Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Polowanie na złotko - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Marzec 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Polowanie na złotko - ebook

„W puszczy nastało wielkie polowanie na złotko... Tylko, że dla każdego rzecz jasna, co innego tym złotkiem było. Dla jednych beczułka z piwem, a dla innych suknie i błyskotki. A baby, jak to baby o przygodach, jakie im się przytrafiały, paplały i paplały, a każda, co innego. Jedna, że młodzieńca pięknego spotkała, który rozpaczał za swą lubą. Gdy go pocieszyła, ten piękną suknię jej podarował. Jeszcze inna kniazia widziała i od niego dostała na zimę ciepłe bambosze i kożuch. Kolejna, księcia na karym koniu spotkała, który ponoć zabłądził na polowaniu. Chociaż o maści tego konia, to też legendy krążyły. Bowiem zmieniała się ona ponoć, gdy cwałował. A na dodatek inne kolory ten koń przybierał u każdej, która opowiadała. Książę za udzieloną mu pomoc niewiasty koralami obdarowywał. Była też i taka, co to ponoć konika garbuska spotkała, a gdy mu pomogła, obsypał ją kosztownymi prezentami.

Wiele niesamowitych opowieści, plotek i niestworzonych historii krążyło, a ile ich było tego nikt nie zliczy…”

„Polowanie na złotko” jest drugą częścią słowiańskiej baśni. Książka ta stanowi jednak odrębną całość i posiada swoją własną fabułę. Tak, jak w poprzedniej części, próbowałem przenieść czytelnika w świat przyrody, lasu, a także pokazać zapomniany świat naszych przodków i przybliżyć różne postacie ze świata dawnych, słowiańskich wierzeń. Pojawiają się tutaj między innymi: piękne rusałki, strażnik podziemnego świata - Żmij, a także znany nam już z pierwszej części - Dziad Borowy. Baśń została wzbogacona o rysunki Roberta Mokoszana.

W „Polowaniu na złotko” starałem się z humorem pokazać przygody głównych bohaterów, zarówno mających upodobanie do mocnych trunków niedźwiedzi, jak i przemądrzałego barda, który spotyka na swojej drodze dzielnego woja Władka.

Czy mi się to udało, oceńcie sami…

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7859-150-4
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

* * *

– Bela! – rozdarł ciszę, rozeźlony chrypliwy głos. – Nie wierć się tak, bo złotko spłoszysz!

– Jak mam się nie wiercić – podskoczyła choinka i mruknął z oburzeniem, wystający z igieł brunatny pysk. – Zobacz, cały jestem pokłuty przez chaszcze!

Niedźwiedzie już długo siedziały przy trakcie, przycupnięte w sporych zaroślach, dobrze zamaskowane, udając choinki. Plan był dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Już od rana Bela stroił siebie i kompana w przeróżne igliwie i gałęzie, ale efekt tych zabiegów był doprawdy imponujący. Gdyby nie ryki Beli, można było naprawdę uwierzyć, że to sosna stoi uzbrojona w potężną pałkę i na coś niecierpliwie wyczekuje. Niedźwiedzie były bardzo podekscytowane. Zapał towarzyszył im ogromny. Już o świtaniu, kiedy pierwsze ptaki rozpoczęły swój koncert, misie zaczaiły się w pobliżu drogi i niecierpliwie oczekiwały na kupców, oblepione pajęczynami i złapanymi w gałęzie robakami.

Słońce wędrowało, prześwitując przez korony drzew, krocząc odwiecznymi ścieżkami, malowało promieniami świat cały. A ukrywających się siłaczy gryzły po grzbietach owady i łapał srogi gniew. Też pewnie, by coś zmalowali tylko, że bez dobrego napitku nie warto było nawet zaczynać, bo o suchym pysku, jak mawiał Bela – Brak mu natchnienia i jakiejkolwiek inspiracji. Teraz zaczął nerwowo mruczeć i odgrażać się kupcom za opieszałość, że ciężko pracującym od rana misiom każą na siebie tak długo czekać.

– Cicho – zaczął uciszać kompana Baryła. – Coś słychać.

– Galop konia! – wykrzyknął uradowany Bela, lecz zaraz złapał się za pysk, by stłumić swój okrzyk.

Zaciekawione niedźwiedzie powystawiały pyski. Próbowały wyczuć, co nadciąga gościńcem. Wiatr rzeczywiście niósł zapach konia. Ale wiatr, jak to wiatr zawiał tylko i poleciał dalej. Bela wysunął zza gałęzi łeb. Był już gotowy do działania. Czekał tak dłuższą chwilę, ale nic nie nadciągało traktem. Jak okiem sięgnąć nikogo nie było widać, ale dźwięk słychać było wyraźnie.

– Baryła widzisz coś?

– Nie. Nic nie widzę, ale za to coś słyszę – odpowiedział zagadnięty.

– Ja też słyszę, ale nic nie widzę – głupio powtórzył Bela.

– Pewnie żarty sobie ktoś z nas robi – błyskotliwie zauważył Baryła. – Dłużej już tego nie wytrzymam.

– A może to dzięcioł? – próbował wytężyć swój umysł Bela.

– Sam jesteś dzięcioł – skwitował jego wysiłki, wyraźnie zniecierpliwiony towarzysz.

Choinki zaczęły niespokojnie się kręcić, jakaś łapa wysunęła się z jednej z nich i zdzieliła drugą choinkę po łbie. Posypało się igliwie.

– Kamuflaż mi psujesz.

– Ee tam. Czujesz?

– No. Coś śmierdzi straszliwie – prychnęła z obrzydzenia choinka.

– Nie dość, że stuka, to w dodatku śmierdzi. To jakiś nielichy egzemplarz – dorzuciła druga.

– Może i nielichy, ale z pewnością się nie myje.

– A może to jakiś galopujący smród? – Bela zadał kolejne błyskotliwe pytanie.

– Hm, to ciekawe galopujący smród. Takiej durnoty jak żyje jeszcze nie słyszałem. Chyba wczorajsze piwo na mózg ci się rzuciło – odparował Baryła.

Choinki znowu zaczęły się tarmosić ze sobą, wzbudzając zainteresowanie okolicznej zwierzyny.

Misie miały rację, coś niewątpliwie było słychać, tylko raczej moim skromnym zdaniem, odgłos ten przypominał coś innego, aniżeli stukot końskich kopyt o gościniec. Skąd mógł dochodzić ten dźwięk? Przecież nikogo nie było widać. Zaraz, zaraz… nikogo z wyjątkiem lisów, które były sobą nadzwyczaj zajęte. Przyjrzyjmy się im bliżej. Ten na górze z uśmiechniętą mordką, zwisającym jęzorem dokonywał nadzwyczajnych akrobacji. Ten na dole też był niezmiernie zadowolony. To stąd daleko w bór niósł się odgłos stukotu, a właściwie lisich harców. Ale zwierzętom też należy się dyskrecja. Zostawmy lisy w spokoju. Nie przeszkadzajmy. W końcu im też coś się od życia należy.

Niedźwiedzie dalej z uwagą nasłuchiwały owych tajemniczych dźwięków. Same siebie próbowały przekonać, że to jednak tętent końskich kopyt. Zaczaiły się. Do bitki się rwały. Myślę, że dwie dziwacznie wyglądające choiny, z których wystawały łapy, dzierżące teraz wielkie pały, przestraszyć mógł każdego. Galop końskich kopyt rozchodził się wokoło dość wyraźnie, lecz nie przybliżał się wcale. Niedźwiedzie, dalej wsłuchane w tą melodię, cieszyły się jak dzieci. Bela wysunął mordę z igliwia i poniuchał.

– Jest! – zakrzyczał.

– Nareszcie!

Niespodziewanie dało się słyszeć złośliwy śmiech wiatru, który specjalnie przywiał tu smród porzuconej nieopodal kapoty, by zrobić psikusa chąśnikom. Leżała już drugi dzień i nikt nie chciał się nią zainteresować. Misie zaczęły z obrzydzenia wykręcać pyski. Nagle z pobliskiej oberży przywiało inny zapach. Ten zapach znały one doskonale. Nie mogły się mylić.

– Piwko – rozmarzył się Bela.

– Ach – zapiał Baryła – jakby tak ludzką przybrać postać, to po krzakach byśmy się jak zbóje nie chowali…

Tylko teraz w karczmie przy piwku zabawiali – dokończył, oblizując pysk Bela.

Znów coś w borze głośno zastukało, potem niespodziewanie zajęczało i donośnie zawyło. Choiny od razu zareagowały, widać, że bardzo czujne były. Ponownie wydało się niedźwiedziom, że ktoś jedzie. Oj, nie darowałyby pewnie lisom, gdyby się dowiedziały, że to one tak harcują. Rudzielce po chwili zaprzestały ruchu i leżały teraz z wywalonymi jęzorami. Zapanowała nagle cisza.

– Teraz, to już nic nie słychać – z żalem odezwał się Baryła.

Bela podrapał się po nosie. Sennym wzrokiem popatrzył na kompana i wyrzekł.

– Tylko czas tu marnujemy.

Nagle znowu coś usłyszeli. Wojownicze serca zabiły mocniej, a niezmierna radość znów wypełniła wnętrza choinek, podniosły się do góry pały.

– Jedzie złotko! – zakrzyczał Baryła. – Jedzie!

Wystraszone ptaszyska wzbiły się całą chmarą w powietrze. Uciekły wszystkie zwierzęta i w promieniu mili nie było nikogo, żadnych świadków.

Do uszu oczekujących w napięciu siłaczy z pałami, doszedł klekot wozu, który jęczał i zgrzytał, jakby się zaraz miał rozpaść. Słychać było okropne złorzeczenia. Po lesie rozchodziło się narzekanie kupca na chytre przekupy, handlary i inne takie. Smagany batem koń ciężko sapał.

– Teraz, to już się nam nie wymkniesz bratku – mocniej ścisnął pałę Baryła.

– Długo musieliśmy na ciebie czekać, to i łomot dostaniesz większy – złośliwie uśmiechnął się Bela.

– Kupcy. Phi – pogardliwie sapnął Baryła.

– Zaraz pokażemy ci uczciwy, niedźwiedzi handel – wyrzekł rozradowany Bela.

Gdy wóz zbliżył się na odpowiednią odległość, by można było przeprowadzić zbójecki manewr, z gąszczy wyskoczyły dwa stwory do niczego niepodobne. Koń stanął dęba, chrapy podciągnął ze strachu, widząc czupiradła na drodze. Spłoszył się. Prawie wóz przewrócił, uciekać chciał, tylko mu drogę zasłoniły drzewa. Takiego obrotu sprawy nie przewidział ani kupiec, ani koń. Kupiec, grubas o małych świńskich oczkach, fukać począł i kwiczeć ze strachu niczym knur. Tak silnie zamachnął się batem, że niechcący sam siebie zdzielił po plecach.

– Ała, ała – jęczał z bólu, ledwo, co powietrze łapiąc.

Twarz zrobiła się mu czerwona. Larum takie podniósł, że cały las musiał słuchać jego przerażających krzyków.

– Co za łazęga – mruknął Bela.

Sam sobie pacan wymierzył sprawiedliwość – skwitował Baryła.

Jeszcze go nawet nie dotknąłem, a ten drze się wniebogłosy.

– Trzeba go szybko uciszyć, bo wrzeszczy tak, jakbyśmy go żywcem ze skóry obdzierali – Baryła zaczął się z niepokojem rozglądać wokoło.

– Jeszcze, kto posłyszy i Borowemu doniesie – zmartwił się Bela.

Przerażone chłopisko wypadło z wozu, prosto na łeb lecąc. Machać rękami i nogami zaczęło, jakby gdzieś odpłynąć chciało. Bela zdzielił go delikatnie po łbie, a ten od razu znieruchomiał i opadł nieprzytomny na dno akwenu nieświadomości.

Niedźwiedzie od razu sprawnie zaczęły zrzucać z wozu beczułki ze złotkiem. Przeturlały je szybko i skryły w cieniu rozłożystego drzewa, aby tam się chłodziło. Naliczyły, aż sześć beczek pełnych ukochanego trunku. Oj, jakie były misie z siebie zadowolone, już dawno im się taki łup nie trafił. Gęby same im się śmiały, a nogi ze szczęścia tańczyły. Skrzynie pełne srebrnych monet i innych świecidełek nie interesowały ich wcale. Sprawnie i szybko przeszukiwały wóz. Przeglądały pozostałe towary, szukając smakołyków.

– Stare, chytre kupczydło, na pewno coś jeszcze przed nami ukryło – nie dawał za wygraną Bela.

– Jakbyś mu po łbie od razu nie dał, to by nam wszystko sam wyśpiewał – cmokał niezadowolony towarzysz.

Natrafili na zwoje z materiałami. Stojący na wozie Baryła, rzucał sukna do tyłu, na niczego niespodziewającego się kamrata. Za chwilę choinka przystrojona była we wszelakiego rodzaju sukna.

– Nic nie widzę. Duszę się – zaczął protestować Bela.

– Aleś się wystroił. Nie wiedziałem, że lubisz damskie ciuszki – zaśmiewał się z wozu Baryła.

– Sam mnie w to ubrałeś. To z tobą jest coś nie tak. Ściągnij to ze mnie. Szybko, bo się uduszę.

Baryła pościągał z niego sukna i już razem w ferworze, zaczęli przystrajać okoliczne drzewka.

Zbite w grupę zające, które stały nieopodal w zaroślach, przyglądały się całemu zajściu, nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc. Gdy zobaczyły poruszające się choinki i fruwające materiały, nie czekając dłużej na rozwój wypadków, ulotniły się, czym prędzej. Czmychnęły szybko w głęboką puszczę, oglądając się z trwogą za siebie, czy dziwnie rozradowane drzewa nie puściły się za nimi w pogoń.

– Ale sobie kupczyło wypocznie! – parsknął Baryła. – Ucha, ucha ha ha ha.

– Jak mu drugi raz przywalę, to nic go już nie obudzi – odgrażał się Bela, drapiąc się po plecach.

Uradowani i pełni wiary w lepsze jutro, planowali już następne napady. Chcieli się zabezpieczyć. Zapobiegliwie postanowili zebrać, jak największą ilość zapasów na zimę. Co się tylko dało, wyciągnęli z wozu i w pobliskich krzakach ukryli. Wrócili jeszcze, by do konia zagadać. Ale koń jakiś mało rozmowny był. Wystraszony był nielicho widokiem cudacznych choinek, a gdy zaczęły do niego gadać, to próbował kopytami dziurę wykopać, by się pod ziemią skryć. Gdy zdał sobie sprawę z karkołomności tych zabiegów, obgryzać pień pobliskiego drzewa począł i nogami wierzgać.

– Co się tak rzucasz! – rzekł Baryła. – Swoich nie poznajesz!

– Dziwne. Jakiś nietowarzyski ten kopytnik.

Przerażony koń nie przypuszczał, że choinki mówić potrafią, więc tym bardziej machał kopytami, zębami zaś mocno trzymał się drzewa. W tak cudaczny sposób próbował chyba odgonić intruzów.

– Ty, Baryła. Coś mi się zdaje, że on… no wiesz. Może on głuchy jest albo za młodu w głowę kopnięty został i do gadania żadnego się nie nadaje.

– Zobacz, co oni w grodach robią z tymi zwierzętami – odezwał się zaniepokojony Baryła. – Nawet konia potrafią ogłupić, że nie można do niego kulturalnie zagadnąć.

– Normalnie, po zwierzęcemu pogadać. Konia nawet na swoją stronę przekabacili.

– Szkoda z takim gadać – przytaknął Baryła i machnął pałą nad końskim zadem, jakby zły urok chciał odczyniać.

Koń widząc to, zaczął jeszcze mocniej drzewo ze strachu obgryzać. Wydawało mu się, że stwory zaraz go pochwycą i do jamy ciemnej zaciągną, by go tam pożreć. I z tego strachu, złapał się biedak zębami za drzewo i mocno trzymał. Wątpię czy dałyby radę niedźwiedzie, od drzewa konia w tym stanie oderwać, no chyba, że razem z korzeniami.

Patrz, co on wyprawia – z niedowierzaniem w głosie wyrzekł Baryła.

– Całkiem mu już odbiło – odparł Bela.

– Powiadam ci Bela, że ludzie z grodów pewnie szalejem te konie karmią.

– Patrz. Szaleju im dają, a nam piwka Borowy zabrania – zachrypiał zdenerwowany Bela. – Taka to sprawiedliwość.

– To przez to, że ponoć spory hałas po beczułce czynimy – wyrzekł zły Baryła. – Co robić, jak się dusza przy piwku raduje.

Misie zaczęły powoli ściągać z siebie maskowanie, które zaczęło im już ciążyć. Od skwaru gęsty pot ciekł im po plecach.

– Chodź Bela, nic tu po nas. Wóz jeszcze raz przeszukajmy, może coś mocniejszego ze sobą ten mazgaj wiózł.

Jeszcze raz zaczęli obszukiwać wóz, a wszystko, co im się nie spodobało, z wozu prosto w krzaki leciało. Drzewa już dobrze przybrane ciuszkami były, jakby je ktoś na święta przystroił.

– Jest! – krzyknął Bela. – Zobacz, jeszcze jedna kamionka.

– Schował dziad jeden! Sam pewnie przez drogę popijał.

Koń leżał teraz z wywalonym jęzorem. Zmęczył się widocznie tym wierzganiem. Dopiero, kiedy misie już wszystkie gałęzie z siebie pościągały, uspokoił się całkiem. Pysk otworzył i ze szczęścia zarżał, na nogi próbując wstać, lecz z wycieńczenia na pysk od razu poleciał i rżenie przerodziło się w jęk. Nie miało dzisiaj szczęścia konisko, bowiem inne konie nieraz tak z misiami pohulały, że nad ranem wracały do swych zagród pijane. Ten jednak nadal z niedowierzaniem przyglądał się niedźwiedziom.

– Wstawaj! – krzyknął Bela do konia. – No wstawaj! Przyłącz się do nas. Do kompani zbójeckiej cię weźmiemy. Udało nam się dzisiaj polowanie. Złotka pełne beczułki mamy, to i z tobą możemy się podzielić. A hulać będziemy pewnie, aż do następnej pełni.

Na te słowa koń zarżał lękliwie. Od razu zaczął się wykręcać, że abstynentem jest i wypocząć musi, bo strudzony wielce, a zdarzenie owe nadwyrężyło go znacznie.

– Dobra, jak tam chcesz – wyrzekł z przekąsem Bela. – Idziemy Baryła. Pić mi się chce.

– Pewnie, że idziemy! – zawołał uśmiechnięty Baryła.

Koń, leżąc na boku, sapał ciężko i długo. Zadowolony był, że dzicz już sobie poszła. Kompania niedźwiedzi wcale nie przypadła mu do gustu. Przyzwyczajony był do innych rzeczy. Pozostał przy kupcu i czekał, aż ten obudzi się ze snu, w jaki go Bela wysłał. Koń bał się okropnie lasu. Było to dla niego miejsce przerażające i nieznane. Już wolał obrok, znajomą stajnię i bat, jakby to skarb był dla niego największy. Nie wiedział, co to znaczy wolność. Nie rozumiał jak przyjemne może być wylegiwanie, hasanie po lesie, co to żywot rozbójnika, co to kac, który czasem cały dzień męczy. Kiedy beczułka pełna i kompania przednia, niczego więcej do szczęścia nie potrzeba.

Dwaj towarzysze porzucili kramik w lesie i dawno już odeszli. Łup załadowali na wóz, który to jeszcze na samym początku rozbójniczego procederu zwędzili jakiejś łajzie. Przyglądali mu się z zadowoleniem. Był teraz po brzegi wyładowany złotkiem. Ciągnęli go na zmianę i jeden drugiego pilnował, by cennego towaru nie zgubił. Fukali na siebie od czasu, do czasu, gdy któryś za mało uważał. Ostrożnie wóz ciągnęli, jakby nie piwo, a skarby niezmiernej wartości wieźli.

* * *

Było już późno i wydawało się oczywiste, że nie ma sensu ruszać w dalszą drogę, więc postanowili poszukać jakiegoś wygodnego legowiska. Zeszli nieco w dół, by znaleźć odpowiednie miejsce. Jednak niewiele udało im się dojrzeć w ogarniających ich zewsząd ciemnościach. Słońcesław zaczął podśpiewywać rubaszną piosenkę, aby dodać sobie odwagi. Władko pogwizdywał, gdyż powoli i w nim narastał niepokój.

– No trudno – wyrzekł jakby do siebie. Był zły, iż dał się tak łatwo wciągnąć w kłótnię. Teraz zamiast uczty u Borowego, znalazł się w głębi puszczy i na domiar złego, wokoło zapanowały zupełne ciemności.

Kręcili się w pobliżu szczytu. Wszystko teraz tonęło w ciemnościach. W dole słychać było świst wiatru, uginały się korony drzew. Coś w oddali sapało. Obcy, nieprzyjemny dźwięk wydobywał się gdzieś z ciemności i z każdą chwilą narastał. Zdawało się, jakby jakieś istoty ostrzyły na kamieniach swe szpony. Wzrok zawodził, oczy nie dostrzegały zbyt wiele, ale za to słuch wyostrzył się znacznie. Teraz do ich uszu zaczęły docierać różnorakie dźwięki.

Posłyszeli dziwne skrzeki i nawoływania, które co rusz wzbijały się i nikły, by się oddalić i potem znów przybliżyć. Bór wydawał inne dźwięki niż za dnia, zdawało się, iż teraz dopiero ożył w pełni, gotowiąc się do uczty. Oczekiwał na samotne ofiary błąkające się w mroku.

Tysiące oczu spoglądało na nich złowrogo z otaczającej ich zewsząd czerni, na razie tylko ich obserwując. Jednak coś złowieszczego i niewidocznego drwiło z głupców złapanych w pułapkę. Drżeli, czując strach przed niepojętnym. Powoli pochłaniał ich własny lęk.

Słońcesław zatrzymał się pierwszy i od razu strach złapał go za gardło. Intuicyjnie zaczął szukać czegoś, mogącego posłużyć do obrony. Po chwili podniósł z ziemi sporych rozmiarów konar.

– Ale tu ciemno – wydyszał gwałtownie.

– Ciii – wyszeptał niespokojny Sokolnik.

– Boję się tej złowrogiej ciszy. Czuję jakby nas oblepiała swą niewidoczną pajęczyną.

– Lepiej zachowujmy się tak, żeby żadne nocne istoty nie zauważyły naszej obecności.

Po tych słowach Władko przybrał groźną minę, jakby próbował odstraszyć niewidzialnych intruzów.

– Lepiej będzie, jak wrócimy z powrotem na wzniesienie i zostaniemy tam do rana – w końcu zawyrokował.

– Racja. Lepiej wracajmy – stęknął pieśniarz.

Wdrapywali się wolno, po omacku na szczyt wzniesienia. Karłowate drzewa i krzaki raniły ich ręce i nogi swymi kolczastymi gałęziami. Nocne istoty wyczuwały ich obecność. Pełzały obok, syciły się ich zapachem. Zwoływały inne na żer. Dzikie zwierzęta trzymały się od wzniesienia z daleka, bowiem znały one jego mroczną tajemnicę.

Nagle, gdzieś z głębi boru wydobył się przenikliwy jęk. Po tym jęku rozpoczęło się wycie i kolejne zawodzenie. Coś niewiadomego nawoływało. Wzywało zło z najczarniejszych ostępów boru. Powiało chłodem. Wędrowcy przyspieszyli kroku, niemal biegli, by czym prędzej wejść na szczyt. W pewnej chwili zza chmur wyłonił się księżyc, oświetlając opadającą w dół skarpę, koło której właśnie przechodzili. W blasku księżyca droga wydawała się jeszcze bardziej upiorna, a sterczące nieopodal kamienie, lśniły niczym kły.

– A niech to. Trzęsę się, jakby mnie choroba brała – bard próbował gadaniem, rozładować napięcie.

– To strach Słońcesław, strach – powiedział nerwowo, rozglądając się Władko. – Mam takie przeczucie, że zbliża się coś złowieszczego.

– Coś złowieszczego?

– Tak. Jakby coś złowrogiego skradało się w mroku. Dziwny niepokój targa mym sercem.

– Daj spokój – wydyszał przerażony poeta.

– Lodowaty oddech czuję na plecach.

– Przestań! Przerażasz mnie.

Wtem mocniej powiał wiatr, niosąc złowrogie, posępne głosy. Drzewa jak zaczarowane zaczęły opętańczo uderzać konarami o siebie. Zastygli obaj, nasłuchując z trwogą przenikliwego wycia. Skąd dochodzi ten dziwny głos? Nasłuchiwali. Zawodzenie ponownie rozerwało ciemności, tylko tym razem znacznie bliżej. Nie mieli już złudzeń. Coś wyłaniało się z mroku i kroczyło w ich kierunku. Czas stanął w miejscu. Minuta ciągnęła się w nieskończoność.

Skrzekliwy jęk odezwał się znowu, lecz tym razem odpowiedziały mu inne. Dochodziły zewsząd. Ogarnęło ich przerażenie. Zdali sobie sprawę, że są otoczeni. Wzgórze, które miało być azylem, okazało się dla nich pułapką. Stali się ofiarami. Wpadli w zastawione sidła. Jedyne, co im pozostało w tej sytuacji, to oczekiwanie na to, co nieuniknione. Coś kroczyło w ich kierunku. Zbliżało się ze wszystkich stron.

– Władko?

– Co?

– Słyszysz?

– Cicho.

– Ale…

– Ciii.

W chwili, gdy to wyrzekł głosy znów odezwały się w ciemnościach. Sunęły teraz zdecydowanie ku nim, słychać było wyraźnie ich kroki. Chociaż trudno byłoby to nazwać krokami. Coś jakby szuranie, pełzanie po ziemi. Wiatr przyniósł zapach śmierci. Straszliwy smród wręcz porażał. Woń zgnilizny roznosiła się dookoła. Mroczne królestwo obezwładniało swym tchnieniem.

– Stań za mną Słońcesław. Szybko! – wyrzekł pośpiesznie Władko, wyjmując miecz.

– Znowu nas wpakowałeś w kłopoty – jęknął poeta.

– Przestań! Nie czas na spory. Śmierci nie przechytrzysz, ani tym bardziej nie przegadasz. Wyrok swój na nas wydała.

– Wyrok – smutno powtórzył bard.

– Słyszysz? Zdusze, wzywają swoich na ucztę – powiedział nieobecnym głosem Sokolnik.

Barda przeraziły te słowa. Poczuł powagę sytuacji. Nagle, nie wiadomo dlaczego, przypomniał sobie swoje niedawne pragnienia przeżywania niezwykłych przygód i rozmowę z napotkanym starcem. Jego tajemnicze słowa dudniły mu teraz w głowie. – Zobaczymy jeszcze, co się da dla ciebie zrobić… Zobaczymy jeszcze… O nie! – pomyślał strwożony – O nie! Nie chcę już przygód! Żadnych! Nie chcę! Ani jednej, nawet takiej malutkiej. Słowa starca jednak wciąż natrętnie powracały – Zobaczymy jeszcze, co da się dla ciebie zrobić! ZOBACZYMY… Co ja nieszczęsny temu staremu naplotłem. Kto wie, może to on za sznurki losu pociąga? Dalsze jego rozmyślania przerwały słowa Sokolnika.

– Porzućmy strach, by wrogowie nie ujrzeli w nas bojaźni!! – wykrzyczał w okalające wszystko ciemności.

– Śmiejmy się i drwijmy, gdy przyjdzie nam zginąć!!! Ulubieńcy Bogów umierają młodo – powiedział, spoglądając na Władka Słońcesław.

Sokolnik zdążył się jeszcze w myślach pożegnać z żoną i córką. Po czym wyrzekł pewnym głosem.

– Przez całe życie uczymy się walczyć ze strachem, by móc później godnie umrzeć.

Nagle posłyszeli złowieszcze pohukiwanie puszczyka. Bard już nie miał złudzeń. Wiedział, że złowróżbny to znak zapowiadający rychłą śmierć. Ptak tak samo niespodziewanie jak się pojawił, tak i bezszelestnie zniknął, rozpływając się w mroku nocy.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: