Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Syreny z Broadmoor - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Syreny z Broadmoor - ebook

Syreny z Broadmoor jest zbiorem opowiadań inspirowanych prawdziwymi wydarzeniami. Są to najgłośniejsze sprawy kryminalne ostatniej dekady, które wydarzyły się w Wielkiej Brytanii z udziałem Polaków. Historie, które trafiły na pierwsze strony brytyjskich gazet; zbrodnie, które wstrząsnęły opinią publiczną.

Studentka z Gdańska padła ofiara seryjnego mordercy na terenie kościoła w Glasgow. Pracownik budowlany wpadł w szał podczas niedzielnego grilla i zamordował sześć osób na wyspie Jersey. Para zwyrodnialców zakatowała niespełna pięcioletniego chłopca w Coventry. Student skazany za brutalny gwałt w Exeter, walczący o uniewinnienie – to historie, obok których nie można przejść obojętnie. To mroczna strona emigracji na Wyspy.

Opowiadania Krasnowolskiego tną jak noże i nie pozwalają spać. Opisują horror emigracji, zarówno metaforyczny, jak i dosłowny. To świetna literatura zbrodni, świetna literatura faktu, po prostu - świetna literatura.

Jakub Żulczyk

Tylko duże numery robią z nas dużych facetów”, mówi bohater „Syren z Broadmoor”. Jan Krasnowolski zrobił naprawdę wielki numer. Prawdziwe zbrodnie popełnione przez Polaków na Wyspach przekuwa w zwarte, znakomicie skomponowane literackie teksty. Każda historia to niemal gotowy scenariusz odcinka wysokobudżetowego serialu, każda jest przejmująca. I prawdziwa.

Łukasz Orbitowski

Jan Krasnowolski, ur. 1972 w Krakowie, od 2006 mieszka w Bournemouth, w Wielkiej Brytanii. Autor książek "9 łatwych kawałków", "Klatka", "Afrykańska elektronika".

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-848-9
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

Syreny z Broadmoor już niedługo przestaną wyć, ich demontaż planuje się na 2018 rok. Po prostu konserwacja wysłużonych historycznych urządzeń (te same syreny ostrzegały mieszkańców Londynu przed niemieckimi nalotami) stała się zbyt kosztowna i pracochłonna.

Jest ich trzynaście, otaczają szpital psychiatryczny o zaostrzonym rygorze, zlokalizowany w miejscowości Crowthorne, w Berkshire. W zakładzie psychiatrycznym Broadmoor, którego historia sięga dziewiętnastego wieku, przebywa ponad dwustu pensjonariuszy. Są to sami mężczyźni, przeważnie z bardzo poważnymi zaburzeniami osobowości, w większości sprawcy najcięższych przestępstw. Bez przesady można powiedzieć, że Broadmoor kojarzy się przeciętnemu Brytyjczykowi z miejscem, gdzie przetrzymywani są seryjni mordercy, gwałciciele, pedofile i wszelkiej maści zwyrodnialcy, którzy okazali się zbyt szaleni, żeby odsiadywać karę w zwykłym zakładzie penitencjarnym. Zupełnie jak Azyl Arkham w filmowym Gotham.

Dwudziestego dziewiątego kwietnia 1952 roku z zakładu zbiegł seryjny morderca, upośledzony John Straffen. Udał się do pobliskiego Farley Hill i zanim go ponownie schwytano, zdążył udusić pięcioletnią dziewczynkę. Mieszkańcy okolicznych miejscowości zaczęli domagać się usprawnienia systemu bezpieczeństwa Broadmoor, wtedy zamontowano syreny. Stoją one na wysokich wieżach, rozlokowane w okolicznych miejscowościach – Sandhurst, Wokingham, Bracknell, Camberley i Bagshot, mają za zadanie ostrzegać mieszkańców w przypadku ewentualnej ucieczki któregoś z pensjonariuszy. Ostatni raz użyto ich w tym celu w 1993 roku, jednak aby mieć pewność, że zadziałają w sytuacji zagrożenia, testuje się je w każdy poniedziałek, punktualnie o dziesiątej rano.

Historia syren z Broadmoor urzekła mnie do tego stopnia, że postanowiłem wykorzystać ich motyw w jednym z opowiadań tego zbioru. Później, awansem, syreny stały się tytułem książki. Nie mogłem wymyślić lepszego...

Rozpoczynając pracę nad niniejszymi opowiadaniami, przyjąłem bardzo konkretne założenia. Postanowiłem opisać najgłośniejsze historie kryminalne, jakie rozegrały się w Wielkiej Brytanii z udziałem naszych rodaków, od momentu, kiedy zaczęła się masowa emigracja Polaków na Wyspy. W moich historiach Polacy występują zarówno w roli ofiar, jak i sprawców. I proszę, nie zrozumcie mnie źle – nie chodzi tu o jakiś rachunek krzywd. To nie jest książka antypolska ani antybrytyjska. Po prostu złe rzeczy się zdarzają, wobec imigracji na tak wielką skalę są nie do uniknięcia. Niektórzy wyjechali z Polski, uciekając przed problemami, zamiast się ich pozbyć, przywieźli te problemy ze sobą. Inni wpadli w wir fatalnych okoliczności, życie na emigracji może być naprawdę trudne i często stawia ludzi w sytuacjach, kiedy muszą dokonywać ekstremalnych wyborów. Jeszcze inni mieli po prostu pecha, znajdując się w złym miejscu w złym czasie.

Pierwszego maja 2004 roku Wielka Brytania otworzyła rynek pracy dla obywateli nowych państw Unii Europejskiej. W wyniku tej decyzji, według oficjalnych danych z 2015 roku, w Wielkiej Brytanii na stałe osiedliło się 790 tysięcy polskich obywateli, co powoduje, że staliśmy się na Wyspach drugą najliczniejszą mniejszością, zaraz po Hindusach. Szybko rozkręciliśmy brytyjską gospodarkę i zajęliśmy miejsca w statystykach, także tych niechlubnych.

Z informacji, jakie udało mi się uzyskać, w marcu 2016 roku w brytyjskich więzieniach znajdowało się 965 polskich obywateli, co ulokowało nas na pierwszym miejscu jeśli chodzi o liczbę cudzoziemców osadzonych w zakładach penitencjarnych Jej Królewskiej Mości.

Mieszkam w Anglii od 2006 roku. Ponieważ na bieżąco śledzę wiadomości, zwłaszcza kryminalne, siłą rzeczy moją uwagę zaczęły przyciągać sprawy z udziałem Polaków. Zauważyłem, że tylko niektóre były opisywane w polskiej prasie, inne przeszły niezauważone. A ponieważ nikt wcześniej nie opisał tych historii w literacki sposób, znalazłem tu pole dla siebie.

Mimo że do pracy nad każdą historią bardzo starannie się przygotowywałem, robiąc szczegółowy research, nie można tych opowiadań traktować jako reportaży ani nawet jako próby wiernego odtworzenia zdarzeń. Te teksty są tylko hipotezą, artystyczną wizją, jaka powstała w mojej głowie po zaznajomieniu się z faktami. Dlatego posługiwałem się fikcyjnymi imionami – z wyjątkiem dwóch przypadków.

Pierwszy dotyczy bohaterki opowiadania Który gładzisz grzechy świata, studentki z Polski, Angeliki K., ofiary seryjnego mordercy Petera Tobina. Stwierdziłem, że sprawa stała się na tyle głośna, że nie ma sensu posługiwać się fikcyjnym imieniem, poza tym nie mogłem znaleźć lepszego imienia dla młodej kobiety o anielskiej urodzie, która została zamordowana na terenie kościoła w Glasgow. Drugi przypadek, gdzie zachowałem prawdziwe imię, dotyczy bohatera opowiadania Niewidzialny – to tragiczna historia chłopca z Coventry, zamordowanego przez matkę i jej konkubenta. Ta sprawa, z uwagi na drastyczność, także była głośna przez wiele miesięcy i każdy ją kojarzy. Daniel P. zasługuje na pamięć, nie czułem się uprawniony, żeby zmieniać jego imię. Przyznaję, ta sprawa bardzo mną wstrząsnęła, materiały na jakie trafiłem, przygotowując się do napisania opowiadania, śniły mi się po nocach. Przy okazji stwierdziłem, że nie mnie jednego zainspirowała historia Daniela. Brytyjski zespół Little Comets nagrał utwór Salt, który zadedykował chłopcu. Sól była jednym z narzędzi tortur, jakim go poddawano...

Ostatni tekst, Zdarzenia, zawiera chronologicznie uporządkowany zapis różnych spraw kryminalnych. Są tam wszystkie przypadki, na które natrafiłem w czasie poszukiwania tematów do książki. Nie mogłem ich tak po prostu zignorować.

Na zakończenie chciałem dodać, że praca nad Syrenami, mimo że chwilami mocno stresująca, była dla mnie jednocześnie piękną podróżą. Po najmroczniejszych zakamarkach ludzkich emocji, ale także po Wielkiej Brytanii, która przez ostatnie dziesięć lat stała się moją drugą ojczyzną, a którą przy okazji pisania tej książki mogłem o wiele lepiej poznać.

Do powstania Syren przyczyniło się kilka osób. Pragnę im w tym miejscu podziękować. Należą do nich: Łukasz Orbitowski, który pod koniec 2015 roku podsunął mi pomysł, rzecz najważniejszą. Kuba Żulczyk, który pomógł popchnąć sprawę dalej. Marek S., który z racji doświadczenia zawodowego naprowadzał mnie na właściwe tropy podczas bezlitosnych sesji darta, rozgrywanych regularnie w moim garażu. Darek „ExPert” Eckert, z którym konsultowałem szczegóły więziennej rzeczywistości. I wreszcie moja żona Dorota, która wzięła na siebie ciężar utrzymania domu i płacenia rachunków, żebym mógł całkowicie poświęcić się pisaniu.

Dziękuję, kochani.

Jan Krasnowolski, Bournemouth 6.11.2016Zwierzęta

– Jest robota – powiedział Kosa, stawiając na stole cztery ociekające pianą szklanki, do których natychmiast wystartowały poznaczone bliznami i tatuażami dłonie.

W wyłożonym dębową boazerią pubie panował normalny o tej porze gwar, z szafy grającej leciały hity z lat osiemdziesiątych, a wysokie stołki przy barze okupowali stali bywalcy, nie dając chwili wytchnienia barmanowi. Siedzący przy stoliku w kącie czterej mężczyźni nie przyciągali niczyjej uwagi. Londyn to Londyn, tu każdy potrafi zajmować się sobą i nie wtykać nosa w nie swoje sprawy, kto by zwracał uwagę na kilku Polaków, którzy siedzą spokojnie i coś tam gadają po swojemu.

– Nie pytacie za ile? – rzucił wyzywająco Kosa, tocząc wzrokiem po twarzach kompanów.

Szpeja, z cynkówami w kącikach oczu i z niebieskimi obwódkami wokół powiek, zwyczajnie patrzył i czekał. Czego jak czego, ale ponad dekada za murami potrafi nauczyć człowieka cierpliwości. Manson ciągnął piwo, opróżniając szklankę jednym głębokim haustem. To było pierwsze piwo tego dnia, a Manson bez promili w organizmie nie był w stanie normalnie funkcjonować.

– Ty nam powiesz jaka robota, my ci powiemy za ile – wypalił najmłodszy w tej ekipie, dwudziestokilkuletni chłopak zwany Małolatem, cienki leszcz, który siedział tu z nimi tylko dlatego, że jako jedyny z całej czwórki potrafił dogadać się po angielsku. Niemniej powinien znać swoje miejsce w stadzie i nie wyrywać się przed szereg, co Kosa starannie odnotował w pamięci. Ale to nie on, tylko Szpeja postanowił go usadzić.

– Ty, młody, nie cwaniakuj, bo skończysz w tej, no, Tamizie – odezwał się cicho, ale dosadnie i to wystarczyło, żeby Małolat spuścił wzrok i podkulił ogon; jak psiak, który dostał kopa. Wszyscy wiedzieli, za co Szpeja odgibał swoją pajdę.

– Sprawa jest taka, że trzeba wjechać klientowi na kwadrat. Tak na pełnej kurwie, bez znieczulenia – rzucił Kosa, po czym przerwał, czekając, jakie to zrobi wrażenie na wspólnikach.

Szpeja nie mrugnął nawet okiem, pociągnął spokojnie łyk piwa.

Manson, który jakiś czas temu odstawił pustą szklankę, uśmiechnął się tylko chytrze, ukazując brązowe od nikotyny zęby. Jego branża to włamy, ale kiedy Kosa miał inne pomysły, nie dyskutował.

Małolat przezornie już się nie odzywał, z całej siły starał się pokazać, że sprawa nie robi na nim wrażenia, co prawdopodobnie by mu się udało, gdyby nie palce wybijające nerwowy rytm na blacie stołu. Choć kto go tam wie, równie dobrze mógł to być po prostu efekt wciągniętej przed chwilą w kiblu amfetaminy, młody spidował na potęgę.

– Co to za klient? – spytał wreszcie Szpeja.

– Angol jakiś. Przewalił jednego z naszych na grubą kasę – powiedział Kosa. – Trzeba go dojechać, żeby wiedział, że z Polakami nie ma w chuja grania.

A potem, wysławszy najpierw Małolata po następną kolejkę, wyjaśnił kompanom, jak się sprawy mają.

Więc jest tak, że jeden Polak zaczął sprowadzać do Anglii dzieła sztuki. Święte obrazy, rzeźby, ikony i inne stare barachło, jakiego pełno po kościołach, wystarczy tylko pojeździć po kraju, miał od tego swoich ludzi. Do współpracy wciągnął Angola, który był handlarzem dzieł sztuki. Ten pomagał tu, na miejscu, gonić towar, potrafił wycenić fanty i miał kontakty wśród kolekcjonerów. Interes kręcił się jak ta lala, Polak odpalał Angolowi działkę i było git, ale w pewnym momencie Angol poczuł się silny i zaczął rolować Polaka. Najpierw delikatnie, a potem na całego, bo wiedział, że przecież ten nie pójdzie na policję.

– Myślał, że ma do czynienia z frajerem, który da się walić na kasę. Ale z naszymi nie ma w chuja grania, Polak dał na Angola zlecenie, a my je wykonamy.

– Mamy go odpalić? – spytał spokojnie Szpeja, jakby chodziło o rzecz bez większego znaczenia, po prostu zagadnienie natury technicznej.

Kosa pokręcił głową.

– Najważniejsze to wyciągnąć od niego kasę i odzyskać fanty. Nauczkę dostanie przy okazji. Wszystko już obmyśliłem, zrobimy tak...

Mniej więcej po godzinie dogadywania szczegółów i kilku następnych kolejkach wytoczyli się z pubu. Żaden z nich nie znał nazwy ulicy, którą szli, ale to nie miało znaczenia, bo ta obca, londyńska ulica należała teraz do nich, kiedy tak szli całą szerokością chodnika. Byli zdobywcami, podbijali ten przeładowany dobrobytem, luksusowy i bezbronny świat, gdzie możliwości do zgarnięcia kasy jest mnóstwo, nie ma konkurencji, której można by się obawiać, a policjanci to łagodne baranki; nawet nie noszą broni. Wystraszeni przechodnie spuszczali wzrok i czmychali bokami, widząc czterech podejrzanych, w dodatku podpitych typów, ewidentnie z Europy Wschodniej, którzy szukali zaczepki.

Daleko nie musieli szukać. Zaraz za rogiem wpadli na funkcjonariusza miejskiego wypisującego mandat za złe parkowanie.

– Patrzcie tylko – wycedził Kosa, który w ciągu kilku lat spędzonych w Londynie zebrał górę mandatów i wierzył, że kiedyś wreszcie nadejdzie taki dzień, w którym komuś za wszystkie odpłaci – cholerny czarnuch, co wypisuje kwity.

Faktycznie, strażnik był czarnoskóry i nie była to w tym momencie okoliczność działająca na jego korzyść. Mówiąc szczerze, wręcz przeciwnie.

Podeszli wolnym krokiem i otoczyli mężczyznę, jak wilki osaczające ofiarę. Manson, który bardziej od czarnuchów nie znosił tylko ciapatych, wyjął notes z jego ręki, zaciągnął głęboko z gardła, strzyknął gęstą flegmą prosto na kartki, a potem upuścił notes na ziemię i nadepnął butem. Strażnik powiedział coś szybko, kto go tam wie, co dokładnie, ale słowo „police” zabrzmiało wystarczająco wyraźnie, żeby nawet Szpeja zrozumiał, o co chodzi.

– Policją będziesz nas tu straszył, smoluchu? – wysyczał, a następnie bez ostrzeżenia wypuścił szybką plombę, po której głowa tamtego odskoczyła jak piłka.

To zachęciło pozostałych. Ciosy posypały się jednocześnie z czterech stron. Strażnik, osłaniając głowę rękami, próbował przedrzeć się i uciekać, ale sprawnie podłożona noga Mansona spowodowała, że funkcjonariusz upadł na chodnik. Teraz zaczęło się butowanie i każdy wyładował się, ile wlezie, biorąc odwet za wszystkie kopniaki, które sam zebrał w życiu. Nakręceni bezbronnością skulonej ofiary kopali z całej siły i kto wie, jak długo by to trwało, gdyby w oddali nie rozległa się syrena radiowozu.

– Panowie, spadamy! – rzucił Kosa, rozglądając się czujnie.

Szpeja i Małolat posłuchali od razu, tylko Mansona trzeba było odciągnąć, bo nakręcony amfetaminą, alkoholem i własną furią nie mógł przestać wyżywać się na leżącym.

Po chwili biegli już razem, zdyszani i rozbawieni jak mali chłopcy, którym udało się wyciąć niezłego psikusa, zostawiając rozciągniętą na chodniku sylwetkę w odblaskowej kurtce. Za rogiem był park, tam się rozdzielili.

Małolat pognał w stronę najbliższego zejścia do metra. Nie zawracając sobie głowy szukaniem po kieszeniach ojsterki, przeskoczył nad bramką i zbiegł po ruchomych schodach. Wpadł na peron w ostatnim momencie, w sam raz żeby wbić do przedziału tuż przed odjazdem, a kiedy drzwi się zasunęły i kolejka ruszyła, odetchnął z ulgą. Choć serce wciąż biło mu jak oszalałe, całe zdarzenie wydawało się już odległe i nierealne, jakby to ktoś inny w nim uczestniczył, a on tylko patrzył z boku.

Cholera, tam na pewno były kamery, pomyślał poniewczasie i zaraz amfetaminowa paranoja zaczęła w nim narastać jak śnieżna kula pędząca w dół zbocza, zapowiadając nieuchronny kataklizm. Wiedział doskonale, że ładuje się w poważne kłopoty. Tamci trzej to kryminaliści, niebezpieczni i nieobliczalni. Wszyscy mają za sobą wyroki: za włamania, kradzieże, napady i pobicia. Szpeja przed miesiącem zakończył dziesięcioletnią odsiadkę, a Kosa i Manson są poszukiwani w Polsce listem gończym. Dla tych typów zakład karny jest jak drugi dom albo ośrodek wczasowy.

Małolat więzienia bał się jak ognia, przerażała go sama myśl, że mógłby tam trafić. Nie mówiąc o wstydzie, jaki przyniósłby rodzinie w Polsce, która wciąż w niego wierzy i gładko łyka wszystkie kłamstwa o dobrej pracy i pełnym sukcesów życiu na Wyspach.

Nie poradziłby sobie w pudle, załamałby się. Okazywał słabość i nawet ci trzej o tym wiedzieli. Świadczył o tym choćby sposób, w jaki go potraktowali tam w pubie – kompletnie bez szacunku, niczym gówniarza, który się wtrącił do rozmowy dorosłych. Wciąż paliło, jakby dostał w twarz, bolało, tym bardziej że taka sytuacja zdarzyła się nie po raz pierwszy. Zapłacą mi za to, pomyślał i zacisnął dłoń na poręczy tak mocno, aż zbielały knykcie.

*

Pod sklepem stał tłumek rodaków, każdy wpatrywał się w szybę wystawową, na której od środka przyklejono dziesiątki małych karteczek z ofertami pracy. Swojsko wyglądający faceci w różnym wieku, wąsaci i zapuszczeni albo ogoleni na zero i wypachnieni tanią wodą kolońską, prowincjonalni w swoich znoszonych dżinsowych katankach, w ortalionach i dresach, z plecaczkami wypchanymi zakupami albo z reklamówkami w dłoniach. Każdy przepychał się, żeby lepiej widzieć, każdy niecierpliwie skanował ogłoszenia, wyszukując tego jednego, które może odmienić życie i poprawić los. Głośno przy tym debatowali, porównując oferty, wybrzydzając i zniechęcając się nawzajem, w nadziei że choć trochę osłabią konkurencję do pracy na budowie, przy sprzątaniu biur lub na deliwerce w chińskim tejkełeju.

Małolat kojarzył kilku, ale ponieważ dzisiaj nie miał ochoty z nikim gadać, więc udał, że ich nie zna. Przepchnął się łokciami przez tą śmierdzącą tanim tytoniem i przetrawionym alkoholem ciżbę i wbił do środka.

– Marlboro i cztery tyskie – rzucił do Pakistańczyka za ladą, który próbował coś zagadać, ale Małolat go zignorował. Rzucił dychę i zgarnął siatkę z zakupami, nie czekając, aż ciapaty wyda resztę. Niech widzi, że on jest z tych lepszych, ma gest i nie ściubi każdego pensa jak ta smętna, skundlona biedota pod sklepem, co to całe życie za najniższą pensję, całe życie przy koszu z przeceną, całe życie ze zgiętym karkiem, obojętnie w kraju czy na emigracji. Tacy nigdy nie przeskoczą na wyższy poziom, nigdy nie rozwiną skrzydeł, bo kundlostwo i biedę mają po prostu genetycznie zakodowane. Niech frajerstwo odbija codziennie kartę, ja jestem stworzony do lepszego życia, pomyślał, zaciskając szczękę raz po raz w niemożliwym do opanowania skurczu.

Skręcając w swoją ulicę, zaklął pod nosem. Rozpoznał zaparkowane pod domem auto landlorda i przypomniał sobie, że właśnie upływał termin zapłaty czynszu. W innej sytuacji pewnie skręciłby w bok i odczekał, aż tamten odjedzie, tego dnia jednak marzył tylko o tym, żeby walnąć się do wyra. Amfetamina schodziła i czuł się śmiertelnie zmęczony, nie miał siły na żadne uniki.

Jak się można było spodziewać, Hindus obskoczył go zaraz przy wejściu, najwyraźniej na niego czekał.

– Płacisz dzisiaj – powiedział, nie bawiąc się w zbędne wstępy. – Albo ty wynocha.

– Zapłacę jutro – burknął Małolat. – Czekam na przelew, jutro mam wypłatę. Dostaniesz od razu za następny miesiąc z góry, no problem.

A potem, nie czekając na reakcję tamtego, przepchnął się obok i poszedł na górę do swojego pokoju, postanawiając wyprowadzić się w ciągu najbliższych kilku dni. I tak zasługiwał na coś lepszego niż ta zagrzybiona, rozpadająca się rudera na Hammersmith, jedna kuchnia i wspólna łazienka na dwadzieścia osób, masakra. Matka rozpłakałaby się, gdyby zobaczyła, w jakich warunkach żyje jej ukochany synek.

*

Następny dzień zaczął się bólem głowy, dreszczami i nudnościami. Przez czaszkę przetaczał się walec drogowy, a usta wypełniał pustynny piach. Pragnienia nie dało się ugasić wodą z kranu ani nawet piwem. Małolat czuł się jak żywy trup, co było konsekwencją amfetaminowego kaca i niewyspania. Ostatniej nocy w pokoju obok kręciła się impreza, leciała głośna muzyka i chamstwo darło ryje, aż w końcu musiał wrzasnąć, żeby się przymknęli, bo inaczej wjedzie tam i zrobi porządek. Ledwo się uspokoiło, zza ściany z drugiej strony zaczęło dobiegać skrzypienie łóżka i miłosne jęki. Trwało to z mniejszymi i większymi przerwami do świtu, cienka płyta z karton-gipsu nie tłumiła dźwięków. Długie godziny leżał z otwartymi oczami, bezskutecznie próbując odgonić natrętnie powracający obraz spoconej, wąsatej gęby sąsiada zza ściany, zbrojarza-betoniarza z Łomży. To była tortura nie do zniesienia. Jęki i sapanie budowlańca cichły, a potem znów się zaczynały, kiedy jego małżonka – przyjeżdżała raz na pół roku z Polski – ze wszystkich sił starała mu się wynagrodzić czas rozłąki i trudy życia na obczyźnie, osłodzić poniżenia i niedole ekonomicznego emigranta.

W ramach odwetu za nieprzespaną noc Małolat wyczyścił lodówkę we wspólnej kuchni. Zjadł trochę wiejskiej kiełbasy, nie za dużo, bo go wierciło w żołądku, a resztę jedzenia wrzucił do kubła na śmieci. Wyobraził sobie awanturę, jaka niechybnie wybuchnie, i na chwilę poprawiło mu to humor. Miał gdzieś, czy znajdzie się w kręgu podejrzanych, przecież i tak się wyprowadza. Wrócił do pokoju i walnął się na łóżko. Kontemplując poznaczony wykwitami grzyba sufit, kombinował, jak by się wykręcić z udziału w skoku organizowanym przez Kosę. Londyn jest wielki, pomyślał, mógłbym przepaść jak igła w stogu siana i zacząć wszystko od nowa.

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: