Poszukiwani, poszukiwany - ebook
Poszukiwani, poszukiwany - ebook
Do czego zdolna jest kobieta, aby zajść w ciążę? W zasadzie dwie kobiety… Po przygodach Berki i jej noworocznym postanowieniu ("Mąż potrzebny na już") oraz magicznej odmianie egocentrycznej Zosi z "Gorzej być (nie) może" nadszedł czas na nie… Jola i Monika postanawiają założyć rodzinę. A czym byłaby rodzina bez dziecka, dokładniej dzieci? Partnerki za namową przyjaciółek wpadają na coraz dziwniejsze pomysły, prowadzące do zajścia w ciążę, które – jak na nie przystało – kończą się absolutnym fi askiem. Jednak ciąża to nie wszystko, kiedy ciągle pojawiają się nowe problemy, z którymi trzeba się zmierzyć. Jak sobie poradzą przyjaciółki w trudnych dla nich chwilach? Czy ich starania będą wystarczające, aby spełnić marzenie o szczęśliwej rodzinie?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-632-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jola (Jolka) – może jestem trochę zarozumiała, ale taka moja natura, nie lubię, kiedy coś jest nie po mojej myśli. Zawsze dążę do wyznaczonego celu i chyba to najbardziej ceni we mnie Monika, która jako jedyna jest w stanie wyzwolić we mnie głęboko skrywaną delikatność.
Monika (Monia) – zaangażowana w pomoc innym, zapominam często o samej sobie. Odważna w życiu zawodowym, strachliwa w życiu codziennym (przeraża mnie nawet pająk, a co dopiero poważniejsze stwory typu… ludzie).
Baśka – przede wszystkim matka, dopiero potem kobieta, zakochana po uszy w bogatym ojcu Zośki. Po ostatnich wydarzeniach w wydawnictwie coraz częściej myśli o zmianie zawodu. Uważa, że nie potrafi już wstrzelić się w czytelnicze trendy Polaków.
Zosia – szczęśliwa młoda małżonka z milionem pomysłów na życie, niepotrafiąca wybrać tego jednego, który jest możliwy do zrealizowania. Uważa, że ludzie piękni i bogaci mogą wszystko i chętnie demonstruje to na każdym kroku.
Marietta (Mari) – ułożona dyrektor projektowy w firmie swojego partnera, którego jeszcze niedawno chciała zabić. Wielbicielka porządku, nieznosząca sprzeciwu. Jej życie jest zaplanowane na co najmniej dziesięć lat do przodu, a może nawet dalej.
Bernadetta (Berka) – szczęśliwa żona, młoda matka bliźniaków, których się nie spodziewała. Pozytywnie roztrzepana, postanowiła jednak nadać swemu życiu powagi, aby pokazać światu, a przede wszystkim swojej matce, że potrafi być dobrą mamą dla swoich dzieci.2/3 lipca 2016 roku
Jolka
– Wyglądało to zajebiście, ale boję się zapytać, ile siana poszło z dymem – burknęłam pod nosem po pokazie fajerwerków.
– Mogłabyś za to kupić sobie samochód, i to z salonu. – Baśka spojrzała na mnie wymownie.
Próbowałam przypomnieć sobie, ile kosztują cacka reklamowane w telewizji, ale nie byłam w stanie. Na pewno więcej niż moja półroczna pensja, i to z dodatkami, plus to, co dostaję za indywidualne treningi na siłowni. Spokojnie wychodzi ponad dwadzieścia tysięcy.
– Dwadzieścia tysi?
– Trzydzieści trzy pięćset – rzuciła Baśka w moją stronę. – Ludzie za tyle zrobią całe wesele, a ona to na durne światełka wydała.
– W sumie nie ona. – Marietta usłyszała naszą rozmowę. – Bardziej chyba twój Maks, choć dziś to raczej jej, a nie twój.
Na twarzy Baśki wypisane było niezadowolenie. Zdawała sobie sprawę, że to wesele Zosi, ale latanie wokół niej, jak nad rozwydrzoną księżniczką było stanowczą przesadą ze strony jej ojca.
– Chwała, że po ślubie zamieszkają w domu obok. – Na twarzy Baśki pojawiła się wyraźna ulga. – Przeczekam tę noc i po problemie.
– Nie wierzę! Zośka postanowiła się wyprowadzić? – Nie dowierzałam.
Baśka spuściła wzrok. Wpatrywała się w swoje beżowe szpilki, jakby miały pomóc jej w udzieleniu odpowiedzi.
– Właściwie…tak właściwie…to… – zaczęła się lekko jąkać.
– No, mówże w końcu! – Dałam jej kuksańca.
Baśka przechyliła trzymany w dłoni kieliszek z winem i opróżniła go do dna.
– Właściwie… tak wylosowaliśmy.
– My? Czyli kto? – dociekała Monika.
– No, ja, Maks, Tori i Arti.
Spojrzałyśmy na nią bacznie. Wiedziałyśmy, że jest jeszcze coś, o czym nie chce nam powiedzieć.
– No co? – podniosła głos. – Tak chciał los. Wyciągnęli krótszą zapałkę.
– Baśka… czy aby na pewno tak było? – drążyła temat Monia.
Tym razem sięgnęła po kieliszek Marietty. Nie pytając o zgodę, wypiła jego zawartość.
– Whisky? – Wypluła trunek.
– Ja ją lubię, ty nie musisz – rzuciła wciąż zdenerwowana zachowaniem Baśki Mari. – Lepiej mów o tym losowaniu, bo już czuję, że to historia grubymi nićmi szyta.
– No dobrze, ale to tajemnica. Zocha nie może się o tym dowiedzieć, bo… już ona coś wymyśli, żeby się zemścić za planowanie jej życia. Wczoraj, znaczy już nie wczoraj, a przedwczoraj, jak Zośka pilnowała tutaj tych przygotowań, udaliśmy się z Maksem na chwilę do sąsiadów, aby porozmawiać o przyszłości państwa młodych. Wiecie, martwimy się o nich i chcemy dla nich jak najlepiej.
– Nie wątpię – zakpiłam.
Baśka rzuciła mi wrogie spojrzenie. „No tak, prawda boli” – stwierdziłam w myślach, nie chcąc jej jeszcze bardziej drażnić. „Na wszystko przyjdzie czas” – postanowiłam.
– Jak tak siedzieliśmy w czwórkę, to stwierdziliśmy, że po ślubie powinno się mieszkać razem. Wiecie, mąż i żona w jednym domu, a że na razie nie mamy nic nowego dla nich, a Zośka nie pójdzie spać do pierwszego lepszego domu, nawet takiego za milion, to musieliśmy zrobić losowanie. Złamałam jedną zapałkę i ustaliliśmy, że ten, kto ją wyciągnie, przyjmie Zośkę i Sebę do siebie. Proste.
Monika przez chwilę wpatrywała się w Baśkę, czekając na ciąg dalszy opowieści, jednak nie nastąpił.
– Złamałaś dwie zapałki! – rzuciła Monika. – Jesteś podła! Nie dałaś im szansy…
– …na wyzwolenie – dokończyłam za Monię, ale najwyraźniej nie o to jej chodziło.
Baśka ponownie utkwiła wzrok w swoich szpilkach, jakby szukając u nich pomocy.
– Zrozumcie, oni praktycznie ciągle są poza domem, nagrywają te swoje programy, a my… my jesteśmy tutaj, na miejscu, i należy nam się trochę spokoju – tłumaczyła.
– Nie zmienia to faktu, że jesteś podła – stwierdziła Monika, natychmiast dodając: – i inteligentna. Sama też bym pewnie tak zrobiła.
Baśka spojrzała na nią z niedowierzaniem. Moja porządna, spokojna i dobra Monika pochwalała pomysł oszustwa! Tego się nie spodziewałam. Tego nikt się nie spodziewał. Nikt prócz uśmiechającej się szelmowsko Moni.
Monika
Baśka mnie zaskoczyła. Z naszej szóstki to my dwie byłyśmy brane za królowe porządku (nie mylić z tym panującym w domu). Zawsze uczciwe, niedające zrobić krzywdy choćby mrówce, a co dopiero człowiekowi… to znaczy Zosi.
– Gotowe? – Podbiegła do nas Zosia.
Spojrzałyśmy na nią, zdziwione, nie wiedząc, co ma na myśli.
– Na naszą weselną naradę. – Zaśmiała się lekko. – Przecież to tradycja od ślubu Berki i Karola.
Cała Zośka! Jedna narada za nami, a ona już traktowała to jak jakąś naszą tradycję. Osobiście nie wspominałam tego z uśmiechem na ustach. Z jednej strony zrobiło się lżej, kiedy powiedziałyśmy z Jolą innym, że jesteśmy razem, z drugiej strony musiałyśmy przyjąć na siebie tajemnice każdej z nich. Aż dziw, że udało nam się to wszystko ukryć. My jak my, ale Baśka i trzyletnie dziecko to był już status hardcore.
– Ale nie ma Berki – słusznie zauważyła Marietta.
– Tu jej nie ma, ale zrobimy wideokonferencję. Przecież chciałyście nam coś powiedzieć. – Zosia spojrzała na mnie i Jolkę.
Skinęłyśmy równocześnie głowami, wiedząc, że nie będzie odwrotu. Przecież to właśnie podczas nocy wyznań na weselu Berki obiecałyśmy sobie nie mieć już przed sobą więcej tajemnic.
Wszystkie pięć udałyśmy się do pokoju Zośki. Jeszcze jej, bo później zapewne przejmie go Zuzia, zdając sobie sprawę, że jest znacznie większy niż ten, który ona zajmuje.
Włączony laptop najwyraźniej czekał na nasze przyjście. Zośka specjalnie podłączyła go pod ładowarkę, aby się nie wyłączył. „Ależ się wyrobiła. Wszystko przygotowała” – pochwaliłam ją w myślach, przypominając sobie, że dobre pomysły nie były dotąd kojarzone z panną młodą.
– Hej, piękna, możesz gadać? – zapytała Zośka, kiedy ujrzała na ekranie Berkę w szpitalnej piżamie.
– Mogę, tylko wyjdę na korytarz, aby nie obudzić dzieciaków. – Wstała z łóżka i ruszyła ku drzwiom.
– Niezłe wdzianko – zaśmiała się Jola. – Karol nie mógł ci przywieźć domowej koszuli?
– Przywiózł, nawet dwie, ale one ciągle jedzą i koszule są całe w mleku – wyjaśniła.
Poczekałyśmy, aż Berka zajmie miejsce na jednym z krzeseł w korytarzu, aby kontynuować nasz sabat.
– Bereczko, ty zapewne nie wiesz, ale dziewczyny, znaczy się Jola i Monia, chcą nam coś powiedzieć – Baśka wyjaśniła cel wideokonferencji.
Berka nie skomentowała, wyraźnie czekając na rozwój wypadków. Po ciężarze gatunkowym dotychczas wyznawanych przez nasze przyjaciółki tajemnic trudno jej się było dziwić, że nie pokusiła się o spekulowanie, o cóż może chodzić tym razem.
– Pewnie się hajtają – stwierdziła Zośka. – Tylko że u nas, w Polsce, to chyba nie można brać ślubów ten tego, no, wiecie…
Zaśmiałyśmy się wszystkie, będąc jednocześnie dumne z Zośki, że choć trochę zna się na polityce kraju, w którym żyje, ale też zdziwione, że boi się nazwać rzeczy po imieniu. Po kim jak po kim, ale po niej nie spodziewałam się delikatności.
– Tak, w Polsce nie udzielają ślubów parom homoseksualnym – przyznałam jej rację.
– A powinni. – Złapała mnie za rękę na znak poparcia dla naszego związku.
I pomyśleć, że tak się bałyśmy ich reakcji. Ukrywałyśmy się, wymyślając co rusz to nowe kłamstwa, a one okazały się naszymi najlepszymi kompanami w tej ciężkiej drodze coming outu.
– Na to nie licz – rzekła wściekle Jolka. – Nie z taką partią rządzącą. Oni to ewentualnie spalą nas na stosie, byle tylko nas nie dotykać, by rąk sobie nie pobrudzić.
Miała rację. Wszystkie się z nią zgadzamy.
– To co chciałyście nam powiedzieć, skoro się nie hajtacie? – dopytywała Baśka.
Spojrzałyśmy z Jolą na siebie, wiedząc, że to ta chwila. „Teraz albo nigdy” – pomyślałam, ściskając dłoń Jolki jeszcze mocniej.
Jolka
– Staramy się o dziecko – powiedziała szybko Monia, chcąc mieć to wszystko już za sobą.
Zapadła cisza. Spodziewałyśmy się tego. Przecież przez miesiąc przygotowywałyśmy się do tej rozmowy, pisząc jej możliwe scenariusze. Mimo tego wiedziałyśmy, że one nas zaskoczą. Na osiemdziesiąt trzy rozpisane możliwości musiałyśmy zapomnieć o tej jednej. Tej, którą zaraz usłyszymy od nich.
– Znowu będę ciocią! Będę ciocią! – Zośka zaczęła tańczyć.
– Skąd ta radość? – zdziwiła się Berka.
– Lubię nowe role.
– Jakoś w roli siostry się nie spisałaś – syknęła Baśka.
Fakt, Zośkę i Zuzę łączyła dość specyficzna relacja. Przynajmniej na początku, później było ciut lepiej, ale to tylko odrobinę.
– Bo to była trudna rola, a ja miałam mało czasu na naukę. Ryk-cyk i już. Nawet Angelina Jolie nie jest tak plastyczna – tłumaczyła.
– Elastyczna – poprawiła ją Mari. – Plastyczna to ona akurat jest. Nawet za bardzo.
Zosia odrzuciła włosy z ramion i ponownie zaczęła wykonywać swój radosny taniec.
– To w sumie dobrze, że chcecie dziecko. – Stanęła na chwilę. – Berka dostała jedno w gratisie, więc to żaden problem, może wam jedno odstąpić.
Cieszyłam się, że Berka jest w szpitalu. Lubiłam dokuczać Zośce, ale spojrzenie Berki mówiło o czymś znacznie więcej niż niewinne zgryźliwości. Jej wzrok strzelał piorunami, celując w pannę młodą.
– No co? Nie spodziewałaś się dwójki. – Wzruszyła beznamiętnie ramionami, nie rozumiejąc złości świeżo upieczonej mamy.
– Dobra, skończmy z bliźniakami. – Marietta postanowiła opanować sytuację. – Macie jakiś pomysł na realizację swojego planu?
Ponownie zapadło milczenie. Dziewczyny czekały, aż zaczniemy sypać pomysłami z rękawa, ale my ich nie miałyśmy.
– Szkoda, że już nie robimy konkursu na realizację postanowień – wyznała Mari. – Was dwie można by już skreślić na starcie.
– Ale my ich nie skreślimy. – Berka wyraźnie wzięła naszą stronę. – One potrzebują naszych rad, a nie durnych przekomarzań.
Nie spodziewałam się tego po niej. Widać macierzyństwo dobrze na nią wpływało.
– Tylko jest jeszcze jeden problem… – Wiedziałam, że muszę im to powiedzieć, bo Monia nie da rady. – My chcemy mieć dwoje dzieci… znaczy się każda swoje.
– Pazerne – burknęła Zośka. – Na jedno miałam pomysł, ale dwóch Berka wam na pewno nie odda.
Zignorowałyśmy jej słowa, nawet Berka, która zdawała się rozumieć, że tylko spokój może nas uratować.
– Ale dlaczego? – zapytała nagle Baśka.
No tak, scenariusz numer osiemdziesiąt cztery właśnie zaczynał się pisać. Tego pytania się nie spodziewałyśmy. Dla nas to było logiczne, dla innych widocznie nie.
– Żebyśmy obydwie mogły iść na urlop macierzyński, mogły urodzić… – wyliczała Monika.
– Z tym rodzeniem to nie wiecie, co mówicie – przerwała jej Berka. – To zdecydowanie nie jest nic przyjemnego.
– Ale zobacz, jaka nagroda cię potem czeka – uśmiechnęła się Baśka. – A w twoim wypadku nawet dwie.
Twarz Berki rozpromieniła się na myśl o bliźniakach śpiących za drzwiami.
– Skupmy się na konkretach, pierdoły zdążymy jeszcze omówić. – Marietta postanowiła wprowadzić porządek. – Zatem adopcja odpada – powiedziała, jednocześnie szukając czegoś w torebce.
Mała kopertówka wydawała się nie mieć dna. Dopiero po dłuższej chwili Mari udało się zlokalizować długopis i mały notesik, w którym zaczęła zapisywać wskazówki.
– Adopcja odpada, surogatki też.
– Widziałam je w zoo, jak byłyśmy z Julą i Zuzką – przerwała Zosia. – Zupełnie jak Timon w Królu Lwie i ta z Epoki lodowcowej.
– Chodzi o matkę zastępczą, nie o zwierzę – postanowiłam ją uświadomić.
– Aaa…
Mari zaczęła stukać długopisem w notes, czekając na nasze pomysły.
– Może bank spermy? – zaproponowała Berka.
– Właśnie, pożyczcie od Karola, on przecież strzelił dwa gole za jednym razem. To taki dwu-trick – Zosia nie odpuszczała.
– Co to jest dwu-trick? – zapytała Baśka.
– No skoro jest hat-trick przy trzech golach jednego piłkarza, to musi być i dwu-trick przy dwóch – wyjaśniła.
– Nie oglądaj już więcej Euro – poprosiłam ją.
Pomysł banku spermy wydawał się całkiem dobry, jednak dla mnie był ostatecznością. Niby jak miałabym z Monią się zapłodnić. Wstrzykiwać sobie spermę strzykawką czy może wkładać drewnianym patyczkiem?
– A może in vitro? – zaproponowała Baśka.
– To chyba zbyt drogie – wyznałam smutno.
Myślałyśmy o tym, ale zdałyśmy sobie sprawę, że pierwszeństwo w takich zabiegach mają zapewne małżeństwa, o ile w ogóle byśmy były brane pod uwagę. Pieniądze też były ważne, ale znacznie bardziej bałyśmy się odrzucenia.
– To czemu nie spróbować naturalnie? – zdziwiła się Marietta. – To przecież proste. Spójrzcie na Baśkę i Berkę. A one się nawet nie starały.
Łatwo powiedzieć. Naturalnie… znaczy jak? Że my z facetem? O nie… tego to my nawet nie brałyśmy pod uwagę.
– W sumie czemu nie – podchwyciła pomysł Monia. – Pomyślmy o tym na spokojnie i za kilka dni się spotkamy, aby przegadać to ponownie.
– Za kilka dni nie da rady – zauważyła Zośka. – W środę lecimy z Sebastianem w podróż poślubną.
– Zatem jaki masz pomysł?
– Spotkajmy się jutro. Znaczy się w poniedziałek – sprecyzowała. – Wtedy każda z nas powie, jaki ma plan i wybierzemy ten najlepszy, choć wiem, że i tak wygra mój.
Skinęłyśmy głowami, godząc się na poniedziałkowe spotkanie. Tematowi genialnych pomysłów Zosi pozwoliłyśmy zginąć śmiercią naturalną, milcząc uparcie.
Pozostało nam niespełna czterdzieści godzin, aby wymyślić coś naprawdę mocnego. Tylko był jeden problem – kompletnie nie znałam się na facetach… i Monia najwyraźniej też.4 lipca 2016 roku
Monika
Tajne narady naszej szóstki należą do moich ulubionych. Towarzyszy im burza, i to nie mózgów, lecz hormonów, jakie nami wtedy władają, aby tylko udowodnić, że ma się rację. Swoją drogą, aż dziw, że z sobą tyle wytrzymałyśmy. Sześć indywidualistek, które połączyła przyjaźń. Dobre…
Czwarty lipca Zośce kojarzy się z „podpaleniem nieba” przez Amerykanów, lecz dla mnie i Jolki ma być czasem decyzji, znalezieniem rozwiązania naszego problemu.
Poniedziałkowe popołudnie wydaje się wprost idealne na „posiedzenie czarownic”, jak ma w zwyczaju nazywać je córka Baśki, Zuzia. W sumie po części ma rację, każda z nas wywodzi się z innej magicznej krainy, z której drogi prowadzą do Warszawy, wprost do domu Baśki i Maksymiliana, gdzie zwołano dzisiejszy sabat.
Jeszcze lekko skacowane, stawiłyśmy się z Jolką punktualnie o piętnastej. Radosna Baśka zaprowadziła nas do salonu, gdzie już czekały Zosia i Marietta. Berka zapewne znów zmuszona będzie towarzyszyć nam wirtualnie, ze szpitalnej sali. Stojące na stole w salonie przekąski przypominały mi o minionym weselu. Suto zastawione stoły wprost uginały się od nadmiaru jedzenia, przypominającego w gruncie rzeczy bardziej wiejskie wesela aniżeli dystyngowaną, arystokratyczną imprezę, jakiej chciała Zosia.
– Gotowe? – zapytała wesoło Zośka, przeczesując włosy palcami.
Widząc to, odruchowo spojrzałam na Jolkę, która tak jak ja uważała, że są rzeczy, których nawet zamążpójście nie jest w stanie zmienić.
– Aż się boję twoich genialnych pomysłów – prychnęła Jolka, lecz ta zdawała się jej nie słyszeć.
Zasiadłyśmy na wygodnej sofie, czekając na uroczyste rozpoczęcie naszej narady. Wiedziałyśmy, że Marietta musi jeszcze wyjąć notatnik oraz nowe pióro, aby móc zapisywać wszystkie pomysły. „Porządek ponad wszystko” – w głowie brzmiała mi życiowa mądrość przyjaciółki, którą zdawała się powtarzać nam niczym mantrę.
Mari sięgnęła do torebki, wyjmując z niej potrzebne przybory.
– Możemy zaczynać – powiedziała, zakładając na nos swoje nowe okulary, które miały dodać jej powagi. – Jako jedyna z uporządkowanych postanowiłam, że w tej ważnej sprawie to ja będę prowadziła zapiski. Tak więc protokolanta już mamy, głosowanie nie jest potrzebne.
Słuchałyśmy jej w milczeniu, nie chcąc powiedzieć czegoś nieodpowiedniego, nieuporządkowanego.
– Cały wczorajszy wieczór myślałam o waszym pomyśle i uważam, że istotne w waszym… hm… związku byłoby wspólne zamieszkanie, zanim zdecydujecie się na dziecko, a w zasadzie dzieci. – Marietta bacznie obserwowała reakcję moją i Joli spod swoich modnych i na pewno drogich okularów.
– Myślałyśmy o tym… – zaczęłam.
– Myśleć a robić to dwie różne rzeczy – przerwała mi Mari. – Nie możecie być trochę tu, trochę tam, bo dziecko to nie przelewki.
– A skąd ty to niby możesz wiedzieć? – zdziwiła się Baśka.
– Dobra, już dobra. Powiem wam, ale najpierw połączmy się z Berką, żebym nie musiała dwa razy mówić.
„O, będzie się działo” – pomyślałam, czekając, aż usłyszymy głos młodej mamy.
– Hej, bejbe, jak dzieciaki? – szczebiotała Zosia.
Berka opowiedziała o ciągłym płaczu, bolących sutkach oraz nieprzespanych nocach, jednak mnie to nie przerażało. Chciałam być matką, chciałam mieć kogoś tylko swojego, znaczy się… mojego i Joli.
– To będzie istny sabat, bo Marietta chce nam o czymś powiedzieć, zanim zaczniemy szukać pomysłów – pospiesznie wyjaśniła Baśka. – Czuję, że to będzie lepsze niż komedia, na którą Maks chciał zabrać mnie do kina. – Przegryzła sucharka z łososiem i oliwką.
– Na pewno jedzenie masz lepsze. – Zośka zmierzyła ją wzrokiem. – Tam musiałby ci wystarczyć popcorn z colą lub nachosy z serem.
Baśka, chcąc pokazać Zośce, że za nic ma jej słowa, wzięła do ust kolejnego sucharka, mrucząc przy tym rozkosznie.
– Może w końcu powiecie te newsy, bo jak dzieciaki się obudzą, to znów zniknę na parę godzin.
– Mari, mów, co chciałaś powiedzieć – pospieszyłam ją.
– Zaraz tam chciałam! – Zaczęła wodzić oczami po suficie. – Nie chciałam, lecz chyba muszę.
Czekałyśmy na dalszy ciąg jej wypowiedzi, lecz nie następował. Mari wbiła wzrok w sufit, jakby chciała go przejrzeć na wylot.
– Mówże! – Jolka nie wytrzymała i podniosła głos.
Marietta spojrzała na nas znad swoich okularów.
– Teodor… on…
– Boże, zabiłaś go! Tym razem naprawdę ci się udało. – Zosia wstała z sofy i potrząsnęła Mari. – Musimy dać ci jakieś alibi. Kiedy to było? Tylko nie zwalaj winy na moje wesele, tam wszystko było najwyższej jakości, bez trutek i innych paskudztw.
– Teodor ma dziecko – wyznała w końcu. – I chce mieć kolejne.
– Jak to „ma dziecko”? Jak to „chce kolejne”? – dopytywałam.
Przypominałam sobie w myślach historię Teodora, który wiecznie był sam, i zastanawiałam się, gdzie tu miejsce na dziecko. Z opowieści Mari wynikało raczej, że nie był kobieciarzem, a i moje obserwacje sugerowały, że daleko mu do filmowego amanta.
– Kryspin za miesiąc skończy osiemnaście lat – wyznała Marietta. – Teodor mówi, że to błędy młodości, o których nawet nie wiedział, ale skoro ominęło go wychowanie jego dziecka, to musi to nadrobić i powinniśmy pomyśleć o powiększeniu rodziny.
– Kryspin! Też mi imię! – prychnęła Zośka.
– Nie lepsze niż Teodor – przypomniała jej Jolka.
– I co w tym złego? – dopytywała Berka. – Przecież dzieci to sama radość – dodała czule.
– Mówisz tak, a jesteś matką raptem dwa dni – zauważyła Baśka, która najwięcej z nas wiedziała o wychowaniu dzieci, będąc mamą inteligentnej trzylatki.
Marietta zaniosła się płaczem. Ni stąd, ni zowąd po jej policzkach zaczęły płynąć łzy, których wcześniej nigdy u niej nie widziałyśmy. Nasza wiecznie uporządkowana przyjaciółka nie była emocjonalna, chyba że mowa tu o emocjonalnym chłodzie.
– Co się dzieje? Nie chcesz dziecka? – Jolka jako jedyna wpadła na pomysł, że Mari mogłaby nie chcieć być matką. – Przecież są kobiety, w których nie budzi się instynkt macierzyński i nie można się tego wstydzić. Jedni marzą o wspinaniu się po szczeblach kariery, inni znów chcą zmieniać brudne pieluchy i gotować wstrętne papki, nazywane jedzeniem.
– Oczywiście, że chcę – szlochała.
– To w czym problem? – nie rozumiałam.
– Ona jest jeszcze trudniej skorumpowana niż ja – zauważyła Zośka.
– Skomplikowana – poprawiła ją Berka. – I bardziej, a nie trudniej.
Pozwoliłyśmy się jej wypłakać i siedziałyśmy chwilę w milczeniu. Naciskanie na nią mogłoby tylko pogorszyć sprawę, a nie o to chodziło. W końcu Marietta przetarła nos nawilżoną chusteczką i poprawiła okulary.
– Chcę dziecko, ale to takie niesterylne, brudne i nieuporządkowane – wyznała w końcu. – Wyobrażacie sobie moje białe dywany, na których byłyby okruszki jedzenia lub walające się wszędzie zabawki? Dziecka nie nauczy się segregacji, jak jest takie małe. To przyjdzie z czasem, a ja nie wiem, czy wytrzymam ten czas oczekiwania, dopóki nie stanie się idealną kopią mnie.
– O ile w ogóle to przyjdzie – zauważyła Baśka. – Córka Maksa do dziś się nie nauczyła odkładać rzeczy na swoje miejsce, a ma już prawie trzydzieści lat.
– Sama masz trzydzieści – oburzyła się Zośka. – Po prostu lubię artystyczny nieład, co w tym złego?
Nie mogłyśmy się nie zaśmiać. Zośka faktycznie należała do dużych dzieci, którym trudno cokolwiek posegregować, chyba że mowa o ubraniach segregowanych według daty ukazania się kolekcji.
– Czyli we trzy będziemy starać się o dziecko – przerwałam kłopotliwe milczenie. – Tylko Zocha zostanie bezdzietna.
– I może to lepiej – zauważyła sama Zosia.
Wybuchłyśmy śmiechem, przypominając sobie wolontariat Zosi w domu dziecka, gdzie mimo wszystko zaskakująco dobrze sobie radziła z dzieciakami.
– OK, zatem Mari zacznie starać się o dziecko z Teodorem, a z wami musimy coś wymyślić – zauważyła Baśka.
– Tylko żeby pościel była sterylna – burknęła do Mari Jolka. – I niech Teo umyje się przed seksem.
– Zawsze to robi! – burknęła Mari. – Co w tym złego?
– O fuck! I bądź tu spontaniczny – nie dowierzała Zosia.
Marietta postanowiła nie komentować jej słów. Sama wiedziała, co jest najlepsze dla niej i innych. Jestem pewna, że w tym momencie w duszy przeklinała Jolkę i Zośkę, dodając: „A potem się dziwią, że tyle chorób na świecie”.
– Mam pomysł! – krzyknęła Zośka.
Spojrzałyśmy na nią, bojąc się dopytywać, o co chodzi. Wiedziałyśmy, że jej pomysły są dość… nazwijmy to delikatnie – ekstrawaganckie.
– Skoro Teodor będzie strzelał do Marietty, to niech przy okazji strzeli i dziewczynom. – Było widać, że jest dumna ze swego pomysłu. – Tym bardziej że już ustrzelił tego tam… Kremplina.
– Kryspina – poprawiła ją Marietta, zupełnie nie zauważając jej wcześniejszych słów.
– Ale że jak? Jak ty to sobie wyobrażasz? – zapytała Jolka.
– Jezu, ale wy staromodne jesteście. – Machnęła ręką. – Przecież wiadomo, że jak się z wami prześpi, to nie będzie zdrada, bo wy i tak wolicie siebie, znaczy się kobiety. Więc taki trójkąt w czworo nie byłby niczym złym.
Zamilkłyśmy. Zośka mówiła o swoim pomyśle tak swobodnie, jakby każdy tak robił, jednak dla nas nie było to normalne. Było to bardziej zdziwaczałe niż jej najdziwniejsze pomysły.
– Jeśli mowa o czterech osobach, to już nie trójkąt, a kwadrat. – Berka nie była pewna, czy dobrze nazwała opisaną przez Zosię sytuację.
– Raczej czworokąt – zauważyła Baśka.
– Zwał, jak zwał. Tylko o spermę chodzi – ucięła dyskusję Zośka.
Patrzyłyśmy na siebie chwilę z Jolką, nie wiedząc, co powinnyśmy powiedzieć. Teodor? Nic do niego nie miałyśmy, ale myśl o seksie z nim przyprawiała mnie o mdłości. W ogóle myśl o seksie z facetem, a co dopiero z takim sztywniakiem, jakim był Teodor…
– Nie, to raczej nie wypali. – Próbowałam być delikatna. – Teodor jest, jak by to powiedzieć, dość…
– Sztywny – przerwała mi Jolka.
Marietta nie była zadowolona ze słów Jolki, jednak nazwanie go sztywnym również było jej na rękę w zaistniałej sytuacji. Chyba sama nie wyobrażała sobie nas we wspólnym łożu z białą, wykrochmaloną jak u babci pościelą. Swoją drogą połączenie dwóch „sztywnych” ciał w sypialni musiało być nie lada wyzwaniem, któremu, o dziwo, udawało im się sprostać.
– No dobra, Teodor skreślony. – Mari dopiero po czasie zanotowała w notesie imię swojego partnera, po czym je przekreśliła.
Zosia pokręciła niechętnie głową, nie rozumiejąc, czemu nie pochwalamy jej genialnego pomysłu.
– Zatem Karol – zaproponowała w akcie desperacji.
– Karola już omawiałyśmy – przypomniałam jej. – Może się okazać, że zamiast dwójki wyjdzie czwórka, a może i więcej.
– Chociaż pięćset plus dostaniecie – zaśmiała się Baśka.
Marietta zapisała w notesie imię męża Berki, po czym skreśliła je, tak jak wcześniej imię Teodora.
– Tata? – Zośka nie dawała za wygraną. – Chociaż nie, jego plemniki są już za stare. Wystarczy spojrzeć na Zuzkę i widać od razu, że jest z gorszej transekcji.
– Transakcji chyba – zauważyła Berka. – Ale nie rozumiem, o jaką transakcję ci chodzi.
Zośka zerknęła na ekran telefonu, zastanawiając się najwyraźniej, czy Berka żartuje. Z miną pod tytułem „Jak można nie rozumieć?” wyjaśniła:
– Transakcja między plemnikiem a komórką jajową. Berka, zlituj się, przecież jesteś matką, i to podwojoną.
Zaśmiałyśmy się. Podwojona matka? Zupełnie jakby o jakąś nagrodę w loterii chodziło, a nie o macierzyństwo.
Marietta wpisała w notesie imię Maksa, po czym zrobiła z nim to, co z poprzednimi dwoma.
– Został nam zatem Sebastian – zauważyła Mari, ściągając przy tym okulary.
Sebastian… samo jego imię wywoływało u nas dreszcze. Nawet Mari wolała o nim mówić bez okularów, a co dopiero myśleć o nim jako o ojcu naszych dzieci. Nie, to nie jego wina, że się zakochał w Zosi, czym pokazał nam swoje samobójcze zapędy. „Ryzykant jakich mało” – pomyślałam o nim z podziwem, bo ujarzmienie Zosi musiało być trudną i czasochłonną sztuką.
Mari postanowiła nie czekać na argumenty przeciw Sebastianowi i zapisała jego imię w notesie, po czym, ku mojej radości, skreśliła jednym, pewnym pociągnięciem pióra.
– Zatem witamy w punkcie wejścia. – Zosia była wyraźnie niezadowolona. – Znów musimy zacząć od początku, a nie ukrywam, że padło kilka dobrych pomysłów.
„Nie mogę się doczekać, aż ona zostanie matką” – pomyślałam, zastanawiając się jednocześnie, czy macierzyństwo mogłoby wybić z głowy Zosi wszystkie albo choć część „znakomitych” pomysłów, jakimi nas raczyła każdego dnia.
– Skoro wróciłyśmy do punktu wyjścia – podkreśliła Baśka, uważnie patrząc na Zosię – to może zróbmy burzę mózgów i każda coś powie.
– Wejścia – Zosia nie dawała za wygraną. – Gdybyśmy wychodziły, to by znaczyło, że kończymy nasze obrady, a my musimy je ponownie zacząć.
Proces dedukcji myślowej Zosi od zawsze był dla mnie zagadką, jednakże w tym wypadku miało to sens. Wyjście oznaczało opuszczenie terenu, a wejście jego odwrotność, jaką miałyśmy teraz przed sobą.
– Burza mózgów? – zaśmiała się Jolka. – Zośka, ty jesteś zwolniona, nie masz czym burzy robić.
– Ale wiem, jak wytworzyć pioruny – odburknęła Zosia, zapewne godzinami ćwicząc ten tekst przed lustrem.
Uszczypliwości Joli w stosunku do Zosi mogły wydawać się innym czymś niewskazanym, wręcz niemiłym, jednak zarówno Zosia, jak i Jola nie widziały w tym problemu. Ich potyczki słowne (z błędami logicznymi ze strony Zosi) i dla nas stały się naturalną koleją rzeczy podczas spotkań takich jak to. Zapewne gdyby nagle zrobiły się dla siebie miłe, byłoby to podejrzane.
– Wiem, przecież to proste! – wykrzyczała Berka. – Pamiętacie, jak szukałam męża?
„Trudno byłoby o tym zapomnieć” – pomyślałam, przypominając sobie, jakie to szalone miejsca musiała odwiedzić, aby spotkać męża we własnym mieszkaniu, w dodatku znając go od lat.
– Przecież możecie iść na dyskotekę lub w inne podobne miejsca – ekscytowała się Berka. – Mało to takich, co chcą tylko zaliczyć panienki bez żadnych zobowiązań?
– A prezerwatywy? – słusznie poruszyła ten temat Jolka. – Przecież na takich imprezach faceci używają gumek, aby po dziewięciu miesiącach nie dostać pozwu o alimenty.
– Niby tak, ale możecie powiedzieć, że bierzecie tabletki, bo z gumką są gorsze odczucia. – Zośka przyznała rację Berce. – A faceci się nawet ucieszą, dla nich to też lepsze doznania. Tylko nie zadawajcie za dużo pytań, wiecie, żeby nie było podejrzane.
Marietta zapisała w notesie słowo DYSKOTEKA, za którym postawiła trzy wykrzykniki.
– A prócz dyskoteki? – zapytałam.
– Błagam cię, Moniś, jest tyle klubów w Wawie, że jak nie w jednym, to w innym. – Zośka przeczesała dumnie włosy palcami. – Swoją drogą nie powinno to być trudne, faceci to typowe samce alfa, które mają być zdobywcami. A wy jesteście wprost idealne, aby wpaść w ich sieć.
– Dlaczego? – zapytałam, zdziwiona.
– Bo nie macie wyboru. – Zaśmiała się.
Zośka miała rację. Aż głupio było to przyznać. Nie miałyśmy innego wyboru. Naturalne zapłodnienie wydawało się jedynym słusznym rozwiązaniem, byśmy mogły spełnić nasze marzenia o rodzinie.5 lipca 2016 roku
Jolka
Nowy etap w życiu uważam za rozpoczęty. Pomieszkiwanie u Moni musiało się kiedyś zakończyć. Trzeba znaleźć nasze wspólne gniazdko, w którym będziemy żyć długo i szczęśliwie z naszymi dziećmi.
Przeglądanie ogłoszeń zaczynało mnie męczyć. Ceny nieruchomości w Warszawie były zupełnie nie na naszą kieszeń, nawet zliczając nasze dość spore (o dziwo) oszczędności. Nie mogłyśmy sobie pozwolić na zakup mieszkania, musiałyśmy myśleć o kredycie lub, co gorsza, płacić innym za wynajem czegoś, co nigdy nie będzie należało do nas. Z dwojga złego wybrałyśmy kredyt. Spośród ofert wybrałyśmy nieduże, dwupokojowe mieszkanie na Woli w cenie zdecydowanie przewyższającej nasze zaskórniaki. Postanowiłyśmy udać się do banku w celu sprawdzenia naszej zdolności kredytowej.
Miła pani na wieść o kredycie uśmiechnęła się jeszcze szerzej, zapewne kalkulując w głowie prowizję, jaką jej zostawimy.
– Czy znalazły już panie mieszkanie? – zapytała, stawiając przed nami szklanki z wodą, o którą nie prosiłyśmy.
– Tak, znalazłyśmy je na jednym z portali – odpowiedziała Monika.
– A czy oglądały je już panie? – dopytywała.
– Jeszcze nie, ale zdjęcia atrakcyjne, a i cena nie zabija, jak w innych ogłoszeniach – wyznałam.
Kobieta wzięła łyk stojącej przed nią wody.
– Skoro cena była atrakcyjna, a i wygląd był zadowalający…
– To wygląd był atrakcyjny, a cena nie zabijała, kto mówił o zadowoleniu? – poprawiłam ją.
– Chcę powiedzieć, że może się okazać, że ktoś już kupił to mieszkanie – dokończyła kobieta.
– Jak to kupił? – zdziwiłam się. – Myśli pani, że w Warszawie ktoś tak po prostu kupuje mieszkania? Jest znacznie więcej mieszkań niż kupujących.
Kobieta wstała na chwilę i podeszła do biurka, z którego wzięła plik papierów.
– Możliwe, ale te okazyjne szybko schodzą – wyznała. – To wnioski o kredyt tylko z tego kwartału, a proszę pamiętać, ile banków dziś oferuje swoją pomoc.
Nie wierzyłam. Kobieta pomachała nam przed oczami dziesiątkami wypełnionych wniosków. Nasza wizyta w banku była niepotrzebna, należało najpierw odwiedzić mieszkanie i dogadać się z jego właścicielem. „Zaczęłyśmy od dupy strony” – skarciłam samą siebie w myślach, kiedy wyszłyśmy z banku.
– To co robimy? – zapytała Monika.
– Dzwonimy i jedziemy na Wolę – zdecydowałam, po czym zaczęłam wertować ogłoszenia w komórce.
– Gdybym wiedziała, że będzie mi ono potrzebne, zaznaczyłabym gwiazdką.
Denerwowałam się, przerzucając kolejną stronę. W końcu znalazłam. Trzynasta strona nie okazała się tym razem pechowa. Znalazłam numer i kliknęłam zielony przycisk.
– Abonent czasowo niedostępny, prosimy spróbować ponownie… – automatyczna sekretarka w kółko powtarzała to samo.
Monika, widząc moją zniesmaczoną minę, przytuliła mnie mocno. Mogłam poczuć zapach jej mytych rano włosów, w których mogłabym zatapiać się godzinami. Słodka woń szamponu przyjemnie współgrała z jej delikatnością. Uwielbiałam ten zapach. Uwielbiałam ją całą.
– Co myślisz o pomyśle dziewczyn, tym z dyskotekami? – zapytała, kiedy szłyśmy w stronę jej wynajmowanego mieszkania.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Uważano mnie za twardą sztukę, a tym razem miałam obawy. Bałam się, choć zdawałam sobie sprawę, że nie mamy innego wyjścia.
– Sama nie wiem, co myśleć – zaczęłam spokojnie, nie chcąc dać po sobie poznać, że się stresuję.
– Ja też się boję. – Monika uśmiechnęła się lekko. – W sumie nigdy nie byłam z facetem… – Zarumieniła się słodko. – Prócz ukradkowych całusów podczas gry w butelkę na koloniach nie mam za dużego doświadczenia.
„A niby ja mam?” – zaśmiałam się pod nosem. Ja nawet ukradkowymi buziakami na koloniach nie mogłam się pochwalić, a co dopiero bliższym poznaniem.
– I pomyśleć, że gdybyśmy teraz były nastolatkami, nie miałybyśmy takich problemów w przyszłości – wyznałam.
Monia spojrzała na mnie niepewnie, najwyraźniej nie rozumiejąc, co mam na myśli.
– W dobie tych wszystkich słoneczek, kanapek, kamiennych twarzy i innych idiotycznych pomysłów nawet my straciłybyśmy dziewictwo, zanim byśmy zdążyły zauważyć, że jednak to nie faceci nas pociągają.
– Jeśli w gimnazjum w ogóle można mówić o facetach – zauważyła trafnie Monia.
Trudno się było z nią nie zgodzić. My, będąc nastolatkami, wstydziłyśmy się przyznać do miesiączki, chowałyśmy podpaski głęboko w plecakach, bojąc się szydzenia rówieśników, a dla nich naturalne jest współżycie dla zabawy. Zapominając przy tym o konsekwencjach i szacunku do samego siebie.
– Może jutro zrobimy listę dyskotek i metodycznie będziemy ją realizować? – zaproponowałam.
– Dlaczego jutro, a nie dziś?
– Bo jutro jest dalsze, a wolę odwlec ten moment. – Zaśmiałam się.
– Nie zrobię tego w kiblu – rzuciła Monika.
– Już lepiej w kiblu niż na kanapie przy wszystkich. – Pogłaskałam ją po głowie.
Wiedziałam, że się boi oraz że jest zdeterminowana i będzie dążyła do realizacji wyznaczonego celu. Bałam się, że to ja skapituluję w kulminacyjnym momencie, czego Monika mogłaby mi nie wybaczyć. Na szczęście do jutra było dużo czasu.