Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bostończycy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 czerwca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bostończycy - ebook

Po raz pierwszy w Polsce! Jedna z najbardziej prowokacyjnych i fascynujących powieści Henry’ego Jamesa.

Basil Ransom, młody, konserwatywny prawnik z Missisipi, przyjeżdża w odwiedziny do swojej dalekiej kuzynki Olive, zamieszkałej w Bostonie zamożnej emancypantki. Idzie z nią na spotkanie sufrażystek, gdzie oboje poznają Verenę Tarrant, młodą działaczkę wątpliwego pochodzenia. Mimo dezaprobaty dla jej poglądów, Basil jest oczarowany dziewczyną, próbuje „nawrócić” ją na własny punkt widzenia i podbić jej serce, lecz Olive ma wobec niej własne plany. Rozpoczyna się zaciekła, bezkompromisowa walka o duszę i umysł dziewczyny…

„Bostończycy” to portret świata rozdartego pomiędzy sferą dawnych wartości i duchem czasu oraz bezlitosna satyra społeczna na postęp, który bywa zaskakująco wsteczny.

Henry James (1843–1916) – wybitny amerykański pisarz, krytyk i teoretyk literatury, reprezentant realizmu psychologicznego. W swoich znakomitych powieściach zgłębiał mentalność Amerykanów, zderzając ją z kulturą europejską. „Bostończyków” zekranizował w 1984 roku James Ivory. W rolach głównych wystąpili między innymi Vanessa Redgrave i Christopher Reeve.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-773-9
Rozmiar pliku: 575 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

– Olive zejdzie za mniej więcej dziesięć minut, mam to panu przekazać. Mniej więcej dziesięć, cała Olive. Nie za pięć i nie za piętnaście, a jednak niezupełnie dziesięć, tylko dziewięć lub jedenaście. Nie kazała mi powiedzieć, że cieszy się z pańskiego przyjazdu, bo jeszcze tego nie wie, więc za nic w świecie nie posunie się do kłamstwa. Olive Chancellor jest wcieleniem prawości. Nikt nie kłamie w Bostonie – widział ktoś coś podobnego? W każdym razie ja bardzo cieszę się z pana przyjazdu.

Słowa padały z ust pulchnej, jasnowłosej kobiety, która z uśmiechem weszła do salonu, gdzie gość, pozostawiony sam na parę minut, zaczytał się i zdążył zapomnieć o bożym świecie. Nie musiał nawet wstawać; sięgnął po tom leżący na stole i rozejrzawszy się przelotnie po pokoju, zatopił się w lekturze. Na dźwięk słów pani Luny zaraz odłożył książkę i ze śmiechem uścisnął jej dłoń.

– Sugeruje pani, że sama nie stroni od kłamstwa – odparł w odpowiedzi. – Czyżbym miał wnosić, że to jedno z nich?

– Ależ skąd! Pański widok bardzo mnie cieszy, wszak spędziłam w tym cnotliwym mieście już trzy tygodnie.

– Zabrzmiało niepochlebnie – zawyrokował młody człowiek. – Przyznam, że sam podążam raczej drogą cnoty.

– I jakiż tu pożytek z bycia południowcem? – spytała dama. – Olive wyraziła nadzieję, że zostanie pan na kolacji. Skoro tak powiedziała, może pan jej wierzyć na słowo. Jest na to przygotowana.

– Tak samo jak ja? – odrzekł, świadomy swego niezbyt wyjściowego ubioru.

Pani Luna otaksowała go spojrzeniem i westchnęła z lekkim rozbawieniem, jakby ten widok przekroczył jej wyobrażenia. Basil Ransom istotnie wyrósł ponad miarę, a do tego sprawiał nieco szorstkie i nieprzystępne wrażenie, niczym słupek liczb, na przekór miłej twarzy, którą zwrócił ku rozmówczyni i na której po obu stronach ust rysowały się przedwczesne zmarszczki. Był wysoki, chudy i od stóp do głów ubrany na czarno, kołnierzyk miał szeroki, lekko zmięty zaś trójkąt płótna, widoczny nad kamizelką, przystrojony szpilką z czerwonym kamieniem. Mimo to mężczyzna wyglądał biednie – o ile biednie mógł wyglądać ktoś o tak niezwykłych oczach i pięknej głowie. Ciemne, głęboko osadzone oczy Basila Ransoma zdawały się płonąć ogniem, głowa zaś stanowiła godne zwieńczenie postury: niezawodnie górowała nad tłumem i pasowała do ławy sędziowskiej, mównicy, a nawet na odlany z brązu medal. Czoło miał wysokie i dumne, a gęste, czarne włosy, proste i lśniące, spływały gładko do tyłu jak lwia grzywa. To wszystko, zwłaszcza oczy i bijący z nich żar, nadawało mu wygląd amerykańskiego męża stanu, przy czym równie dobrze mogło dowodzić, że pochodzi z Karoliny bądź Alabamy. Gwoli ścisłości pochodził z Missisipi i wysławiał się z charakterystycznym akcentem tamtych stron. Daruję sobie próby przelania go na papier, lecz wtajemniczony czytelnik bez trudu skojarzy ów odgłos, który w tym wypadku ma czysto pozytywny wydźwięk. Otóż ten chudy, blady, a jakże przy tym niezwykły młodzieniec w nędznym ubraniu i o pięknej głowie, zgarbiony, powściągliwy i pełen powagi, a zarazem tajonego zapału, o prowincjonalnej, a jednak dostojnej aparycji, to – jako przedstawiciel swojej płci – najważniejsza postać mojej opowieści, gdyż odegrał czynny udział w wydarzeniach, które tu przedstawię. Lecz uprasza się czytelnika, który potrzebuje pełnego obrazu i pragnie oddać się lekturze zmysłami na równi z rozumem, ażeby nie zapominał, iż Basil Ransom przeciągał spółgłoski i łykał samogłoski, że zdarzały mu się niespodziewane elizje i wstawki, jego wypowiedzi zaś miały w sobie coś rozległego i pełnego żaru, coś niemalże afrykańskiego, co przywoływało wizję bezmiaru pola bawełnianego. Pani Luna obejrzała to wszystko, lecz dostrzegła tylko mały fragment, w przeciwnym bowiem razie nie rzekłaby grubiańsko, w odpowiedzi na jego pytanie:

– A czy kiedykolwiek wygląda pan inaczej? – Była obcesowa aż do przesady.

Basil Ransom lekko poczerwieniał.

– O tak, na kolację zwykłem przynosić rewolwer i nóż myśliwski. – I mimochodem sięgnął po kapelusz, czarny i płytki, z prostym, szerokim rondem.

Pani Luna zatrzymała go w pół kroku. Kazała mu usiąść i zapewniła, że siostra wyczekiwała jego przyjazdu i byłaby niepocieszona, gdyby teraz wyszedł. Ona sama ma niestety inne plany: zaproszenie w Bostonie to rzecz na wagę złota. Olive też wybierała się gdzieś po kolacji, ale żeby Basil się tym nie przejmował, może miałby ochotę pójść wraz z nią. To nie było przyjęcie – Olive nimi gardziła – tylko jedno z dziwnych zebrań, w których tak gustuje.

– O jakich zebraniach mowa? Bo zabrzmiało tak, jakby chodziło o zlot czarownic.

– W pewnym sensie, owszem. Bywają tam wszelkiej maści czarownice i czarnoksiężnicy, media, spirytyści i ryczący radykaliści.

Basil Ransom utkwił w niej wzrok, a złoty blask w jego brązowych oczach zapłonął mocniej.

– Chce pani powiedzieć, że jej siostra to rycząca radykalistka?

– Radykalistka? To jakobinka w spódnicy, nihilistka. Wszystko jest złe, i tak dalej. Lepiej, żeby pan to wiedział, jeśli macie razem zasiąść do stołu.

– A niech to! – mruknął pod nosem i zapadł głębiej w fotel, krzyżując na piersi ramiona. Z niedowierzaniem spojrzał na panią Lunę. Była dość ładna; włosy miała skręcone w loki niczym kiście winogron, a jej żywotność zdawała się rozpierać gorset; spod sztywnych warstw spódnicy wystawała drobna, pulchna stopa wsparta na podwyższonym obcasie. Była powabna i zuchwała, zwłaszcza to drugie. Basil Ransom miał minę, jakby chciał wyrazić ubolewanie nad jej słowami, ale pogrążył się w zadumie i milczał czas jakiś, a jego wzrok błądził po jej postaci, jakby zadawał sobie pytanie, jaką doktrynę ona reprezentowała, skoro nie podzielała przekonań siostry. Wiele spraw stanowiło zagadkę dla Basila Ransoma, a zadziwiał go szczególnie Boston, którego ni w ząb nie potrafił zrozumieć. Pani Luna wciągała rękawiczki; Ransom w życiu nie widział tak długich. Przypominały mu pończochy i ciekaw był, jak radzi sobie bez podwiązek nad łokciami. – No cóż, mogłem się tego spodziewać – rzekł w końcu.

– Czego mianowicie?

– Że panna Chancellor odpowiada pani opisowi. Wychowała się w mieście reformatorskim.

– Ach, to nie miasto, tylko Olive Chancellor. Zreformowałaby Układ Słoneczny, gdyby dano jej ku temu sposobność. Zreformuje pana, proszę mieć się na baczności. Taką ją zastałam po powrocie z Europy.

– Była pani w Europie? – spytał Ransom.

– O tak! Pan nie?

– Nie, ja nigdzie nie byłem. A pani siostra?

– Tak, ale zabawiła tylko godzinę lub dwie. Nienawidzi Europy, najchętniej by ją zlikwidowała. Nie wiedział pan, że byłam w Europie? – dodała pani Luna lekko urażonym tonem kobiety, której uświadomiono ograniczony zakres jej sławy.

Ransom już miał na końcu języka, że jeszcze pięć minut temu nie wiedział o jej istnieniu, ale przypomniał sobie, że dżentelmenowi z Południa nie wypada tak mówić do damy. Zadowolił się stwierdzeniem, iż musi mu wybaczyć haniebną ignorancję (cenił sobie wyszukane zwroty), pochodzi bowiem z tej części kraju, gdzie nikt nie myśli o Europie, i żył dotąd w przekonaniu, że pani Luna mieszka w Nowym Jorku. Z tym ostatnim rzecz jasna przeszarżował, gdyż wcale nie zaprzątał sobie głowy jej osobą. I kłamstwem tylko się pogrążył.

– Dlaczego zatem mnie pan nie odwiedził? – spytała z pretensją.

– Cóż, widzi pani, bywam tylko w sądach.

– W sądach? Tutaj każdy ma zawód! Czy jest pan bardzo ambitny? Na takiego pan wygląda.

– Tak, bardzo – przyznał z uśmiechem, miękkim tonem, jakim dżentelmeni z Południa wypowiadają to słowo.

Pani Luna pospieszyła z wyjaśnieniem, że kilka lat mieszkała w Europie – od śmierci małżonka – ale wróciła przed miesiącem, ze swoim synkiem (on jeden jej tylko został), i zatrzymała się u siostry (która na jej liście osób ważnych plasowała się tuż po nim).

– Ale to nie to samo – dodała. – Olive i ja nie potrafimy dojść do porozumienia.

– Z synem żyje pani w zgodzie – rzucił domyślnie młody człowiek.

– Jakże mogłabym się kłócić z Newtonem! – I dorzuciła, że nie wie, co ze sobą począć. To najgorszy aspekt powrotu: człowiek odradza się na nowo i musi zacząć od początku, choć nawet nie wie, co go tu przyniosło. Niektórzy chcieli ją zatrzymać na zimę w Bostonie, lecz nie zniosłaby tego, tu nie miała cienia wątpliwości. Może wynajmie dom w Waszyngtonie; słyszał o tym miasteczku? Powstało pod jej nieobecność. Zresztą Olive nie życzy sobie siostry w Bostonie i jasno dała to do zrozumienia. Tyle z niej pożytku, że nie bawi się w subtelności.

W chwili gdy czyniła ostatnią uwagę, Basil Ransom podniósł się z fotela, młoda dama weszła bowiem do salonu i przystanęła, słysząc słowa siostry. Wbiła w gościa przenikliwe spojrzenie i na jej ustach pojawił się cień uśmiechu, z lekka tylko mącąc chłodny wyraz twarzy, jakby wątły promyk księżyca spoczął na murze więziennym.

– Gdyby to była prawda – oznajmiła – nie poprosiłabym pana o wybaczenie za to, że kazałam mu czekać.

Głos miała niski i przyjemny – o ujmującym brzmieniu – i wyciągnęła rękę do gościa, który uroczyście zapewnił (czując się poniekąd współwinnym nietaktu pani Luny), iż niezmiernie miło mu ją poznać. Zauważył, że dłoń panny Chancellor jest zarazem zimna i wiotka; ledwie musnęła go palcami, nie wywierając żadnego nacisku. Pani Luna złożyła tę poufałość na karb łączącego ich pokrewieństwa, mimo iż niewiele o nich wiedział. Wyraziła przekonanie, że nie wiedział dotąd o jej, pani Luny, istnieniu, choć z właściwą sobie południową galanterią temu zaprzeczył. Ale na nią już czas, powóz nadjechał, a tymczasem niech Olive przedstawi własną wersję.

– Powiedziałam mu, że wyznajesz radykalizm, a ty możesz mnie przedstawić jako skończoną Izebel1, jeśli taka twoja wola. Spróbuj go zreformować, przyjechał wszak z Missisipi, więc błądzi na pewno. Wrócę bardzo późno, idziemy do teatru i kolację zjemy dość wcześnie. Do widzenia, panie Ransom – ciągnęła i narzuciła biały szal z piór, który podkreślał jasną barwę jej włosów i porcelanowy odcień cery. – Liczę, że trochę pan tu zabawi, aby samemu nas ocenić. Musi pan poznać Newtona; to kochany brzdąc i chętnie zasięgnęłabym pańskiej rady na jego temat. Zostaje pan tylko do jutra? Niesłychane! Cóż, proszę mnie odwiedzić w Nowym Jorku, na pewno spędzę tam część zimy. Przyślę panu bilecik, nie wymiga się pan tak łatwo. Tym razem ustąpię pierwszeństwa siostrze. Olive, może weźmiesz go na swoje zebranie? – Nie darowała siostrze przytyku, że wygląda, jakby sposobiła się do rejsu. – Cieszę się, że nie wyznaję poglądów, które zabraniałyby się mi stroić! – rzuciła na odchodne. – Ci, którzy nie chcą uchodzić za frywolnych, przywiązują ogromną wagę do własnego ubioru!

1 Izebel, Jezabel – postać biblijna ze Starego Testamentu. Jest symbolem kobiety bez skrupułów, rozwiązłej, zdeprawowanej, niegodziwej, zuchwałej.ROZDZIAŁ 2

Jakkolwiek było w istocie, wygląd panny Chancellor zdawał się zadawać kłam naganie. Ubrana była w prostą, ciemną suknię bez żadnych ozdób, a jej proste, bezbarwne włosy tkwiły na uwięzi, w przeciwieństwie do puszczonych samopas pukli siostry. Natychmiast usiadła i gdy pani Lunie usta się nie zamykały, zamarła ze wzrokiem wbitym w podłogę i nie patrzyła ani na siostrę, ani na Basila Ransoma. Młody człowiek mógł więc jej się przyjrzeć swobodnie i zaraz odkrył, że jest poruszona i stara się to ukryć. Głowił się nad przyczyną, nie wiedząc jeszcze tego, co miał odkryć niebawem, a mianowicie, że Olive przypomina w swej naturze czółno na wzburzonych falach oceanu. Nawet po wyjściu siostry siedziała ze spuszczonym wzrokiem, jakby czary jakieś nie pozwalały jej go podnieść. Wiedz, czytelniku, że panna Olive Chancellor, którą zaprezentuję bliżej w toku naszej opowieści, ulegała napadom chorobliwej nieśmiałości i stroniła wówczas nawet od własnego odbicia w lustrze. Jeden z owych napadów nastąpił teraz z przyczyn bliżej nieokreślonych, przy czym poufałość pani Luny dolała jeszcze oliwy do ognia. Na całym świecie ze świecą można było szukać osoby bardziej poufałej od niej i siostra mogłaby ją za to znienawidzić, gdyby nie odmówiła sobie prawa do nienawiści wobec bliźnich.

Basil Ransom był młodzieńcem nad wyraz inteligentnym, lecz świadomym braku doświadczenia. Wzbraniał się przed pochopnymi osądami, ale nie darował sobie dwóch lub trzech jakże cennych dla dżentelmena przyjętego ostatnimi czasy w poczet nowojorskiej palestry i poszukującego zatrudnienia. W myśl jednego z tych osądów ludzie z grubsza dzielą się na tych, którzy niczym się nie przejmują, i tych, którzy przejmują się wszystkim. Szybko spostrzegł, że panna Chancellor należy do drugiej kategorii. Miała to wypisane na delikatnej twarzy, a jemu zrobiło się jej żal, zanim jeszcze zamienili choć słowo. On z zasady niewiele brał sobie do serca, dopiero ostatnio zmusiły go do tego pewne okoliczności. Ale to blade dziewczę o jasnozielonych oczach, ostrych rysach i nerwowym usposobieniu przeżywało wszystko w dwójnasób, co było widać jak na dłoni. Biedny Ransom uzmysłowił to sobie, jakby dokonał wielkiego odkrycia, które w gruncie rzeczy zabiło mu ćwieka. Na czym polegała odmienność, którą w niej wyczuwał? To dopiero zagadka. Kobiety, z którymi dotąd miał do czynienia, wywodziły się z jego kręgów i nieczęsto przejawiały ciągoty, które w niej wzbudzały jego zaciekawienie (i niechęć). Takie mu odpowiadały: wolne od nadmiaru refleksji i poczucia odpowiedzialności za losy świata, którymi niewątpliwie zaprzątała sobie głowę panna Chancellor. Gdyby tylko pozostały ciche i bierne, pozostawiając rozmach płci obdarzonej grubszą skórą! Pasowałoby to Ransomowi; podkreślmy raz jeszcze, że był nader prowincjonalny.

Wnioski te nie nasunęły mu się w formie tak dosłownej, jak je tu opisałem: przybrały raczej postać współczucia bliżej nieokreślonego, wespół z niechętnym zaciekawieniem, z taką twarzą musiała bowiem być niezwykłą osóbką. Litował się nad nią, ale zaraz spostrzegł, że nie sposób tej litości zaradzić, co przydało Olive zgoła tragicznego wymiaru. Nie po to szukał szczęścia z dala od rodzinnych stron, aby się przejmować cudzą tragedią, a przynajmniej nie życzył jej sobie poza kancelarią na Pine Street. Ciszę, która nastąpiła po wyjściu pani Luny, przerwał jedną z tych kurtuazyjnych wypowiedzi, które miał zawsze na podorędziu, i niebawem rozmowa potoczyła się dość gładko. Zdołał rozproszyć jej nieśmiałość, Olive zaś, na szczęście dla niej samej (i obranej przez siebie drogi życiowej), miewała przebłyski odwagi. Utwierdziła się w przekonaniu, że ma przed sobą dziwaka, a sposób jego wypowiedzi jasno dowodził, że walczył po stronie konfederatów. Nigdy dotąd nie spotkała postaci równie egzotycznej, a dodajmy, że w obliczu osobliwych zjawisk zawsze czuła się swobodnie. Rzeczy zwykłe z kolei działały jej na nerwy; zwykłość, z niewielkimi wyjątkami, urastała w jej oczach do rangi grzechu śmiertelnego. Bez oporów spytała, czy zostanie na kolacji – miała nadzieję, że Adeline przekazała mu wiadomość. Było to (jak dla niej) nietypowe życzenie, gdyż nie zwykła podejmować samotnie panów, których pierwszy raz widziała na oczy.

W podobnym odruchu napisała do niego wiosną, gdy usłyszała wieść o jego przyjeździe na północ, do Nowego Jorku, z zamiarem podjęcia pracy w zawodzie. Zawsze wyszukiwała sobie obowiązki i skwapliwie przetrząsała sumienie w poszukiwaniu kolejnych misji. I sumienie jej podpowiedziało, że to syn przebrzydłej oligarchii, która pogrążyła kraj we krwi i chaosie, toteż niewart jest zachodu osoby, której obaj bracia – jedyni – oddali życie dla Północy. Z drugiej strony przypomniała sobie, że on też doznał wielkiej straty, a co więcej – walczył, położywszy na szali własne życie, nawet jeśli nie zostało mu odebrane. Mimowolnie wzbudzał jej podziw – nawet coś na kształt zawiści – że miał ku temu sposobność. Ona w głębi serca żywiła nadzieję, iż kiedyś również będzie jej to dane, że zostanie męczennicą i za coś polegnie. Basil Ransom przeżył, ale słono za to zapłacił. Jego rodzina popadła w ruinę: straciła niewolników, majątek, a także dom, koneksje i przyjaciół, jednym słowem, zaznała okrucieństwa klęski. Próbował sam prowadzić plantację, ale długi mu ciążyły kamieniem młyńskim i tęsknił za pracą z innymi ludźmi. W stanie Missisipi nie widział dla siebie perspektyw, więc przekazał resztę ojcowizny siostrom i matce, po czym w wieku blisko trzydziestu lat po raz pierwszy ruszył do Nowego Jorku, z balastem pochodzenia na karku, pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni i dotkliwym głodem w sercu.

Krok ten utwierdził go w przekonaniu, jak niewielkie miał pojęcie o życiu – choć po chwili pierwszego zwątpienia zawziął się i postanowił wytrwać, dotrzeć na szczyt – jednak Olive Chancellor o tym nie wiedziała. Wystarczyła jej świadomość, że się otrząsnął, pogodził z rzeczywistością i potrafił przyznać, że Północ i Południe to jeden niepodzielny organizm polityczny. Chancellorów i Ransomów nie łączyło bliskie pokrewieństwo, więc nie mieli wobec siebie większych zobowiązań. Byli spokrewnieni „po kądzieli”, jak to ujął w kwiecistej odpowiedzi na jej list; pomyślałby kto, że chodzi o dwa królewskie rody. Jej matka chciała im pomóc, lecz powstrzymał ją lęk, aby nie uznali oferty za akt protekcjonalnej łaski. Chętnie posłałaby pani Ransom pieniądze, a nawet odzież, ale nie wiedziała, jak ów gest zostanie przyjęty. Zanim Basil przyjechał na Północ – w pewnym sensie przecierając szlak – pani Chancellor umarła, więc decyzja spoczęła na Olive, która została sama w domku przy Charles Street (Adeline bawiła w Europie).

Wiedziała, jak postąpiłaby na jej miejscu matka, i to przesądziło sprawę, gdyż matka zawsze obierała właściwy kurs. Olive wszystkiego się bała, najbardziej jednak bała się strachu. Za wszelką cenę pragnęła okazać wielkoduszność, ale jak to zrobić, nie podjąwszy ryzyka? Miała zasadę je podejmować, ilekroć się nasuwało, i często doznawała upokorzenia z racji tego, że jednak nie doznała szwanku. Podobnie rzecz się miała w przypadku listu do Basila Ransoma, któremu nie pozostawało przecież nic innego jak jej podziękować (okazał przy tym nadzwyczajną grzeczność) oraz zapewnić, że nie omieszka jej odwiedzić, gdy tylko sprawy zawodowe (które zaczynały się rozkręcać) sprowadzą go do Bostonu. I oto się zjawił, lecz nawet to nie dało jej poczucia, że igra z ogniem. Natychmiast zrozumiała, że nie będzie się z nią mierzył w kwestiach, które ona sama odruchowo i dla zasady zwykła demaskować i podważać. Był na to zbyt prosty – zbyt „południowy” – toteż spotkał ją gorzki zawód. Nie przypuszczała, aby posądzał ją o awanse (włos się jeżył na samą myśl), choć żywiła pewne obawy, że myśl taka mogła mu zaświtać w głowie. Olive najbardziej w świecie lubowała się w sporach (Bóg jeden wie, z jakich powodów, skoro okupywała je bólem głowy tudzież dwudniowym pobytem w łóżku), istniała jednak możliwość, że Basil Ransom nie zechce się z nią potykać, a nie ma nic gorszego niż obojętność ludzi o innych niż nasze poglądach. Ugody nie oczekiwała, wszak pochodził z Missisipi! Gdyby mieli zawrzeć rozejm, nie byłoby sensu do niego pisać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: