sprawiedliwie, jak wszystko, co robi. Anita idzie do grilla, zabiera Wojtkowi pędzel do marynaty i każe mu dołączyć do wesołej gromadki. Należy brnąć w tę fikcję z nadzieją, że jakoś zleci.

No, nareszcie. Wojtek bierze na duży talerz kolejną porcję mięs i idzie do stołu. Siada, uśmiecha się (tym uśmiechem mógłby podbijać kontynenty), częstuje kiełbasą (bez powodzenia), karkówką (już lepiej) i filetami z piersi kurczaka (mogą być). Tunia się trochę rozluźnia. Dzieciaki chwytają po filecie i znikają w głębi ogrodu.

– Jeszcze para z nich będzie – podsumowuje matka Tuni, na co Wojtek się uśmiecha, że maluchy są dla siebie jak brat i siostra, więc raczej niekoniecznie.

Matka Tuni chwali cztery sosy, ale skubie bez przekonania. Udaje, że nie przypatruje się to Wojtkowi, to Tuni, to Anicie, która gapi się na skwierczące kawałki kurczęcia, chowając usta w szklance kompotu.

Nadchodzi czas tortu. Anita wypełnia przerwę zbieraniem naczyń, Tunia idzie po ciasto, które już trochę klapnęło w tym upale. Woła do stołu dzieci. Pojawia się jednak tylko Dobrochna. Babcia dalejże brać ją na kolana i chwalić, że taka grzeczna dziewczynka, ale mała nie czuje się komfortowo, sztywnieje, zsuwa się z kolan.

– To ja poszukam Janpawła.

– Janpawła? – dziwi się matka Tuni. – Mówi się „Jana Pawła”.

Dobrochna patrzy na babcię jak na głupią. Tunia znowu czerwona.

– Janpaweł – takie imię dla mojego syna wybrała właśnie pani córka – wyjaśnia Anita.

– Tunia? – dziwi się matka.

– Nasza mama Tunia – precyzuje Janpaweł, który nieoczekiwanie wyrósł obok nich.

– Twoja mama? – Matka Tuni wodzi wzrokiem od twarzy do twarzy, wyraźnie zagubiona.

– Tak naprawdę decyzję deklinacyjną podjęła Dobrochna – śmieje się Anita, choć wcale nie ma na to ochoty. Chyba zgłupiała. „Decyzja deklinacyjna”! Tłumaczy więc gorączkowo: – Janpaweł, więc Janpawła, Janpawłowi i tak dalej. Tunia protestowała, ale jakoś się tak przyjęło. Śmiesznie, prawda?

Matka układa twarz w minę ambiwalentną. Ma na niej dużo skóry, jak shar pei, więc miny wydają się podwójnie ekspresyjne.

– Cóż – brnie Anita, mimo że Tunia stuka ją w bok. – Na papieża też nikt nigdy nie mówił Jaś.

– Na Janpawła też nie. – Dobrochna musi co jakiś czas dobitnie przypomnieć, że istnieje.

– Mamo, wybacz Anicie, ona czasem pozwala sobie na niestosowne żarty – usiłuje wyjść z tego bez szkody Tunia.

Jej matka w końcu zdobywa się na wymuszony uśmiech.

– Panie, znaczy Tunia i pani, jesteście tak cudownie zgraną grupą sąsiedzką. Że aż dzieciom się myli, która mama jest czyja.

– Opiekowałam się obojgiem, gdy byli mali, a Anita musiała wracać do pracy – spieszy z wyjaśnieniem Tunia. – I tak jakoś zostało. Mama Tunia i mama Anita. Przejdzie im.

Matka chyba się rozluźnia, opowiada nawet ryzykowny kawał o dwóch ojcach, między innymi listonoszu, z którego Anita usiłuje się roześmiać, a Tunia krzywi się, że nie przy dzieciach. Janpaweł dopytuje, że jak to dwóch ojców, Dobrochna poucza go, że tak jak dwie matki, głuptasie, normalnie. Tunia zagaduje ostatnie słowa córki. Płynie więc opowieść pełna częściowych prawd, które nijak nie mogą im zaszkodzić. Mówi więc o tym, jak kocha Janpawła, jaki to wspaniały chłopiec i towarzysz zabaw dla Dobrochny. A że Anita pozwoliła jej wybrać imię dla niego, Tunia czuje się nawet trochę jego zastępczą matką. Gdy Anita jest w pracy oczywiście.

– Jak u ludów pierwotnych – dorzuca Wojtek z uśmiechem – wszystkie kobiety w plemieniu są matkami dla każdego dziecka.

Tunia ciągnie, jakby się z czegoś tłumaczyła, że Anita zaraz po macierzyńskim wróciła do pracy i Janpaweł został pod opieką Tuni w ciąży, a potem Tuni karmiącej. Fajnie mieć dwójkę w tak zbliżonym wieku. Bawią się ze sobą, a ona ich zdrowo, regularnie i obficie karmi. Na placyku zabaw w parku Żeromskiego z przyjemnością opowiada, że to bliźniaki. Zresztą młodzi dogadują się tak, jakby faktycznie dojrzewali w jednym łonie. Co ją martwi, to fakt, że w zabawach wyraźnie inicjatywę i przewodnictwo przejmuje Dobrochna, Janpaweł z radością zgadza się być poddanym.

– Im prędzej Janpaweł zrozumie, że to kobiety powinny rządzić, tym lepiej dla niego – śmieje się Wojtek. – Czy pani też ma wrażenie, że kobiety na ogół dysponują niebywałą siłą charakteru? Chyba ten mało przyjazny świat tak je kształtuje.

Mama Tuni podejmuje temat, a Tunia wydaje się zadowolona, że rozmowa zeszła na bezpieczniejsze tory. Gdy znowu powraca do uroczej dwójki malców przy stole, Tunia tłumaczy, że stara się w Janpawle obudzić chłopca, mężczyznę, w tym celu stawia go często przed koniecznością decydowania, wyznacza mu też dni, kiedy to on rządzi w domu. Młody zgadza się na to, acz bez przyjemności, natomiast Dobrochna uwielbia rządzić. To Tunię niepokoi, dziewczynka nie powinna się tak zachowywać.

– A ojciec? Co ojciec na to? Ojciec Jana Pawła? – dopytuje matka. – Janpawła? – dodaje na znak dobrej woli.

– Ojciec? On nie widzi w tym nic złego. Śmieje się – odpowiada zgodnie z prawdą Tunia.

Anita aż drętwieje, bo wie, że zaraz wejdą na śliski grunt. I rzeczywiście.

– Ale nie mieszka z synem, prawda? Synowie samotnych matek często nie wiedzą, jak powinien zachowywać się mężczyzna – wymądrza się matka Tuni.

Anita zbiera talerze i idzie zmywać. Do swojej kuchni.

– Ja przecież nie chciałam obrazić tej pani – dobiega jeszcze do niej sceniczny szept matki Tuni, więc wraca na chwilę i uspokaja, że wcale się nie obraziła, że tylko wstawi wodę na herbatę i zaraz wróci.

Układa naczynia w zlewie i puszcza bardzo gorącą wodę, wsadza dłonie pod strumień i patrzy, jak czerwienieją w tym prawie wrzątku. Ból czasem pomaga.

A czasem wcale.

Ale po chwili wraz z resztkami sosu z talerzy spłukuje z siebie napięcie tego trudnego dnia.

Tunia wpada po herbatę, wzdycha ciężko. Uff, powoli będą kończyć. Anita gładzi ją po plecach. Dała radę. Dały radę. Umyte naczynia piętrzą się na suszarce jak stosik bierek. Strach dotknąć, taka krucha ta równowaga.

* * *

Tuni starcza jeszcze energii, by odprowadzić matkę do drzwi, pomachać jej z progu, gdy wsiada do samochodu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: