Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Imperium Głupców. Barykady Złudzeń - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Wrzesień 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Imperium Głupców. Barykady Złudzeń - ebook

Barykady Złudzeń to przestrzeń między Korpokracją a Grą Cieni. Jest to miejsce wypełnione jednostkami uwięzionymi między naiwnością, wiarą i niewzruszonymi siłami pulsującymi z ukrycia. Barykady są placem boju i krwawą areną zarazem. Pojawiają się w momentach przesilenia nadziei i gniewu. Bohaterowie Barykad nie zapisują się złotymi literami na kartach historii. Historię bowiem piszą zwycięzcy, a w ich kronikach nie ma miejsca dla niepokornych.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8104-190-4
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Dla tych, którzy mieli już styczność z Imperium przedmowa będzie zbędna. Jeśli poprzednia część wzbudziła choćby drżenie waszej ciekawości, wprowadzenie będzie niepotrzebne. Słowa wyjaśnienia i zachęty byłyby bowiem przyznaniem się autora do porażki, potwierdzeniem, że do prawdy trzeba namawiać, że jest mniej atrakcyjna i wartościowa od iluzji, która nas otacza.

Jeśli jednak sięgnęliście po ten tytuł, pomimo, że nie wpadła wam w ręce pierwsza część historii Jerry’ego, proponuję podejść do lektury poniższego tekstu z otwartym umysłem i nie zakładać niczego z góry. Wszystko bowiem jest możliwe. Każdą prawdę można zanegować, zignorować lub przyjąć za pewnik. Tylko od czytelnika zależy czy przejdzie ze skrajności w skrajność. Droga od ślepej wiary do zaprzeczenia jest bardzo krótka i rzadko pozostawia miejsce na dociekliwość.

Barykady Złudzeń to przestrzeń między Korpokracją, a Grą Cieni. Jest to miejsce wypełnione jednostkami uwięzionymi między naiwnością, wiarą i niewzruszonymi siłami pulsującymi z ukrycia. Barykady są placem boju i krwawą areną zarazem. Pojawiają się w momentach przesilenia nadziei i gniewu. Bohaterowie Barykad nie zapisują się złotymi literami na kartach historii. Historię bowiem piszą zwycięzcy, a w ich kronikach nie ma miejsca dla niepokornych.

To dla nich właśnie napisałem tę historię i to przed nimi chylę czoła. Zbuntowani, chaotyczni, naiwni i zdeterminowani. Trwają na posterunku, narzeciw fali konformizmu, wierni sobie i pełni nadziei.I Na Tropie

Jeśli zastanawiacie się, jak to się stało, że wymazałem z niej czterdzieści trzy lata życia, nie liczcie na prostą odpowiedź. Nie mam pojęcia, dlaczego nie pamiętam tego cyrku dwulicowych dziennikarzy i redaktorów, zeszmaconych polityków i emerytowanych pilotów na misjach alkoholowych. Wiem tylko, że Karma to wielkie, zdradliwe bydlę, które najpierw łasi się, potem kąsa, gryzie i przeżuwa moją pamięć jak kość, wysysając z niej życie, a za każdym razem, gdy próbuję się zbliżyć, warczy i zgrzyta zębami.

Pisząc, że nie pamiętam, ocieram się o grube niedopowiedzenie. Nie pamiętać pięciu miesięcy umysłowej i społecznej ascezy, to o wiele więcej niż utrata danych. Nie pamiętać pracy nad „Imperium” to jak nie być świadomym choroby, która zżarła od środka, ograbiła z marzeń, zmysłów i równowagi psychicznej.

Jeśli dodać to tego drobny acz znaczący szczegół, iż nie pamiętam ani Laurie, ani Jasmine i pozostałych niewiast, których gorące spojrzenia rozpalały moją wyobraźnię, podłość i bezczelność losu wydaje się niezaprzeczalnym faktem.

Jestem więc, moi drodzy, sztandarowym produktem zawiści Karmy i chociaż przemawiają do mnie jej proste zasady, czuję się w tym konkretnym momencie oszukany. Jestem przecież odrębnym egzemplarzem a wszystko, co zrobił dawny Jerry powinno być zapisane na jego konto. Amnezja w modelu mentalnym przekłada się na pączkowanie duszy w wymiarze astralnym. Dlatego cała chwała za genialne życiowe decyzje powinna iść na konto Jerrego, a nie moje.

Abstrahując od tej oczywistej niesprawiedliwości dodam tylko, iż nie zgodzę się ze stwierdzeniem, jakobym był jedynie produktem amnezji, zbłąkaną zjawą, bez wspomnień, pamięci i zapisanej w niej instrukcji obsługi. Gdyby tak było, mógłbym funkcjonować w oderwaniu od przeszłości, porzucić ją wraz ze wszystkimi skamielinami sukcesów i porażek i błąkać się beztrosko po świecie aż nie zniknę zalany tsunami powracających wspomnień. Nie jestem zjawą wolną od przeszłości i jej konsekwencji. Jestem odrębnym gatunkiem rodzaju „Dawson”, a z moim mentalnym przodkiem jestem związany bezlitosnym łańcuchem konsekwencji. Uwiązany nimi jak pies do budy krążę po okolicy na idiotycznie długim łańcuchu i nie mam pojęcia, kiedy skończy się, szarpnie mnie za szyję i łeb urwie. Kiedy o tym pomyślę, dochodzę do wniosku, że w pewnym stopniu jestem skrzywiony brakiem intymnej przeszłości, choć nie tak, jak mógłbym być, gdybym naiwnie domagał się należących do Jerrego wspomnień. Byłbym kaleką na małej paraolimpiadzie złudzeń, chociaż czasami czuję, że i to byłoby lepsze, niż przesiadywanie meczu na ławce rezerwowych, jak to ma teraz miejsce.

Czasami myślę, że Jasmine, Laurie i Carl mogą wciąż tkwić gdzieś w meandrach mojej pamięci, ukryci pod uszkodzonym płatem skroniowym, uwięzieni przez dyskretny samozachowawczy mechanizm, który według niecnego planu kapryśnej Karmy powinien uwolnić ich w odpowiednim momencie, ale niespodziewanie zmienił algorytm i samowolnie przeniósł ich w inne, o wiele bardziej odległe rejony. Zastanawiam się wtedy jak by to było, odzyskać wszystkie wspomnienia Jerrego i wejść w posiadanie drugiej osobowości.

Czasami czuję się jak widz, który choćby chciał, nie potrafi zebrać się na odwagę, żeby wstać w połowie seansu w ciemnym, wypełnionym po brzegi kinie. Jakieś niepisane, zawieszone nad widownią prawo nakazuje mi wysiedzieć do końca ostatniej sceny, wysłuchać wszystkich kompromitujących Jerrego kwestii i przyznać, że dotyczą nie jego, a mnie, bo tylko wtedy będę mógł wyjść i zagrać rolę, którą sam dla siebie stworzyłem. I wtedy właśnie w moim planie pojawia się ferment, świadomość, że częściej bawię się w statystę, niż reżysera i aktora własnego filmu.

Te i inne mało oryginalne myśli nachodzą mnie, gdy ocieram się o spuściznę Jerrego: jego tekst, jego idiotyczne decyzje, a nawet zapach potu i plamy po kawie na meblach w salonie.

Tak też było, gdy kończyłem czytać „Imperium”. Leżałem na wytartych wybrzuszeniach kanapy, do których Jerry przyciskał dyszącą Jass, na których Laurie spierała swoje nagie kolana, uda i pośladki, i po raz pierwszy od momentu, gdy odzyskałem świadomość, budząc się w tamtym zatęchłym motelu, poczułem prostą i wyraźną potrzebę, która od zawsze bezbłędnie definiowała mężczyzn: musiałem znaleźć kogoś, najlepiej którąś z nich i dobrać się do niej. Musiałem wypełnić pustkę, która drażniła mnie i jątrzyła się jak pieprzony kikut po amputacji nieznanego dotąd organu.

Nic dziwnego, że pierwszą rzeczą, jaka skrystalizowała się wtedy, w czyhającej na mnie burzy osamotnienia, była właśnie myśl o Jasmine — kobiecie, której nigdy w życiu nie widziałem i która, jeśli wierzyć relacjom Jerrego, jednym spojrzeniem, dotykiem lub gestem mogła rozwiązać wszystkie problemy mężczyzny. Wiedziałem, że to szczeniacka fantazja, pragnienie dzieciaka przypartego do muru własnych ograniczeń, ale wcale mi to nie przeszkadzało.

Wyobrażałem sobie, że będę Kolumbem jej ciała, że odkryję i podbiję je na nowo, że będę Gandhim jej duszy i wzniecę w niej tantryczną potrzebę dzielenia się sobą. Chciałem być odpowiedzią na nawoływanie jej dojrzałej fizyczności. Chciałem być zaspokojeniem zapotrzebowania na dotyk, odbiór wyrafinowanych bodźców i przypływów rozkoszy ograniczanych jedynie granicami wyczerpania. Każdym centymetrem mojej rozbuchanej zwierzęcości, odczuwałem potrzebę rozsmakowania się w tej nieznanej kobiecie. Jak nastolatek targany przez morze hormonalnych sztormów, uwięziony w złotych kleszczach swoich erotycznych snów, spoglądałem na zdjęcia Jasmine Bloom rozrzucone przede mną i w ciszy, w milczeniu wyłem do księżyca moich myśli.

Pierwszą refleksją, której oddałem się po przebrnięciu przez dzieło Jerrego, nie było więc podjęcie postanowienia, kontynuowanie heroicznej walki z systemem, krucjaty po śladach męczennika, a myśl nieco inna: inscenizacja palącej fantazji, rosnącej i podsycanej z każdą stroną lektury. Oczyma wyobraźni widziałem Laurie i Jass wchodzące przez frontowe drzwi, wysuwające zmysłowe stopy z obuwia, rozpuszczające włosy i zrzucające z siebie w progu salonu luźne bawełniane bluzeczki. Widziałem jak zsuwają z ud obcisłe dżinsy i kroczą ku mnie z delikatnym, zalotnym uśmiechem na twarzach, lekceważąc ograniczenia estetycznej narracji moich pragnień.

W chwilach takich jak ta oprócz chuci ożywała we mnie przede wszystkim świadomość wszystkich straconych szans, które on zaprzepaścił, a które mi, bez dwóch zdań, udałoby się wykorzystać. Tygodnie samotnego wpatrywania się w komputer, podczas gdy mógł aktywnie działać i czynić dobro, chociażby rozdając szczęście, radość i rozkosz wzorem dzieci kwiatów. Mógł wieść cudowne życie outsidera, aktywisty wolnego od zobowiązań. Mógł podążać śladem wyłaniających się punktów zapalnych władzy niczym członek obwoźnej trupy artystów, studentów, wolontariuszy i anarchistów, protestujących to tu, to tam, w zależności od liczebności figur władzy lub roztaczanych przez nich wpływów. Mógł żyć losem wolnej miłości i protestu przeciw wszelkiej autorytarnej władzy, wszelkim barierom, zahamowaniom i ograniczeniom. Oczyma wyobraźni widziałem nas jako jedno, dualistyczne, ale spójne ucieleśnienie buntu, reinkarnację złudnej wolności z lat sześćdziesiątych, gdy same ideały wystarczały i nikt nie musiał argumentować sprzeciwu wobec władców tego świata.

W zasadzie to przecież do tego zmierzaliśmy. Wojna w Wietnamie dawała nam pretekst do parzenia się z kim popadnie, a Bush II mógł dać nam kolejny, równie beztroski okres, zakładając, że miał w sobie wystarczający rezerwuar słusznej, chrześcijańskiej odwagi, żeby wsłuchać się w głos Boga i wyruszyć na swoją prywatną, świętą wojnę przeciw diabłu wyobraźni.

Gdy spoglądałem na to, czego dokonał Jerry: na leżący na ławie, tłusty od potu, pokreślony wydruk jego dalekosiężnych planów, testament samotnika skazanego na szaleństwo własnych, szczutych przez ambicję myśli, byłem już pewien, że nie chcę wiedzieć, dlaczego nie pamiętam niczego sprzed tamtego poranka.

Rozglądając się po pokoju, w którym Rory wyłuszczał swe spostrzeżenia, w którym Carl szukał schronienia przed rakiem i policją, w którym dokonywała się magia cudzołóstwa z tak hojnie obdarowanymi przez naturę niewiastami, zrozumiałem, że ta przestrzeń zamknęła się wokół Jerrego i uwięziła go, wysysając z niego osobowość, wolę i siły witalne jak wentylator chłonący dym znad popielniczki.

Jerry bohater. Jerry dysydent. Jerry głupiec. Pozwalał ludziom deptać po sobie jak po wycieraczce. Każdy podrzucał mu swoje trzy grosze, swoje szczeniackie idee, starcze obsesje i niepodjęte wyzwania, a on mieszał je z własnymi urojeniami o wolności, demokracji i prawości, zakorzenionymi w nim jak pasożyty, tylko po to, żeby stworzyć zupełnie nowy rodzaj zniewolenia — zniewolenia, którym zaraził nawet mnie.

Pozwalał innym manipulować sobą, jak gówniarz z pierwszą w życiu gazetą w ręce, pełen wiary, że świat dorosłych jest wspaniały i prosty, tak jak przedstawił go redaktor zawieszony na korporacyjnych sznurkach. Manipulowali nim ludzie i manipulowały nim emocje, a przy tym nadzieja trawiła go jak afrykańska gorączka.

Zastanawiałem się, czy rzeczywiście wierzył tym wszystkim postaciom z komiksu swojego życia. Czy naprawdę sądził, że wyliczanka skaz na krysztale systemu wystarczy, żeby cokolwiek zmienić? Przecież wiara i przekonania gnieżdżą się w czynach, a nie w słowach. Czy Japończycy uwierzyliby, że mamy broń atomową, gdybyśmy ich jedynie uprzejmie o tym poinformowali? Czy Kuba przyjęłaby sowieckie głowice, gdybyśmy nie urządzili defilady z naszymi rakietami w Turcji? Czy Coca Cola prosperowałaby w Kolumbii, gdyby zwalniała związkowców zamiast ich mordować? Nie, w dzisiejszym świecie trzeba czynów, a nie dobrych chęci, czy kolejnych kopii tych samych przeredagowanych teorii. Trzeba pokazać ludziom, nie tylko w naszym pięknym kraju, ale i na całym świecie, że to, co się dzieje u nas, na naszym podwórku, na naszych oczach, to nie żarty. Czy nie skuteczniej jest wytoczyć sprawę w pozwie zbiorowym prezesom, członkom zarządów lub korporacjom, niż tylko opisywać zbrodnie, których się dopuszczają? Czy nie lepiej sabotować ich biura i miejsca budowy, gdzie planują, kupują, przejmują, knują i spiskują by zmienić zielone lasy w bagna tęczowych toksyn? Choćbyśmy wytropili setki przekrętów, media i tak zdepczą nas z naszymi argumentami. Jesteśmy dla nich użytecznymi mrówkami, paszą na przemiał, którą trawią w labiryntach manipulacji, rozpuszczając w kwasie sfabrykowanych relacji, wypróżniają nas na wolny rynek konsumpcji, skąd sięgają po nas gdy zajdzie potrzeba.

A ci, którzy się im sprzeciwiają? Media warczą na nich jak psy broniące dostępu do właściciela. Jak psy usuwające poza stado każdego, kto nie zgadza się z wolą ulicznych samców alfa, z wolą niekwestionowanych panów ich rzeczywistości.

Dlatego zamiast tracić czas i energię na szarpanie się z każdym przejawem korupcji powinniśmy organizować to, co tli się jeszcze w naszym rozbitym, otumanionym, niewolniczym społeczeństwie. Trzeba zakładać organizacje przekuwające wysiłek drobnego odsetka pozostałej jeszcze niezależnej intelektualnej elity w obywatelską świadomość, w dokonywanie wyborów ponad tradycyjnym dwupartyjnym podziałem rządzącego establishmentu. Trzeba przeciwstawiać się medialnej kontroli, organizując kampanie bojkotujące prasową prostytucję i telewizyjnych alfonsów. Trzeba zgromadzić tłumy i ruszyć pod uniwersytety, tam, gdzie gnieździ się ciche przyzwolenie na propagandę think tanków, akademickich maszyn do prania mózgów, napędzanych dolarami z korporacyjnych portfeli. Trzeba przeciąć strumień propagandy. I to jest właśnie to, na czym Jerry powinien był się skupić. Ale on wolał pisać o sprawach, które nikogo nie obchodzą.

Ludzie potrzebują akcji, ruchu i dynamiki, a nie słów. Słowa nie przemówią do głuchych, słowa nie docierają już nawet do ślepców. W dobie ogłuszającego jazgotu molocha przemysłu rozrywkowego jedynie czyny mogą mobilizować.

Potrzebujemy rewolucji.

Nie ma co ukrywać. Lektura „Imperium” była rozczarowaniem. Po obdarciu tekstu z komentarzy i przemyśleń, uprzedzeń i teorii, dialogów i zbędnych opisów, zmienił się z wytapetowanej tłustej prostytutki w nieefektowną, anorektyczną, surową stenotypistkę, która nie byłaby w stanie przekonać do siebie nikogo, chyba że nakazem sądowym. Maszynopis nie powalał na kolana, pod żadnym względem. Zamiast nęcić czytelników formą i treścią, która pozostawiłby głęboki niedosyt albo przekonanie, że tego właśnie potrzebują, zamiast komplementować i nagradzać, Jerry próbował wciskać odbiorcy na siłę to, co uważał za stary i nowy testament swojej geopolitycznej wiary, zapominając jednocześnie, że gorzką pigułkę prawdy można podać jedynie z czymś mdlącym na osłodę.

Jedynym elementem, który działał na korzyść „Imperium” był krótki fragment w ostatniej części maszynopisu. Z całego tekstu, tylko ten jeden niewielki zapis uwiarygodnił Jerrego jako dziennikarza, bo tylko prawdziwy dziennikarz śledczy zdecydowałby się na telefon do agencji rządowej, zadawanie niewygodnych pytań i zapisanie rozmowy pomimo, że rozwiązanie problemu wymagało ruszenia gówna spod dywanów Kongresu.

Dzięki rozmowie z przedstawicielem Agencji Rozwoju i Handlu Jerry niemal zaistniał poza własnym tworem. Szarpnął za sznurki na tyle długie i napięte, że próbowano go porwać, uwięziono, przesłuchiwano i przyciśnięto mu głowę do muru o jeden raz za dużo. Za tę amnezję, rzecz jasna, będę mu dozgonnie wdzięczny. Natomiast za bajzel, który po sobie pozostawił już niekoniecznie. Jego fatalne decyzje będą jeszcze długo odbijać mi się czkawką i najpewniej nigdy nie będę mógł powiedzieć, że zgłębiłem je wszystkie.

Wróćmy jednak do tamtej kluczowej rozmowy z pracownikiem Agencji Rozwoju i Handlu. Oprócz wspomnianych cnót, które odkryła w nieoszlifowanym diamencie charakteru Jerrego, ta krótka wymiana zdań interesowała mnie jeszcze z innego powodu: wkrótce po niej Jerry zniknął bez śladu, kończąc pracę nad swym dziełem równie niespodziewanie jak ją rozpoczął.

Maszynopis nie zawierał żadnych wskazówek, co do przyczyn amnezji ani tego, co działo się z Jerrym do momentu, w którym wkroczyłem na scenę. Jedynym logicznym tropem wartym sprawdzenia było wytypowanie pośród wszystkich antagonistów Jerrego potencjalnego sprawcy amnezji i zidentyfikowanie go. Problem w tym, że mój poprzednik przyciągał kłopoty skuteczniej niż czarny przyciąga radiowozy w dzielnicy białych. Im bardziej wydłużała się lista jego wrogów, tym trudniej było się domyślić, który z nich był wystarczająco zdeterminowany, żeby wykonać decydujący ruch.

Pierwszym i zarazem oczywistym podejrzanym w był człowiek podający się za urzędnika Agencji Rozwoju i Handlu. Kolejnym był Donny Marsiano, lokalny polityk, pogrążony przez Jerrego serią zdjęć, na których dał się poznać jako niewybredny pedofil. Następna w kolejce była kilkuosobowa grupa przestępcza, która co najmniej dwukrotnie porwała Jerrego. Jeśli doliczymy do tego Rory’ego, emerytowanego pilota, najemnika i przemytnika narkotyków, ustalenie przyczyny zniknięcia stawało się co najmniej problematyczne.

Pozostawała jeszcze kwestia Reda Toksa, tajemniczego informatora, który dziwnym zbiegiem okoliczności ujawnił się tuż po telefonie urzędnika Agencji. Nie mogłem wykluczyć, że nie był częścią jakiegoś planu.

Reasumując, Jerry zostawił po sobie niezły bajzel a ja nie bardzo garnąłem się do sprzątania. Mogłem oczywiście spróbować wszystko wyjaśnić, odkryć przyczynę amnezji, może nawet podjąć przerwaną krucjatę Jerrego. Ale mogłem też zgolić głowę na łyso, rozebrać się i wbiec nago do katedry przy Wallnut Street, a jednak nie zrobiłem tego. Czasami warto zastanowić się dwa razy zanim wpadniemy na równie genialny pomysł.

Problem w tym, że wiedziałem, że to bagno prędzej czy później dopadnie mnie i nie miałem zamiaru dać się przyłapać z opuszczonymi spodniami.

Czytając maszynopis oscylowałem między ekscytacją i abnegacją. Przeszłość rozwijała się przede mną jak taśma przewijanego na podglądzie filmu, w którym kolejne sekwencje zmieniały się zbyt szybko, żeby przyswoić je i ułożyć w całość bez pulsującego uczucia irytacji. Notowałem imiona, zdarzenia i miejsca, a potem przerywałem lekturę, zastanawiając się, na przykład, co zrobić z Marsiano, tylko po to, żeby kilka stron dalej dowiedzieć się, że problem sam się rozwiązał. Rory, który ewidentnie wiązał z Jerrym jakieś plany, zniknął niespodziewanie, a Keith, którego spotkałem jeszcze przed odnalezieniem maszynopisu również wydawał się być z kimś powiązany. Jakby tego było mało, gość na motorze, który śledził Jerrego i włamał się do mieszkania, w maszynopisie został całkowicie zlekceważony, co oznaczało, że i ja mogłem być wciąż pod obserwacją.

Im dalej brnąłem w lekturę, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że tylko pozornie odzyskałem kontrolę nad własnym życiem. Przeszłość Jerrego mogła kryć o wiele więcej tajemnic niż te ukryte między stronami „Imperium”.

Perspektywa wolnej miłości i beztroskiego hippisowskiego życia oddalały się ode mnie z każdą kolejną stroną dzieła. Były jak statek rejsowy, kurczący się na linii horyzontu, podczas gdy ja stałem na plaży z walizkami i biletem w zębach. Chciałem zignorować tekst, wmówić sobie, że nic z tego, co spotkało Jerrego mnie osobiście nie dotyczy, ale taka błoga ignorancja nie potrwałaby długo. Było tylko kwestią czasu zanim wlazłbym beztroskim, tanecznym krokiem na którąś z pułapek Jerrego.

Zauważyłem, że z każdą przeczytaną stroną dojrzewało we mnie również inne, natrętne uczucie: irracjonalna potrzeba spełnienia dziwacznego obowiązku wobec tego nieznajomego zmarłego, ducha, którego nosiłem w sobie. Bez względu na to jak nazwałbym tamten stan — poczuciem obowiązku, nieuzasadnioną lojalnością, czy strachem przed karmą — czułem, że muszę coś zrobić, żeby go zneutralizować.

Przekreślenie wszystkiego, co Jerry do tamtej pory osiągnął, byłoby jak zaprzeczenie jego istnienia. A był przecież moim drugim ja, moim bratem bliźniakiem, którego nie zdążyłem poznać.

Jedynym wyjściem było wejść w to bagno, dowiedzieć się jak najwięcej, a potem zrobić co trzeba, żeby móc rozliczyć się z nim raz a porządnie. Niechętnie, z oporami, postanowiłem odtworzyć w pamięci jego postać i wcielić się w nią do czasu, aż rozwiążę zagadkę jego zniknięcia lub dokończę to, co zaczął.

* * *

Miała metr sześćdziesiąt wzrostu, kruczoczarne włosy, głębokie czarne oczy i boskie ciało.

— W czym mogę ci pomóc dziecko? — zapytałem, otwierając drzwi. Była to około dwudziestoletnia niewiasta.

— Cześć Jerry — uśmiechnęła się podnosząc dłoń. Dotknęła mojego policzka, objęła i pocałowała.

— Laurie? — zapytałem niepewnie.

— Jerry? — odparła tym samym tonem.

— Zastanawiałem się, kiedy mnie odwiedzisz.

— Naprawdę? To świetnie. — Poklepała mnie po klatce wślizgując się do przedpokoju.

Zamykając drzwi wciąż nie mogłem się nadziwić jak Jerry mógł wypuścić z rąk to boskie, jędrne ciało. Wariatka czy nie, zasługiwała na mój męski szacunek. Miała piękne, długie nogi i kształtne pośladki. Krocząc do salonu bujała nimi jak zegar ręcznie rzeźbionym wahadłem.

— Martwiłam się o ciebie wiesz?

— To miło z twojej strony. Napijesz się czegoś?

— Co masz?

— Whisky, burbon i wodę z kranu.

— Poproszę piwo.

— Nie ma sprawy, piwo — odparłem i skierowałem się do kuchni.

— Słucham. Co ciebie do mnie sprowadza? — Podałem jej ostatniego Adamsa.

— Mówiłam ci już. Martwiłam się o ciebie.

— Boże… — pomyślałem. — Ależ ona głupia.

— Czy chciałaś mi coś powiedzieć? — zapytałem. — Dlatego przyszłaś? Czy może dla towarzystwa?

— W zasadzie i jedno, i drugie — uśmiechnęła się.

— Zacznijmy od początku — nalałem sobie kapkę trucizny i rozsiadłem się na kanapie.

— No dobrze — westchnęła jak znudzona kotka — Tylko od czego tu zacząć? — odchyliła głowę do tyłu spoglądając na popękany sufit. Wpatrywała się w tynk przez kilka sekund, potem wyprostowała się, przenosząc zaintrygowany wzrok znad fotela na mnie i ciągnęła dalej.

— Odkąd Keith objął twoje stanowisko, okropnie się zachowuje.

— A to mnie obchodzi dlatego że…?

— Dlatego, że zmienił taktykę.

— Rozumiem — odparłem udając zainteresowanie. — Tylko co w tym niezwykłego?

Dziewczyna obrzuciła mnie zdziwionym spojrzeniem.

— Żartujesz sobie? — zapytała.

— Nie, nie żartuję — odwróciłem wzrok.

Laurie zawahała się, zamyśliła przez chwilę i zatrybiła.

— Keith pisze w twojej kolumnie — powiedziała. — Po twoim zniknięciu złapał kontakt w Waszyngtonie i wypuszcza artykuły na masę i nie tylko dla Financial Journal. Zupełnie, jakby ktoś wpuszczał go na Kapitol tylnymi drzwiami.

— Cóż, to Ameryka. Kraj możliwości — wziąłem mały łyk burbona, przyglądając się jej uważnie.

— Dziennikarska kurwa — syknęła poirytowana.

— On czy ja? — uśmiechnąłem się.

— On kotku, on — wyjaśniła, nieco zbita z tropu.

Wzruszyłem ramionami. Spuściłem wzrok na dno szklanki w dłoni i zakręciłem kostkami lodu.

— Kiedy pojawiłeś się w sobotę zrobił się agresywny — powiedziała. — Wczoraj siedział cały dzień przed biurkiem wpatrzony w ekran. Nie wykonał nawet jednego telefonu. Zazwyczaj krąży po redakcji z komórką w ręce jak sęp. Jakby wyłapywał smród afer znad biurek.

— Dalej nie widzę jaki to ma związek ze mną.

— Nie rozumiesz? On opisywał te wybory, Jerry — powiedziała zniecierpliwiona.

— Jak setki tysięcy innych dziennikarzy. Co z tego?

— Ty też śledziłeś te wybory.

— Jak miliony Amerykanów. To moje prawo i święty obowiązek — prychnąłem.

— Jasne — odparła.

— A tak na serio, to wiesz przecież, że jestem poza obiegiem? — zapytałem.

— Tak wiem, ale wiem też o twojej książce — mówiąc to, na ułamek sekundy spuściła wzrok.

— Laurie? — pomyślałem. — Powiedziałaś komuś i teraz cię to męczy?

— Jeśli chcesz coś powiedzieć, mów — rzuciłem.

— Czy Keith wie, o książce, którą piszesz? — zapytała.

— Wątpię — odparłem, rozłożyłem ostentacyjnie ramiona na oparciu sofy i zatopiłem się w niej.

— Wszystkie materiały trzymałem w laptopie — powiedziałem nie spuszczając z niej wzroku. — Tym, który zwinęłaś, kiedy byłaś tu ostatnio.

— Ach, tak…? — zapytała zmieszana.

— Tak — potwierdziłem.

Znów spuściła wzrok. Tym razem czerwieniąc się.

— Więc nie wiem skąd mógłby się dowiedzieć — ciągnąłem dalej. — Ja mu nie powiedziałem.

— Więc nie wie — powtórzyła jakby uspokajając się.

— A nawet jeśli wie, to co z tego?

— Mógł przekazać ten news komuś wyżej.

Miała rację. Keith mógł mieć dostęp do kogoś z Agencji Rozwoju i Handlu. Pamiętałem, ostatnie słowa, które mówił do słuchawki, gdy znikałem mu z oczu za zamykającymi się drzwiami windy. Powiedział: „on pamięta”.

Znaczyło to mniej więcej, że wiedział o mojej amnezji i uznał, że przypomniałem sobie lub zapamiętałem coś, czego najprawdopodobniej nie powinienem był pamiętać. Jeśli faktycznie wiedział o moich lukach w pamięci, jego zleceniodawca też o nich wiedział. Pytanie tylko skąd? Automatycznie nasuwały się dwie odpowiedzi. Pomijając byłą żonę i córkę jako źródło informacji do wyboru pozostawali albo niezawodni funkcjonariusze policji, którzy najprawdopodobniej domyślili się mojego stanu gdy składałem zeznania po próbie porwania przed motelem albo członkowie gangu Melvina, który podczas próby porwania mógł zauważyć, że go nie rozpoznaję. Tak czy inaczej, nawet gdyby Keith wiedział o amnezji i dzielił tę wiedzę z kimś z Agencji lub innego źródła władzy, nie miałoby to znaczenia, chyba, że amnezja ta była wywołana czymś co zrobili Jerremu.

— Cóż — powiedziałem po dłuższej chwili — to ryzyko, z którym muszę się liczyć. Ale skąd w ogóle pomysł, że Keith jest do mnie wrogo nastawiony? — zapytałem.

— Pisze pod nutę neokonserwatystów. Wiesz, psalmy ku czci neoliberalizmu, wolnego handlu i takich tam bzdur.

— A ja piszę o…?

— Nie wiem, ale z chęcią przeczytam — wstała, obeszła ławę i usiadła obok mnie. Nie poruszyłem się. Byłem ciekaw co zrobi. Odłożyła moją szklankę na ławę i przysunęła się bliżej.

Było w tym geście coś czarującego. Niewyszukana, oczywista choć urocza próba wykorzystania mnie, być może nawet oszukania. Byłem gotów. Chciałem dać się oszukać i zdradzić na wszystkie sposoby, o ile skończyłoby się to zaciągnięciem jej do łóżka.

— No dobrze — powiedziałem odsuwając ją.

— O co chodzi? — spytała wbijając we mnie lubieżne spojrzenie.

— Chciałbym, żeby coś było jasne.

— Co takiego Skarbie? — położyła dłoń na mojej piersi.

— Bez względu na wszystko… — powiedziałem sięgając w kierunku dolnej półki ławy. — Wiedz, że możesz zatrzymać ten tekst. — Rzuciłem wydruk na szklany blat. — Zrobiłem kilka kopii na wszelki wypadek, więc nie krępuj się, jeśli go potrzebujesz.

— Jeśli potrzebuję? — powtórzyła spoglądając chciwie na tekst.

Przytaknąłem. Czekałem na reakcję.

— Nie, nie potrzebuję — powiedziała w końcu. — Ale z chęcią przeczytam. Przecież wiesz, jak twój umysł mnie podnieca.

— Teraz już wiem — uśmiechnąłem się.

Laurie wstała, stanęła przede mną i usiadła okrakiem na kolanach. Czekałem. Była typem dominującej wariatki, więc wystarczyło pozwolić jej na pierwszy ruch. Złapała mnie za włosy i wpiła się w usta, przyciskając mnie jeszcze mocniej do kanapy. Rozerwała koszulę. Guziki wystrzeliły i zabrzęczały na szklanym blacie.

— Chcę ssać twój mózg — szepnęła mi do ucha.

— Który? W tej chwili myślę dwoma.

— Obojętnie! — wgryzła się w szyję jakbym był jej pierwszą ofiarą.

Odepchnąłem ją. Przetarła usta nadgarstkiem i znów rzuciła się do ataku. Odsunąłem nogą ławę i stoczyliśmy się na podłogę. Zdjęła bluzkę pokazując pełną ofertę. Była miękka i aksamitna a przy tym bardzo silna. Jęczała, wiła się i dyszała przez cały czas jak sprinterka na ostatnich metrach biegu przez płotki. Gdy opadła na podłogę obok mnie, śmiejąc się i dysząc przypomniałem sobie fantazję, której uległem czytając tekst Jerrego. Jej pierś unosiła się rytmicznie falując. Obróciła się na bok, zaśmiała jak kociak i poprawiła długim przeciągłym pocałunkiem. Laurie była lepsza niż najlepsza fantazja.

— Wezmę prysznic — powiedziała.

— Ręczniki są przy drzwiach — rzuciłem.

— Dzięki — odparła lekko. Miałem wrażenie, że nie dziękowała za ręczniki.

Podniosłem się z trudem i przeszedłem do kuchni. W odsłoniętym oknie kamienicy naprzeciwko dostrzegłem kobietę otoczoną światłem sypialni. Stała jak wryta z kubkiem na wysokości piersi i z rozdziawioną miną przyglądała się najprawdopodobniej pierwszemu nagiemu mężczyźnie jakiego dane jej było poznać w pionie i poziomie. Stała tak nieruchomo wystarczająco długo, że zdążyłem nasypać kawy do kubków i zalać wodą. Przypominała zdjęcie wstawione w okienną ramę. Uśmiechnąłem się i skinąłem. Odwzajemniła gest zupełnie zbita stropu, po czym speszona schowała się za bezpieczną nieprzejrzystość ściany.

W salonie panował niezły kipisz. Szklanka z drinkiem roztrzaskana na podłodze, piwo z pianą wyrzyganą na dywan, nawet kaktus wygięty ciężarem spodni oprotestował Meksyk, którego stał się udziałem. Z satysfakcją zanotowałem, że nie przeszkadzał mi ten bajzel. W przeciwieństwie do dawnego Jerrego nie miałem nerwicy natręctw.

Wszedłem do łazienki i dołączyłem do brunetki, której młode, pokryte kroplami ciało stymulowało lepiej niż paczka błękitnych tabletek. Zbadaliśmy ponownie różnice naszych temperamentów, spłukaliśmy z siebie resztki grzechu i wycieńczeni przenieśliśmy się do salonu. Dopiero teraz, obdarty z pożądania mogłem przegrupować siły i wymienić z nią kilka zdań, bez obawy, że jedyne o co będzie mi chodzić to jej talent ekwilibrystyczny.

Laurie zapaliła papierosa. Ja paliłem mosty.

— Powiedz — rzuciła — czy ty naprawdę wierzysz w to, co napisałeś?

Wzruszyłem ramionami, by okazać obojętność. Laurie jakby nie zauważyła. Wpatrywała się we mnie jak w obrazek.

— Więc? — nie dawała za wygraną.

— Co? — westchnąłem.

— Wierzysz?

— Dlaczego nie? — odparłem. — W coś trzeba wierzyć.

Nie powiedziała nic więcej. Wpatrywała się w plamę po piwie na krawędzi dywanu.

— Dlaczego pytasz? — spytałem od niechcenia.

— Chodzi mi o wojnę z narkotykami.

— Co z nią?

— W sumie nic, ale po przeczytaniu tego — wskazała na cegłę maszynopisu na ławie — mogłabym przysiąc, że jesteś za legalizacją narkotyków.

— Za dekryminalizacją. A to różnica. Dlaczego pytasz?

— Mam swoje powody — wyprostowała się, zaciągnęła papierosem i wypuściła obłok dymu wysoko w powietrze. Tembr jej głosu sugerował rozczarowanie.

— No co ty Laurie — uśmiechnąłem się. — To, że chętnie wrzuciłbym coś na ruszt nie znaczy jeszcze, że popieram narkotyki. Uwierz mi, wolałbym, żeby ich nie było.

— W ogóle? — zapytała próbując przebić się przez warstwy sarkazmu.

— Tak, oczywiście. — zatoczyłem dłonią wokół. — Alkohol, kawa, antydepresanty, telewizja, Internet, sex — bez nich żyłoby się o wiele lepiej.

— Jerry, przestań drwić. Ja mówię serio.

— Ja też — odparłem. — Ale z drugiej strony, pomyśl Laurie, przecież na używkach wyrosło wielu genialnych muzyków. Całe pokolenie kreatywnych drani.

— Narkotyki to zło — ucięła. W jej oczach przelewało się rozczarowanie. Beztroski, zadziorny błysk w oku znikł. Nie byłem już jej bożkiem. Byłem dealerem w jej prezbiteriańskiej parafii.

— Nie zaprzeczam — powiedziałem. — Są złe. Są spermą szatana, którą spijamy chciwie usychając w naszej chorej rzeczywistości. Narkotyki są kwintesencją zła, ale znajdź mi coś, co w nierozsądnych ilościach nie jest godne potępienia.

— Moja siostra nie żyje przez to gówno — syknęła.

Odczekałem chwilę walcząc z resztkami empatii pozostawionymi przez Jerrego.

— Przykro mi — powiedziałem powoli, nie będąc do końca przekonany czy takiej reakcji oczekuje.

— Zastrzelił ją jakiś ćpun w czasie napadu na stację benzynową. Sprzedawca mówił, że gnój był tak roztrzęsiony, że nie widział do kogo celuje.

— Potrzebował gotówki?

— Pewnie tak.

— Dlaczego mi o tym mówisz? — zapytałem kładąc dłoń na jej dłoniach. Trzęsły się. Uznałem, że idzie mi całkiem nieźle.

— Nie wiem — wzruszyła ramionami. — Pomyślałam że chciałbyś wiedzieć. Zwłaszcza teraz, gdy jesteśmy razem.

— Razem? — pomyślałem, odrywając dłoń jak poparzony.

Był to pierwszy sygnał. Alarm rozbrzmiał w mojej głowie. Przebiegłem wzrokiem po jej dłoniach, ramionach i nogach. Zauważyła to, ale nie odezwała się. Jej ciche przyzwolenie było ostatecznym potwierdzeniem, a widok śladów po nakłuciach, ostrzeżeniem. Zasklepione punkty na żyłach w zgięciu łokci i trochę świeższe przy kostkach wyjaśniały przynajmniej część jej zachowań. Nawet jeśli Laurie nie była heroinistką i odstawiła igły jakiś czas wcześniej, musiałem przyjąć do wiadomości, że jej ślepa fascynacja Jerrym miała odrobinę bardziej skomplikowany charakter niż początkowo sądziłem.

Powoli, nieśmiało położyłem drugą dłoń na jej dłoniach zacisnąłem ją czule z wyrazem głupkowatego zrozumienia w oczach.

— Co ty do cholery robisz?! — pomyślałem. Ale było już za późno. Mój drugi mózg odzyskał wigor a wraz z nim panowanie nad ciałem.

Nazajutrz rano, gdy zbudziłem się przesuwając wzrok po jej nagich udach, talii, ramionach i szyi, starałem się pamiętać tylko to, co najważniejsze, że była hybrydą cielesności, szaleństwa i niepohamowanej pasji, a nie tym, czym mój umysł chciał ją w sobie utrwalić. Wyparłem z pamięci jej każde słowo, licząc na to, że nie wypowie następnego.

— Kochanie — powiedziała przeciągając się. — Pójdziesz do sklepu po coś do zjedzenia?

— Po co? — spytałem zdziwiony.

— Twoja lodówka przypomina cmentarz po nalocie bombowym.

— Nie pytam dlaczego, tylko po co konkretnie mam pójść?

— Na śniadanie uwielbiam świeże pieczywo, najlepiej takie małe rogaliczki, wiesz, z nadzieniem w środku. Albo zwykłe, z masłem, kremem czekoladowym i dużą kawą z mlekiem.

— Rogaliki, ja pierdolę — pomyślałem. — Zaczęło się.

W drodze do sklepu postanowiłem podliczyć plusy i minusy naszego związku. Po krótkiej debacie z samym sobą, niezbyt zajadłej i niezbyt dramatycznej, doszedłem do wniosku, że je u mnie te rogaliki po raz ostatni.

Moja obietnica okazała się łatwiejsza do dotrzymania niż przypuszczałem. W drodze do sklepu zaczepił mnie około trzydziestoletni, chudy blondyn w szerokich, obwisłych dżinsach. Miał na sobie wielką, o rozmiar za dużą bluzę, buty sportowe i nasuniętą na czubek głowy czapę. Zanim odezwał się do mnie, zakołysał się na boki, jakby tekst który przygotował wymagał odpowiedniej intonacji, rytmu i dodatkowego napędu.

— Ty! Stary! — krzyknął wymachując rękoma w moim kierunku.

— Do mnie mówisz? — zapytałem przyglądając się mu z irytacją.

— Tak staruszku do ciebie mówię! — wyrzucił przed siebie dłonie jakby strzelał do mnie pistoletami krzywych paluchów.

Zacisnąłem pięści. Stanąłem w lekkim rozkroku i przyjrzałem się niefrasobliwemu młodzieńcowi.

— Pukasz moją kobietę frajerze — krzyknął wskazując palcem na mnie, na moje okno i znowu na mnie. — Nikt nie puka mojej kobiety i wychodzi z tego cało.

Uśmiechnąłem się lekko. Wysunąłem z kieszeni zaciśniętą pięść.

— Coś cię bawi dziadku? Chcesz coś powiedzieć zanim sklepię ci maskę?

— Żałuję… — powiedziałem i odczekałem chwilę.

— Jasne że żałujesz, ale na to już jest za późno.

Chciałem, żeby nabrał pewności siebie. Nabrał.

— Żałuję, że nie będę mógł tego powtórzyć — dokończyłem.

Chłopak skrzywił się i zmrużył oczy. Zacisnął zęby i ruszył w moją stronę. Byłem gotowy.

Młody wziął zamach i wyprowadził cios. Był zbyt powolny. Chybił policzek i trafił prawe ramię. Naparłem na niego i pchnąłem na samochód. Zatrzymał się na bocznych drzwiach, odbił i ruszył w moją stronę. Wymierzył śmieszny krok, kopnięcie w przód. Uskoczyłem. Szarpnąłem nim. Cisnąłem jeszcze raz o boczną szybę. Wyrwał się. Uderzył mnie lewym prostym. Tępy ból rozlał się pod okiem. Zanim dosięgnął mnie prawym hakiem ryknąłem i pizgłem go z całej siły w grdykę. Dołożyłem podbródkowym. Chłopak skulił się i odwinął, złapał za gardło, zatoczył w tył i posiniał. Spojrzał przed siebie przez załzawione oczy krztusząc się i próbując złapać powietrze. Z jego ust płynęła krew. Musiał przygryźć sobie język. Podszedłem do niego dotykając boleśnie obity policzek. Na dłoniach miałem jego krew. Pchnąłem go lekko na samochód i wbiłem pięść w brzuch, dla zasady. Chłopak skulił się, upadł na kolana i zwymiotował na kamienny chodnik. Udało mi się odskoczyć w ostatnim momencie.

Przejeżdżający drugą stroną radiowóz włączył sygnał, zawrócił i zatrzymał się tuż przy nas. Dysząc, z pięściami ociekającymi krwią, patrzyłem na zanurzonego w rzygach młodzieńca. Nie wyglądał aż tak źle. Zdążył przewrócić się i leżał na boku przy krawędzi żółtawego pawia. Tylko jego rozcięta warga wyglądała na uszkodzoną. Krew na wargach i brodzie zaczęła krzepnąć. Leżał, szlochał i próbował złapać oddech. Wypluł coś przeźroczystego tuż obok moich butów a gdy policjant podszedł do nas, chłopak splunął jeszcze raz, prosto pod nogi mundurowego. Stałem przez chwilę nieruchomo, po czym wzruszyłem ramionami. Funkcjonariusz skuł mnie, wepchnął do radiowozu i wezwał karetkę. Próbowałem wytłumaczyć, co właściwie zaszło, ale gdy podniosłem głos funkcjonariusz wyjął pałkę i przycisnął ją do mojej szyi. Nie znałem języka pałki, ale ten gest zrozumiałem.

Kiedy ambulans podjechał, chłopak stał już na nogach, ale wciąż oddychał z trudem. Służby ratunkowe zbadały go, a potem zamieniły kilka słów z funkcjonariuszem i jego kolegami, którzy zatrzymali się, żeby sprawdzić, co się stało. Jeden z nich spojrzał na mnie z pogardą. Mógłbym przysiąc, że chciał mi przyłożyć.

Po chwili ambulans odjechał pustym kursem, a Policjant zapytał rogacza, czy chce wnieść zarzuty. Młody nie odpowiedział. Spojrzał na mnie z nienawiścią i pokiwał przecząco głową. Przez kolejne pięć minut spisywał jego zeznania i dane z prawa jazdy, po czym poklepał go po plecach i puścił wolno pomimo moich sprzeciwów.

Cela zbiorcza, do której mnie wsadzono była pełna starych prostytutek, ćpunów i brodatych Meksykan o twarzach przeoranych jak tor żużlowy. Masywny, dwumetrowy Latynos o tłustej, łysej głowie spoglądał na mnie z ławki naprzeciw spluwając co jakiś czas na podłogę. Po mojej prawej siedział stary wysuszony brodacz o zapachu moczu i starych śledzi. Najpewniej zgarnęli go gdy koczował zbyt blisko szkoły lub placu zabaw.

— Życie jest pełne niespodzianek — usłyszałem głos po mojej lewej.

Odwróciłem się i spojrzałem obojętnie w stronę brodatego szatyna opartego o ścianę. Miał na sobie pogniecioną czarną bawełnianą koszulę, rozpiętą do połowy na skutek braku guzików. Kiedy przyjrzałem mu się dokładniej, dojrzałem szpakowate włosy, gładką, pozbawioną zmarszczek skórę na czole i zmęczone, przekrwione oczy.

— To prawda — uśmiechnąłem się pomimo opuchlizny. Mężczyzna nie odwzajemnił uśmiechu. Pokiwał łaskawie głową sczytując emocje z mojej twarzy. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zna mnie doskonale i świetnie się bawi prowadząc ten powściągliwy dialog.

— Co przeskrobałeś? — zapytał po chwili.

— To co zwykle — powiedziałem. — Niewerbalną wymianę zdań. A ty?

— Ja? Cóż, zwykłe nieporozumienie — wzruszył ramionami.

— A to? — spytał wskazując na moje poplamione krwią dłonie.

— To nic takiego.

— Powinieneś bardziej uważać na dłonie — powiedział.

— A to dlaczego?

— Sprawne będą więcej warte niż w gipsie.

— Masz coś konkretnego na myśli? — zapytałem.

Mężczyzna westchnął, przechylił się do przodu i spuścił głowę.

— Wiesz Jerry — powiedział — myślałem, że się uda.

— Co?

— Myślałem, że napiszesz o tym, że zrobisz to, o co cię prosiłem — podniósł wzrok. — Powiem ci, że nawet wmawiałem sobie, że na pewno opublikujesz to zanim Bush wygra.

— Carl? — rzuciłem artykułując myśli.

— A teraz… — facet ciągnął dalej. — To już wszystko jedno. Powiedz, skończyłeś chociaż?

— Nie, jeszcze nie — odparłem.

— No cóż… — wstał, podszedł do mnie, odsunął gestem dłoni dziadka o śledziowym zapachu. Brodacz odsunął się, a Carl usiadł obok mnie.

— Widocznie tak miało być — powiedział.

— A jak twój… stan? — zapytałem niepewnie.

— Jest inspirujący — powiedział, wodząc dłonią po wypełnionej celi. — Daje zupełnie nowy punkt widzenia.

— Aż tak źle? — zapytałem.

— Nie, wcale nie.

— To w czym problem?

— Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi…

— O pieniądze — dokończyłem.

Carl wzruszył ramionami.

— Nie masz ubezpieczenia — westchnąłem.

— A kto w naszym kraju ma ubezpieczenie?

— Ci, którzy je sprzedają i ci, których na nie stać.

— Czy wyglądam jak ktoś, kogo na nie stać? — zapytał.

— Jakie są rokowania?

— Serio? Tutaj chcesz mnie o to pytać? Dlaczego nie zapytałeś o to, kiedy widzieliśmy się ostatnim razem? Jakoś wtedy cię to nie obchodziło.

Darmowy fragment
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: