Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Planeta Woda - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Planeta Woda - ebook

Pamięci wieku XIX, kiedy to literatura była wielka, wiara w postęp - bezgraniczna, a zbrodnie popełniano i wykrywano ze smakiem tudzież elegancją.

Kim jest naprawdę genialny naukowiec, profesor Krank? Czy zbiegły więzień okaże się mordercą przeoryszy? Co planują w Krakowie Lenin i Stalin?

Książki Borisa Akunina przetłumaczono na 35 języków i wydano w nakładzie ponad 20 milionów egzemplarzy

Podążając tropem mordercy zwanego „Liliowym Maniakiem”, Erast Pietrowicz trafia na wyspę Saint Constantin. Odkrywa podwodne miasto i organizację kierowaną przez szalonego potomka Napoleona, który zamierza przejąć panowanie nad światem.

Erast Pietrowicz udaje się do zawołżskiej guberni, żeby odszukać zabójcę przeoryszy miejscowego monasteru. Śledztwo ma dla Fandorina wyjątkowe znaczenie, ponieważ ofiara to jego dawna ukochana.

Podróżujący z Częstochowy do Warszawy Erast Pietrowicz zostaje poproszony o pomoc w wytropieniu sprawcy napadu na wagon pocztowy. W pogoni za złodziejem i mordercą zwanym Cukiereczkiem detektyw dociera aż do Krakowa.

Boris Akunin (Grigorij Szałwowicz Czchartiszwili), ur. w 1956 r. w Gruzji, od 1958 r. mieszka w Moskwie. Japonista, tłumacz, autor znanych serii powieści Przygody Erasta Fandorina, Przygody siostry Pelagii, Przygody magistra, Gatunki. W 2000 roku był nominowany do nagrody Bookera i otrzymał tytuł Rosyjskiego Pisarza Roku. Azazel i Gambit turecki zostały przeniesione na ekran.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-529-7
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zawiązanie akcji Dziennikarskie szczęście

17 kwietnia 1902 roku. Atlantyk

Parowiec oceaniczny „Universe”, odbywający rejs z Marsylii do Buenos Aires, przepływał koło Wysp Kanaryjskich. Trzeciego dnia podróży początkowe ożywienie i zachwyt zaczęły ustępować nudzie. Pasażerowie już nasycili się widokami, poznali niewymyślne rozrywki na statku, zaznajomili się z towarzyszami podróży i zdążyli się nimi rozczarować, a czekały ich jeszcze dwa tygodnie monotonnego rejsu po otwartych wodach.

Reporter paryskiego magazynu „Essentiel”, oddelegowany przez redakcję do zrobienia serii reportaży o argentyńskich kopalniach srebra i zdecydowany napisać książkę, która zadziwi świat (był to bardzo młody reporter), wywiązywał się z danej sobie obietnicy: codziennie tworzyć co najmniej pięć stron tekstu. Siedział na leżaku z nogą założoną na nogę i starannie skrobał ołówkiem, rejestrując wrażenia z wczorajszej wycieczki po parowcu.

Statek wydawał się dziennikarzowi pomniejszonym modelem całego bożego świata.

Na samym dole, ukryte przed ludzkim wzrokiem, mieściło się piekło. Powietrze było tam czarne od pyłu, a czarni jak diabły palacze wrzucali czarny węgiel czarnymi łopatami w ogniste czeluście piekielnych pieców.

Wyżej znajdowała się ładownia – grzeszne i plugawe łono statku, w którym sześciuset przesiedleńców z Europy Wschodniej i Południowej za swoje pięćdziesiąt franków od łebka cisnęło się w ciemnych przedziałach pośród rozwieszonych pieluch, tobołów z nędznym dobytkiem oraz saganów i garnków, które z niewiadomego powodu taszczono na drugi koniec świata. Łono, zgodnie z prawem natury, cuchnęło i wydawało nieprzyjemne dźwięki. Wrzaski niemowląt przeplatały się z pijackimi pieśniami i siarczystymi przekleństwami.

Górę zamieszkiwało cywilizowane społeczeństwo. Na pokładzie drugiej klasy wyposażenie było skromne, ale przyzwoite, na pokładzie pierwszej – ładne, a nawet luksusowe, zaś wyniesiony pod same niebo pokład spacerowy, gdzie dziennikarz mozolił się nad zapiskami, przypominał raj. Młody mężczyzna szyderczo przyrównał „czystych” pasażerów w ich letnich białych strojach do zbawionych dusz, a stewardów płynnie lawirujących z tacami (napoje chłodzące, kawa, lody) do serafinów, którzy raczą cnotliwych nektarem i ambrozją.

Przeczytawszy swoje grafomańskie brednie, korespondent westchnął smętnie, po czym wyrwał kartki i je zmiął.

To wszystko już było. Pisarze ze sto razy porównywali ludzkość do statku, palaczy do diabłów, ładownię do łona i tak dalej. Trzeci dzień podróży, a żadnego pomysłu, nie ma zupełnie o czym pisać. Ale słowo się rzekło: pięć stron to mus i już.

Dziennikarz wstał i powlókł się na rufę, gdzie asystent pasażerów opowiadał o czymś grupce dam osłaniających się przed słońcem jedwabnymi parasolkami. Może zawodowy bajarz powie coś godnego uwiecznienia.

– Znajdujemy się na trawersie wysepki Saint Constantin – mówił wytworny dżentelmen w smokingu i czapce marynarskiej, pokazując szary stożek wynurzający się z wody parę mil na południe. – To wierzchołek starożytnego wulkanu, nędznego pociotka kolosa z Teneryfy, którego mijaliśmy dzisiaj rano. Jego wysokość, mesdames, jest niemal dziesięciokrotnie mniejsza: zaledwie czterysta pięćdziesiąt metrów, ale w odróżnieniu od giganta maluch trochę dymi. Jeśli się panie dobrze przyjrzą, zobaczą, że nad szczytem unosi się chmura pyłu.

Damy zaczęły wytężać wzrok. Korespondent podniósł do oczu lornetkę wiszącą na piersi. Powietrze nad wysepką lekko drżało, jak miraż w upalny dzień.

– Przez długi czas wulkan uważano za wygasły, ale niedawno zaczął zdradzać oznaki życia. Naukowcy z koncernu Oceania zeszli do gardzieli i stwierdzili aktywność magmy. Jednakże ich zdaniem w ciągu najbliższych pięciuset lat erupcja jest mało prawdopodobna, więc raczej nikt z nas nie będzie mógł podziwiać tego malowniczego widoku, chyba że mademoiselle Sophie.

Mężczyzna pogłaskał po głowie małą dziewczynkę z lalką w rękach. Damy skwapliwie się roześmiały z udanego żartu. Asystent pasażerów na parowcu był taki jak trzeba: dźwięczny głos, miła powierzchowność i niewielki defekt fizyczny – utykał na jedną nogę. Mężowie nie byli więc zazdrośni o inwalidę, a damy współczuły biedakowi.

Korespondent ziewnął i przesunął lornetkę trochę niżej. Wulkan był nudny, szary. U jego podnóża bielały jakieś zabudowania.

– Koncern Oceania? – powtórzyła matrona z drobnymi platynowymi loczkami. – Czy to nie ten, który produkuje mój krem do twarzy?

– Ma pani rację, baronowo. – Asystent wymówił tytuł (Madame la baronne) łagodnie i z lubością. – Saint Constantin należy do koncernu Oceania, którego produkty można znaleźć we wszystkich liczących się perfumeriach. Esencje do wyrobu czarodziejskich kremów, emulsji i maści wytwarza się właśnie tutaj, z glonów i mięczaków. Poza tym Oceania zarabia ogromne pieniądze na lekach robionych z owoców morza. To nowy, bardzo obiecujący kierunek w farmakologii. Należy jednak oddać sprawiedliwość koncernowi. Jego właściciele myślą nie tylko o zysku. Może widziały panie w gazetach reklamę ich sanatorium przeciwgruźliczego dla dzieci? Znajduje się na wyspie. Zdrowy klimat, źródła termalne i zabiegi lecznicze na bazie biologii, morza działają cuda. W dodatku nieszczęsne biedactwa korzystają z leczenia bezpłatnie, ma ono całkowicie filantropijny charakter.

Sanatorium też nie zainteresowało dziennikarza. Z tematu dzieci chorych na suchoty wyciśnięto już wszystko, co tylko się dało, jeszcze w czasach sentymentalizmu. Dobroczynność również wyszła dawno z mody, widziano w niej burżuazyjną chimerę, w dodatku trywialną.

Ale baronowa miała inne zdanie w tej kwestii.

– O, słyszałam o sanatorium Morski Raj! Czyżbym nie wspominała, że należę do zarządu Narodowego Towarzystwa Dobroczynnego? To mój obowiązek, żeby się orientować w podobnych przedsięwzięciach. Nazwa wyspy od razu wydała mi się znajoma. Na jednym z ostatnich posiedzeń naszego zarządu…

Jednakże nie udało jej się opowiedzieć asystentowi i pozostałym damom o działalności filantropijnej, ponieważ na pokładzie nagle powstało zamieszanie.

– Chyba powiedziałem wyraźnie: lilie mają być białe, bia-łe! – histerycznie krzyczał jakiś mężczyzna z silnym szwabskim akcentem. – A wy co mi przynieśliście?! No pytam pana, co to jest?!

Korespondent jeszcze nie wiedział, że dziennikarska fortuna postanowiła zrobić mu prezent, ale odwrócił się na krzyk z wdzięcznością. Każdy divertissement naruszający nużącą monotonię dnia był mile widziany.

Na rufę wbiegł malutki, chudziutki mężczyzna z puszystymi siwymi włosami, które okalały jego nieproporcjonalnie dużą głowę, upodabniając ją do dmuchawca. Bródka i wąsy też były siwe, ale schludne, starannie rozczesane. Rumiana, młodo wyglądająca twarz wyrażała skrajne wzburzenie.

– Czy one pańskim zdaniem są białe?! – krzyknął do asystenta. – Co za świństwo przywlekliście mi do kajuty?!

W dłoni ściskał zmaltretowane bladoróżowe kwiaty z połamanymi łodygami.

Pasażerowie, którzy znajdowali się w pobliżu, patrzyli na awanturnika z jednakowym wyrazem udręki na twarzach. Ożywił się tylko znudzony dziennikarz. Chociaż nie, był jeszcze jeden jegomość obserwujący krzykacza z wyjątkowym zainteresowaniem. Dżentelmen z długimi wąsami, w zapiętym pod szyję piaskowym surducie. Szedł za oprawcą różowych lilii, nie odrywając od niego oczu.

– Znowu ten wariat. – Jedna z pasażerek westchnęła. – Boże, jak mi obrzydły te jego sceny!

– To Niemiec. – Druga wzruszyła ramionami.

Parowiec był francuski, Niemców tu nie lubiano.

– Proszę wybaczyć, mesdames – rzekł cicho asystent. – Muszę uspokoić monsieur Kranka.

Ruszył w stronę siwego mężczyzny, przyciskając rękę do serca i całym swoim wyglądem demonstrując bezgraniczną łagodność.

– Panie profesorze, tysiąckrotnie przepraszam, ale białe lilie się skończyły. W oranżerii wybrano panu kwiaty o najjaśniejszym odcieniu…

– Sko… skończyły się? – wybełkotał profesor. – Chce pan powiedzieć, że przez dwa tygodnie, do samego Buenos Aires, będą mi przynosić do kajuty to paskudztwo?

Mężczyzna przygasł i skulił się, zasłaniając twarz dłońmi. Jego wąskimi ramionami wstrząsnął szloch.

– A jaki skandal urządził wczoraj w salonie tylko dlatego, że widelce i łyżki leżały nie całkiem symetrycznie. – Baronowa poskarżyła się korespondentowi, który uśmiechał się pod nosem.

Dziennikarz podróżował drugą klasą i jadł kolację przy table d’hôte, toteż nie mógł widzieć wczorajszego „skandalu”, ale chętnie podjął temat.

– No jasne, to stuprocentowy świr.

Baronowa się odwróciła. Nie aprobowała podobnego stylu wypowiedzi.

Nagle profesor Krank przestał płakać. Znowu ogarnął go gniew, który z każdą chwilą niebezpiecznie się nasilał. Cisnął lilie na pokład i zaczął je deptać. Następnie szarpnął swój wykrochmalony kołnierzyk. Zrzucił marynarkę i ją też podeptał. Damy cofnęły się przestraszone. Asystent zrozumiał, że nie poradzi sobie bez pomocy, więc machnął ręką na starszego stewarda.

Identyczny gest wykonał dżentelmen w piaskowym surducie. Obok niego pojawił się, jakby wyrósł spod ziemi, atletyczny rudowłosy mężczyzna.

– Keep closer, Finch – ledwie poruszając wargami, szepnął właściciel wąsów. – He’s up to something.

Rudy przymrużył oczy. Na prawym policzku miał interesującą bliznę w kształcie małej gwiazdy. Wszystkie jej promyczki się poruszyły.

Jednakże Finch nie zdążył zbliżyć się do profesora.

– Co za męczarnia! Dłużej tego nie wytrzymam! – zawołał tamten załamującym się głosem. – Bądźcie wszyscy przeklęci! Przeklęci!

Nikt nie zdążył zrobić najmniejszego ruchu, gdy nagle, z niespodziewaną dla szacownego wieku energią profesor wziął rozbieg, podskoczył, oparł się rękami o reling, przesadził go i wypadł za burtę!

Przez pokład przetoczył się gremialny krzyk. Dziennikarz otworzył usta i zamrugał oczami. Asystent złapał się za serce.

Tylko dwaj stojący w grupie mężczyźni – właściciel wąsów i rudy – zachowali przytomność umysłu. Rzucili się do przodu, przechylili przez barierkę i zdążyli zobaczyć spienioną toń w miejscu uderzenia ciała o wodę.

– Finch!

– Tak, sir.

Mężczyzna z gwiaździstą blizną jednym ruchem przerzucił silne ciało przez nadburcie, przekoziołkował w powietrzu i wbił się w grzbiet fali.

Do wody poleciało koło ratunkowe, za nim drugie. Okrzyki „Człowiek za burtą!”, „Dwoje za burtą!” zagłuszył przenikliwy sygnał alarmowy.

Podniósł się radosny zgiełk, gdy ze spienionej fali za rufą wyłoniła się pierwsza głowa – ruda. Drugiej jednak nie było. Rudy śmiałek nabrał powietrza szeroko otwartymi ustami i znowu skrył się pod wodą. Wynurzył się nieprędko. Przecząco potrząsnął głową. Gest był przeznaczony dla mężczyzny, którego niedawno tytułował „sir”. Parowiec, mimo że jego silniki stanęły, zdążył odpłynąć jakieś trzysta metrów. Właściciel wąsów przyciskał jednak lunetę do twarzy, więc zobaczył i zrozumiał.

Jęknął i uderzył pięścią w reling.

– God damn it! God damn it! God damn it! – mamrotały blade, trzęsące się wargi.

– Dzięki ci, Panie! – zawołał stojący obok dziennikarz. – Wszystko widziałem! Co za szczęście!

------------------------------------------------------------------------

1 Niech się pan trzyma bliżej, Finch. On coś zamierza (ang.).Prawdziwe życie

1 września 1903 roku. Wyspa Aruba

Widoczność była dzisiaj wyjątkowa. Na przyzwoitej głębokości bez jakiegokolwiek reflektora otchłań wodna dawała się przeniknąć wzrokiem na jakieś trzydzieści metrów. Erast Pietrowicz Fandorin sunął powoli łodzią podwodną nad piaszczystym dnem, na którym mieniły się biało-niebieskie plamy. Dzień, jak niemal zawsze na tych szerokościach, był słoneczny. Przestrzeń nad głową skrzyła się blaskiem, po którym od czasu do czasu zdawały się przebiegać lekkie chmurki. Tak wyglądała z dołu powierzchnia oceanu delikatnie kołysana bryzą.

Na dole się ściemniło. Wszystko zrobiło się bardziej niebieskie, biały kolor znikł całkowicie, zastąpił go zielony. To dlatego że skończyła się piaszczysta mielizna. Dno gwałtownie się obniżyło. Początkowo było w miarę równe, pokryte jedynie wodorostami. Później zaczęły się rafy koralowe.

Fandorin włączył interkom, żeby sprawdzić, czy Masa przypadkiem nie zasnął. Podwodne podróże działały na Japończyka nasennie. Kiedyś, znalazłszy się w zaplanowanym kwadracie i rzuciwszy kotwicę, Erast Pietrowicz powiedział do słuchawki: „No dalej, ruszaj”. Żadnej odpowiedzi. Aż się zaniepokoił. Zszedł z nadbudówki do komory dekompresyjnej. Usłyszał chrapanie. Na swoje usprawiedliwienie Masa powiedział, że pod wodą ogarnia go dziwne uczucie. Wydaje mu się, że jest dzieckiem w łonie matki, na świecie nie ma żadnych problemów, bo właściwie świata też nie ma. Fandorin musiał przeprowadzić cesarskie cięcie, solidnie potrząsnąć śpiocha za kołnierz pneumofora. Robota to robota, a plan to plan.

* * *

Tym razem Masa nie spał.

– …gdybyś nie był potrzebny panu – dobiegł Fandorina koniec zdania wypowiadanego po angielsku z silnym japońskim akcentem – wsadziłbym twoją obciętą głowę na patyk, postawił na półce i rozkoszował się widokiem aż do znudzenia. A później rzuciłbym rekinom na pożarcie.

– Usłyszałem brzęczyk, więc wiem, że się pan włączył, mister Fandorin – powiedział skrzypiący głos, również z akcentem, ale śpiewnym. – Teraz się pan orientuje, jak pański zausznik ze mną rozmawia. Zrobiłem jedynie słuszną uwagę na temat jego irytującego zwyczaju bębnienia palcami w przepierzenie…

Erast Pietrowicz szybko się wyłączył. Stosunki między członkami załogi łodzi podwodnej „Cytryna 2” były fatalne. Inżynier mechanik Pete Bull i nurek Masahiro Shibata nie znosili się nawzajem. Coś należało z tym zrobić. Czasami Fandorin miał wielką ochotę przepędzić obu na cztery wiatry i pływać po przestworzach oceanu bez pomocników. Niczego nie szukać i nigdzie nie zmierzać. Poruszać jedynie sterem i podziwiać przez iluminatory włochate i ruchome morskie pagórki, które wyglądają jak żywe, oraz kolonie purpurowych, pomarańczowych i żółtych gąbek.

Oto z rozpadliny wysunęła okrągłą głowę murena. W szeroko rozciętym pysku błysnęły ostre jak szpikulce białe zęby. To dopiero paszcza. Bestia ma co najmniej dwa metry długości. Na widok zdobyczy błyskawicznie wyskakuje z zasadzki.

Po drugiej stronie szyby anioł morski wbił oczy w Fandorina. Poruszył pyskiem, jakby życzył szczęścia. W tej samej chwili rozbłysnął świąteczny fajerwerk. Przemknęła chmura niebiesko-żółtych lucjanów, a za nimi czerwono-niebieska papugoryba. Czmychały przed barakudą. Zwodniczo melancholijna, niezwykle podobna do łagodnego sandacza, ledwie poruszała szerokim ogonem, ale płynęła bardzo szybko. Na łódź podwodną nie zwróciła najmniejszej uwagi. Podobnie jak inne drapieżniki interesowała się tylko tym, co mogła pożreć.

Erast Pietrowicz ustawił ster w położeniu „zanurzenie”. W tym miejscu dno obniżało się do dwudziestu metrów z hakiem. Na górze, jak szybujący na niebie orzeł, leniwie kołysała płetwami piersiowymi nakrapiana płaszczka. Ciągnął się za nią na podobieństwo bata długi ogon wyposażony w kolec jadowy. Wszystko naprawdę piękne jest śmiertelnie niebezpieczne, a wszystko śmiertelnie niebezpieczne jest piękne. Fandorin przypomniał sobie cytat z niedawno przeczytanego manifestu dekadenckiego. Bzdury. Manta to oczywiście istne cudo, ale co jest pięknego w bakterii dżumy, a niebezpiecznego w zachodzie słońca? Zamiłowanie do kwiecistych sformułowań i paradoksalnych myśli zgubi kiedyś ludzkość…

Erast Pietrowicz niedługo napawał się podwodnymi widokami i oddawał czczym rozmyślaniom. Zapaliła się kontrolka w telefonie.

– Proszę przekazać temu człowiekowi, panie, że więcej nie będę z nim rozmawiał. – Rozległo się gniewne sapanie. – Nie jest moim szefem. Jeżeli chce coś powiedzieć, to wyłącznie przez pana.

Masa mówił po japońsku. Umyślnie, żeby rozzłościć mister Bulla.

– Proszę powiedzieć pańskiemu lokajowi, że jest tępym i agresywnym bydlęciem. – W drugiej słuchawce, łączącej nadbudówkę z maszynownią, rozległo się zrzędzenie inżyniera. – I że obraża swoim bezcelowym istnieniem moje etyczne, a swoją tłustą gębą moje estetyczne uczucia.

Pete Bull miał paskudny charakter. Erast Pietrowicz sam ledwie znosił swojego nowego pomocnika. Robił to jedynie dlatego, że był on absolutnym i bezsprzecznym geniuszem. Swarliwy mister Bull zaproponował i wprowadził w życie niemal wszystkie wspaniałe udoskonalenia techniczne, dzięki którym praca pod wodą stała się nie tylko możliwa, ale i przyjemna. Jego geniusz był szczególny. Pete nie potrafił wymyślić niczego nowego, ale znakomicie realizował cudze projekty. Gdy ktoś stawiał przed nim zadanie, on je wykonywał. Gdy zadania nie było, nie umiał znaleźć sobie zajęcia. Jednostek tego typu, będących utalentowanymi wykonawcami, zawsze ogromnie brakuje. Na świecie pełno jest ludzi, którzy wymyślają coś nowego (najczęściej nikomu niepotrzebne głupstwa albo coś zupełnie nierealnego), ale panuje ciągły niedobór mistrzów zdolnych przekształcić teorię w rzecz nadającą się do użytku. Fandorin od dawna marzył o takim współpracowniku. I oto w końcu rok temu go zdobył.

Zadanie zawsze określał Erast Pietrowicz. Przeważnie w ogólnym zarysie. Kiedyś na przykład poskarżył się, że praca w ciężkich skafandrach jest niekomfortowa. Czy nie dałoby się wymyślić mniej uciążliwego i wygodniejszego sposobu przebywania pod wodą? Może jakiś worek z tlenem albo coś w tym stylu. Parę dni później Pete Bull pokazał swój pneumofor – aparat do oddychania w środowisku wodnym. Sama koncepcja nie była oryginalna. Inżynier wykorzystał aparat Rouquayrola-Denayrouze’a, który składał się z umieszczanego na plecach zbiornika ze sprężonym powietrzem oraz maski do oddychania z gumową rurką. Wymyślił jednak mnóstwo drobnych udogodnień. Zastąpił niewygodną, krępującą ruchy butlę metalowym pasem i dostosował konstrukcję do indywidualnych właściwości nurków. Zarówno Fandorin, jak i jego Japończyk opanowali sztukę wolnego oddychania. Wystarczał im jeden wdech na minutę. To pozwoliło zmniejszyć objętość pneumofora – mieścił się w nim zapas powietrza na czterdzieści wdechów. Zwyczajnemu człowiekowi starczyłoby na bardzo krótkie zanurzenie, natomiast Japończyk z łatwością wytrzymywał przez całe pół godziny, zaś Erastowi Pietrowiczowi wystarczało powietrza na czterdzieści, a nawet pięćdziesiąt minut.

Albo na przykład problem z zaduchem. Podczas zanurzenia woda wypierała powietrze ze zbiorników balastowych do wnętrza łodzi, wskutek czego wzrastało ciśnienie. W środku robiło się gorąco i duszno. Fandorin zapytał, czy nie można by jakoś sprawić, żeby w łodzi panowała normalna atmosfera. No i proszę. Bull wymyślił, żeby wyprowadzać niepotrzebne powietrze gumowymi wężami za burtę. Teraz członkowie załogi nie oblewali się potem.

A najnowsza innowacja? Opadając na dno, łódź bardzo nieprzyjemnie uderzała w nie dolną częścią kadłuba, choć to jeszcze pół biedy. Na ogół tak szczelnie przylegała do podłoża, że nie można się było z niej wydostać, ponieważ właz komory dekompresyjnej mieścił się na spodzie. „Czyżbyśmy musieli zamówić nowy kadłub, z wyjściem z boku? – poskarżył się Erast Pietrowicz. – Czy będziemy się męczyli, dyndając na kotwicy?”.

Mister Bull rozwiązał problem w sposób prosty i genialny. Przymocował do dna „Cytryny 2” trzy kauczukowe koła, jak w rowerze dla dzieci. Po pierwsze, łagodziły uderzenie. Po drugie, pozostawiały niezbędną przestrzeń pod kadłubem pozwalającą nurkowi wyjść i wrócić. Po trzecie, można się było na nich toczyć po w miarę równym dnie.

Oto jakim wspaniałym pomocnikiem technicznym karma nagrodziła Fandorina. Czyż można gniewać się na piękną różę za to, że ma kolce?

Łódź podwodna „Cytryna 2” była w dziewięćdziesięciu procentach dziełem Pete’a Bulla, a tylko w dziesięciu Fandorina. Wkład Masy ograniczył się do tego, że Japończyk wymyślił herb, namalował go wodoodporną farbą na stalowej płycie i przymocował flagsztok ze swoim dziełem na rufie łodzi. Herb był głęboko symboliczny. Ostra strzała (pan zmierzający do wybranego Celu) i naciągnięty łuk (wierny wasal pomagający panu na jego Drodze). Łuk był tak samo pękaty i krótki jak Masa. Ukryty sens herbu polegał na tym, że owa heraldyka nie przewidywała miejsca dla Pete’a Bulla.

Cytrusową nazwę łódź zawdzięczała swojej sylwetce, która przypominała podłużną cytrynę (wprawdzie z cylindryczną naroślą w postaci nadbudówki), a numer oznaczał drugą wersję, która dzięki wkładowi mister Bulla okazała się o wiele bardziej udana od pierwszej. Teraz statek został wyposażony w podwójny kadłub z niezwykle mocnego, ale lekkiego aluminium, więc wyporność nie przekraczała pięciu ton. Prędkość pod wodą okazała się wyjątkowo duża – do ośmiu węzłów, maksymalna głębokość zanurzenia – do sześćdziesięciu metrów. Zamiast jednego silnika statek miał dwa: Diesla i elektryczny. Nie ulega wątpliwości, że „Cytryna 2” była najlepszą łodzią podwodną na świecie.

Teraz sprawa, do której Fandorin podchodził, kierując się starą japońską zasadą, że dążenie do celu jest ważniejsze od jego osiągnięcia, zaczęła się wydawać realna.

* * *

Półtora roku temu, będąc w Meksyku i szperając w archiwach dawnego Wicekrólestwa Nowej Hiszpanii z nadzieją odnalezienia jakichś informacji na temat sztuki hipnozy azteckich kapłanów, Erast Pietrowicz natknął się na raport gubernatora Españoli, mówiący o zatonięciu galeonu „Saint Philippe”, który burza zagnała na wrogie holenderskie wody.

W 1708 roku statek z ładunkiem dwudziestu ton sztabek złota zatonął parę mil south-south-west od wyspy Aruby na stosunkowo niewielkiej głębokości. Kapitan zwiadowczego szkunera znalazł miejsce katastrofy i nawet dojrzał pod wodą szczyt ocalałego grotmasztu. To znaczy, że galeon opadł na dno zaledwie trzydzieści pięć albo czterdzieści metrów pod powierzchnią. Ale nurkowie osiemnastego stulecia nie byli w stanie do niego dotrzeć. Dokładność, z którą podano w doniesieniu współrzędne zatopionego statku, skłoniła Erasta Pietrowicza do przeprowadzenia pewnych obliczeń. Wyglądało na to, że galeonu należało szukać w sektorze o powierzchni zaledwie dwóch mil kwadratowych.

W ten oto sposób Fandorin, prowadzący dość próżniaczy tryb życia, w którym krótkie przypływy aktywności przeplatały się z okresami bezczynności, posiadł wspaniałe marzenie.

Wolnego człowieka, który nie ma ani obowiązków, ani rodziny, ani stałego zajęcia, ani ojczyzny, przyciągnęła nie tyle myśl o bogactwie (chociaż ona również odegrała pewną rolę, jako że bogactwo, jeśli właściwie doń podejść, daje więcej wolności), ile sama idea nieśpiesznego, nieskończenie długiego poszukiwania. Gdy pojawi się jakieś ciekawe dochodzenie, będzie można przerwać badania. Galeon przeleżał na dnie dwieście lat, więc poczeka jeszcze trochę.

No a poza tym tajemnice podwodnego świata intrygowały Fandorina od dawna, jeszcze w czasach gimnazjalnych, gdy przeczytał wydane wtedy powieści Juliusza Verne’a o kapitanie Nemo. Dzięki wiedzy zdobytej na wydziale inżynierii mechanicznej Instytutu Technologicznego w Massachusetts i wrodzonej pewności siebie Fandorin nie wątpił, że zdoła skonstruować, jeśli nie „Nautilusa”, to przynajmniej urządzenie, które pozwoli mu prowadzić badania na głębokości kilkudziesięciu metrów.

Pierwsza „Cytryna” była niezgrabna, niestateczna i zagrażała życiu małej załogi, składającej się początkowo z dwóch członków: Erasta Fandorina i jego przyjaciela Masy, który wolał jednak nazywać się „wasalem”. Prawdziwa praca zaczęła się wraz ze skonstruowaniem „Cytryny 2”.

Strefa poszukiwań została podzielona na pięćset kwadratów, po pół hektara każdy. Więcej niż pół hektara nie udawało się spenetrować w jeden dzień. Na przestrzeni dwóch wieków statek pokrył się oczywiście warstwą mułu i wodorostów. Niewykluczone też, że obrósł rafami. Nurkowie musieli dokładnie oglądać, a nawet obmacywać każdy metr dna. W dodatku nie pracowali codziennie. Albo woda była nie dość przejrzysta, albo przeszkadzały warunki pogodowe, albo należało naprawić sprzęt, czasami zaś Pete Bull żądał zrobienia przerwy w celu udoskonalenia jakiegoś elementu konstrukcji. Przez niemal rok udało się przetrząsnąć zaledwie pięćdziesiąt siedem kwadratów.

Jednakże Fandorin nigdzie się nie śpieszył. Takie życie idealnie mu odpowiadało. Cel powinien błyszczeć jak dwadzieścia ton hiszpańskiego złota, ale być przy tym daleki i trudno osiągalny. Czyż mieniący się ocean jest mniej piękny od blasku złotych sztabek? Czyż każdy dzień nie jest wypełniony intensywną pracą, pokonywaniem trudności i nadzieją? Erast Pietrowicz mógłby tak żyć na tej dziwnej wyspie przez całe lata. Wieczorami pić rum z sokiem ananasowym, palić wspaniałe hawańskie cygara, rozmyślać o czymś ciekawym, dyskutować z Masą o subtelnościach zachowania szlachetnego męża i podobnych głupstwach.

Obawiał się tylko jednego, że ze swoją dokuczliwą fortuną znajdzie galeon o wiele szybciej, niżby tego pragnął. Ale co począć? Na karmę nie ma rady.

* * *

Wpłynęli do zaplanowanego na dzisiaj kwadratu. Fandorin rzucił kotwice, które przez chwilę szorowały po dnie, aż w końcu się zaczepiły. Łódź drgnęła i znieruchomiała.

Przyciągnęli ją do dna za pomocą kołowrotu.

Lekko podskoczyła na sprężystych kołach. Wyrównali prawie idealnie. Gotowe.

– Masa, do roboty!

Powietrze lekko się zakołysało. Japończyk otworzył hermetyczne drzwi komory dekompresyjnej. Szczęknięcie. Znowu je zamknął. Jakieś pięć minut zabrało wyrównanie ciśnienia w śluzie z ciśnieniem na zewnątrz (Fandorin obserwował manometr).

Łódź się zachybotała. Masa wskoczył do włazu. Chwilę później znalazł się po drugiej stronie iluminatora, wykonał rytualny ukłon, co w wodzie wcale nie było łatwe, mrugnął porozumiewawczo, wypuścił przyjemny dla oka strumień srebrzystych bąbelków. Wyciągnął się nad wodorostami i wolno popłynął, podobny do owalnej ryby rozdymki z białym brzuchem. W odróżnieniu od Fandorina Japończyk nigdy nie korzystał ze skafandra do nurkowania. Spokojne życie na Arubie i kuchnia morska sprawiły, że Masa się roztył i jeszcze bardziej zaokrąglił. Pod wodą nie było mu zimno.

Zerkając na zegarek – należało pilnować, żeby Japończyk nie przesadził i nie przegapił godziny powrotu – Erast Pietrowicz uznał, że chyba też się przespaceruje po dnie. Widoczność jest tak wspaniała, że można właściwie przeczesać nie jeden kwadrat, lecz dwa. W tym momencie się zawahał. Przecież sam sobie mówił, że nie ma powodu się śpieszyć. To wina tej przeklętej kultury zachodniej, która wypiera wschodnią. Pogoń za rezultatem kosztem smakowania życia.

– Nie do wiary! I co pan na to? – powiedział przez interkom mister Bull, przechodząc na rosyjski. Był człowiekiem schematycznym. O Rosji mówił po rosyjsku. – Czytał pan komunikat Agencji Reutera? Zdymisjonowano Wittego, jedynego ministra, który miał choć trochę rozumu w tym domu wariatów! Moja babcia powtarzała: „Nie przeszkadzaj głupcowi mydlić sznura, niech się wiesza”.

Po rosyjsku wysławiał się z tym samym żydowskim zaśpiewem co po angielsku. Fandorinowi nie udało się dowiedzieć, jakie nazwisko nosił w ojczyźnie, zanim wcielił się w Pete’a Bulla. Mister Bull został Amerykaninem na zawsze i bez wahania. O dawnym kraju pobytu wypowiadał się jedynie w pogardliwym tonie, nazywając go „krajem głupców”, „Rosyją” albo mówiąc po prostu „oni tam”. Nie warto było zwracać mu uwagi, bo wtedy robił się jeszcze bardziej zgryźliwy.

– Oni tam dopuścili do władzy klikę złodziei i aferzystów – ciągnął z satysfakcją. – Mówiłem panu, że ten nieszczęsny kraj wkrótce piekło pochłonie, a pan mi nie wierzył. Skazany na zgubę kraj bydlaków zarządzany przez świnie: oto czym jest pańska Rosyja.

Mimo że Erast Pietrowicz sto razy sobie obiecywał, że nie da się wciągać w polityczne spory z inżynierem, tym razem nie wytrzymał.

– Jeżeli Rosja budzi w panu wstręt i go nie interesuje, to czemu tak uważnie śledzi pan to, co się t-tam dzieje?

Ugryzł się w język, ale za późno. Telefon umilkł, rozległ się za to szczęk i łoskot. Klapa włazu prowadzącego w dół odskoczyła i wychyliła się z niego głowa Bulla. Zadarta do góry twarz, koścista, okolona czarną szyperską bródką, złowieszczo połyskująca zielonymi okularami (inżynier cierpiał na glaukomę), zadrgała w wojowniczym tiku.

– Ponieważ codziennie cieszę się ze swojego amerykańskiego obywatelstwa! Czytam, co się wyprawia w pańskim biednym kraju, i dziękuję Bogu, w którego nie wierzę! A pan, Fandorin, jest zwyczajnym głupcem, skoro do tej pory nie wymienił pan paszportu! Zapewniam pana, że za dwa albo trzy lata żadnej Rosji w ogóle nie będzie! Rozleci się w diabły! I słusznie! Mam to w nosie!

– Plecie pan wierutne bzdury – z okrutnym uśmiechem odparł Erast Pietrowicz. Wiedział, jak osadzić oszczercę Rosji. – Niczego nie ma pan w nosie. Był pan Rosjaninem i nim pozostał. A kto pobiegł do telegrafu? Otóż to właśnie!

– Pański Japoniec jest wstrętnym szpiegiem! – wrzasnął mister Bull i wycofał się, głośno trzasnąwszy klapą.

Fandorin dokuczył rusofobowi historią, która wydarzyła się jakiś miesiąc wcześniej. Masą owładnęło wówczas podejrzenie, że znienawidzony inżynier tylko udaje wroga imperium rosyjskiego, a w rzeczywistości służy w Ochranie i uczepił się pana, żeby go szpiegować. Pewnego dnia Japończyk zjawił się wzburzony i oznajmił: „Łotr się zdradził! Właśnie poszedł po kryjomu do telegrafu i stanął w kolejce przy okienku. Po drodze wciąż się oglądał! Schwytamy go na gorącym uczynku, panie! Chodźmy czym prędzej!”.

Zaintrygowany Fandorin ruszył za sługą. I rzeczywiście. Oglądając się jak złodziej, Bull podał telegrafiście jakąś depeszę. Do Sankt Petersburga.

Erast Pietrowicz zachmurzył się ze zdziwieniem.

Krótka rozmowa z telegrafistą, poparta złotą „wilhelminą” wartości dziesięciu guldenów, przyniosła zdumiewający efekt. Okazało się, że mister Bull regularnie wysyła do Rosji przekazy pieniężne. A to dla Komitetu Pomocy Ofiarom Pogromu Kiszyniowskiego, a to dla Komisji Wsparcia Głodujących Chłopów w guberni charkowskiej, a to dla Towarzystwa Opieki nad Sierotami.

Wezwany do złożenia wyjaśnień okropnie się rozzłościł, nagadał straszliwych głupstw i zakomunikował, że zrywa kontrakt i natychmiast wyjeżdża. Fandorin musiał go długo namawiać i obiecać, że nigdy nie wspomni o incydencie z telegrafem. Jednak czasami nie odmawiał sobie przyjemności złamania przyrzeczenia. Albowiem jest powiedziane: „Szlachetny mąż powinien zachować we wszystkim umiar, nie wyłączając surowego stosunku do własnych przyjemności”.

W iluminatorze znowu pokazał się Masa. Pokręcił głową, ze smutkiem wybałuszył oczy. Fiasko.

– Pójdę p-popływać – powiedział Fandorin przez interkom po angielsku, dając do zrozumienia, że uważa incydent za zakończony. – Niech pan przyjdzie do nadbudówki i obserwuje przechył, bo prąd nas spycha…

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: