Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystkie moje zmartwychwstania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wszystkie moje zmartwychwstania - ebook

Powieść o miłości, o bardzo trudnych relacjach między matką, córką i ojcem. O narkomanii, gdzieś w tle; cichej i mało widocznej bez przesytu makabrycznych scen. Książka o poszukiwaniu siebie, odkrywaniu własnej kobiecości, z przynależnymi jej atrybutami: macierzyństwem, marzeniami i spełnieniem.

Po samotnym dzieciństwie i nieudanym małżeństwie Magda ponownie wychodzi za mąż. Drugi mąż, jej były szef, zapewnia jej wszystko. Małżeństwo stanowi dla obojga spokojną przystań; bez zbytniej namiętności.

Kiedy pojawia się dziecko, bohaterka nieświadomie, a zarazem trochę pod dyktando męża wycofuje się z życia. Żyje z dnia na dzień. Czasami pojawia się tęsknota do wielkiej miłości, szaleństwa, ale Magda łatwo radzi sobie z emocjami. Gdzieś w podświadomości tkwi w niej piekło, przeżyte za sprawą pierwszego męża i smutek dzieciństwa.

Któregoś dnia okazuje się, że córka jest narkomanką…

To lektura niezwykle refleksyjna, wielopłaszczyznowa i pełna głębokich uczuć. Z wielką wnikliwością opowiada o piekle uzależnienia od narkotyków, odsłania pęknięte relacje rodzicielskie i małżeńskie oraz zmusza do spojrzenia w głąb siebie, zweryfikowania swoich pragnień i lepszego poznania własnego „Ja”. Dzięki tej książce zrozumiałam, że wbrew wszelkim przeciwnościom, niekiedy wbrew nam samym − warto żyć z całych sił, a nie tylko oddychać, warto działać, a nie tylko marzyć… Polecam z całego serca!

 Krystyna Meszka

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-844-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Dziękuję Marzenie Ciąglewicz, która była świadkiem wszystkich śmierci i za każdym razem pomagała zmartwychwstać. Ona pozwoliła mi uwierzyć, że droga, która – choć nieraz kręta i zawiła, często prowadząca pod górę i przez taki mrok, w którym trudno było dostrzec choćby najsłabsze światełko – prowadzi jednak ku zmartwychwstaniu. I Jemu dziękuję – Mojemu Mężowi, który szedł ze mną tą drogą. I wszystkim innym – świadkom moich śmierci i zmartwychwstań, którzy nie stali obojętnie, ale byli ze mną. Szczególnie Przyjaciołom coczwartkowych spotkań dzielącym nasz los. Tym, którym się udało, i tym, którzy wciąż jeszcze czekają na swoje własne zmartwychwstanie. Dziękuję.Siedzimy w kole, właściwie to się „krąg” nazywa. Twój ojciec siedzi obok. Ręce skrzyżowane, lekko zapadnięty na kanapie. Trzyma dystans. Gong obwieszcza przybycie następnych. Z minuty na minutę kurczy się salka. Pokrzyżowana wymiana spojrzeń, dostawianie krzeseł, walka kobiet z niesubordynacją torebek o miejsce na krześle. Zresztą i tak, i te małe, i kosze, i drogie kończą na kolanach ich właścicielek, po to, by po czasie, wbrew guślarskim opiniom o uciekaniu pieniędzy, znaleźć się na podłodze. Robi się ciasno. Przesuwanie, dostawianie. Mam szczęście. Mój plastikowy fotel nie da się zmniejszyć, zapewniając mi względną wygodę, a poza tym bezpiecznie oddziela mnie od obcych ramion, ud, zapewnia mi nietykalność na bardzo ograniczonej przestrzeni.

(Od początku…)

* * *

– Magda! Chodź no tu! Popatrz na nią! Ona jest jakaś dziwna! No nie! Chuchnij! Pokaż kieszenie! – Stał na rozstawionych nogach jak szeryf, tylko tułów rozedrgany i ręce latają w powietrzu bez ładu. Komendy padają jak na poligonie, miarowo, głośno, jedna po drugiej.

– Patrz na mnie! Do ciebie mówię. Wypluj tę gumę! Wyłącz muzykę! Chuchnij mi! No już! – Przyciągnął nos do ciebie. Ty wykonujesz owe rozkazy niczym wytresowana małpka. Trochę niezgrabnie, z ociąganiem. Nie dość perfekcyjnie. Gdyby kazał ci wstać, robić pajace, klaskać, to też byś to robiła. Wisiało ci wszystko i powiewało.

* * *

Jakoś razem wróciliście do domu – ty i twój ojciec. Ty mówiłaś, że idziesz do Basi, on wracał z kolejnego ważnego zebrania zarządu. Spięliście się w drzwiach klatki schodowej. On nie myślał o tobie jak o kobiecie, więc tym samym tempem, co po schodach przymierzał się do drzwi, ty nie czułaś za stosowne – choćby w imię szacunku do jego roli życiowej jako ojca, do wieku, do własnego przewinienia (bo już wiedziałaś, że to jest przewinienie) – puścić go przodem. I gdyby istniał ktoś taki, kto siedzi nam na karku, inwigiluje nas, daje pstryka w ucho, podstawia haki, ale jest poza tym niewidzialny, dyskretny i niematerialny, to podszepnąłby ci: „zwolnij, przepuść ojca. Przepuść! Bo to może cię uratować!”. Bo przecież już wtedy wiadomo było, że awantury nie da się uniknąć. Do niej musiało dojść. I doszło. Dla refleksji, dla pisania, dla spowolnienia, uregulowania rytmu.

* * *

Właściwie w domu od dawna było kiepsko. Troje ludzi we własnych kątach, zadowoleni, że każde z nich jest na tyle niezależne, by nie pozwolić dać sobie zmącić domowego spokoju.

Mnie dość szybko znużyła rola mamusi, chociaż kiedyś wydawało mi się, że niczego bardziej w życiu nie pragnę jak owego domowego ogniska. Pierwsze sześć, może osiem lat było okej. Ciąża w końcu udana, poród taki bez komplikacji. Jak bajka. Tak się stało po tym, jak odeszłam od Adama, po tych krótkich ciążach, które nie dość, że zakończone krwotokami, szpitalem, anemią, to jeszcze okupione wszystkimi dolegliwościami, jakie tylko może wywoływać. A jeszcze te oczy Adama, pełne pogardy, wyrzutu, że nawet dziecka nie potrafię urodzić. I któregoś razu skądś, nie wiem skąd, znalazłam w sobie siłę i go zostawiłam, a następnego któregoś razu zjawił się znowu z jakiegoś „skądś” twój ojciec, a zaraz potem ty. Byłam cholernie zdumiona tym, że akurat ty dostałaś się na ten świat. Nie tamte moje i Adamowe, ale ty. Moja i twojego ojca. I urodziłaś się po prostu, chociaż też nie bez jakichkolwiek komplikacji. Któregoś razu nie dostałam okresu, a potem długo zwracałam po jakiejś sałatce rybnej, której mi się dziwnie zachciało, i pasta miętowa stała się nie do zniesienia. Czy to było jakieś szaleństwo? Takie wyczytane z banalnych książek o miłości albo wyoglądane z melodramatów? Chyba nie. Dla mnie to było naturalne. Ot, taka konsekwencja współżycia kobiety i mężczyzny. Twój ojciec wewnętrznie też pewnie miał tę męską potrzebę spełnienia, sprawdzenia swoich zdolności prokreacyjnych. Było więc normalnie. Poprawnie. Miłość rodzicielska? Ależ oczywiście! Przecież nie jestem skałą lodową! Wtapiałam się dość szczelnie w formę dobrej matki. I noce nieprzespane, i zachwyt nad pierwszym ząbkiem, kroczkiem, słowem. Ba! Trzy lata trzymałam cię przy piersi. Ojciec twój pękał z dumy, nazywał nas „swoimi kobietami”. Chyba nikt na świecie nie ma piękniejszych zdjęć w albumie rodzinnym. Ty na rękach u ojca, ty na rękach u mnie, my przytuleni, my na plaży, my na połoninach, my w lesie. I bajki ci czytałam. Nie żadne makabreski o złych macochach i strasznych wiedźmach, ale mądre i w sam raz dla małej dziewczynki. Były w nich różowe elfy i pastelowe koniki, i piękne księżniczki, do których się upodobniałaś za sprawą moich kosmetyków.

Ale ty rosłaś. Rosłaś niepostrzeżenie. Centymetr po centymetrze. Wyrastałaś z wieczornych bajek. Z dnia na dzień budując swój świat. Któregoś razu nie było cię rano w naszym łóżku. Tak zaczęło się twoje dorastanie. Bez dramatycznych gestów godziłam się z twoim odchodzeniem, poniekąd z ulgą przyjmując ten fakt, bo z czasem drażniły mnie pomięte przez ciebie krawędzie maminej spódnicy. Ja – pedantyczna perfekcjonistka, nie bardzo umiałam przywyknąć do pojawiających się plam na ubraniach, zrzuconych doniczek, pokreślonych ścian. Zresztą właśnie wtedy postanowiłam odejść z firmy SA i przyjęłam propozycję twojego ojca. Męczyła mnie świadomość wiecznej mobilności, dyspozycyjności, jak to od pewnego czasu zaczęto ładnie nazywać. Chociaż właśnie wtedy moje akcje stały wysoko. Miałam szansę na wielką karierę.

* * *

– Czy ty uważasz, że ona wygląda normalnie? – Twój ojciec mówił o tobie, jakby ciebie nie było, jednocześnie pochylał się nad tobą, obwąchiwał cię, zachodził z jednej i drugiej strony. Wyglądał śmiesznie, choć zapewne za nic nie chciałby tak wyglądać.

Patrzę na ciebie, wyrwana z łóżka, wyrwana z innego świata. Wlokę się, przecierając oczy. To była godzina, kiedy zapadałam się w siebie. To był mój czas. Próbuję wyszukać w tobie owe „niezwyczajne rzeczy”, ale jakoś nie wydajesz mi się inna, może trochę bardziej zmęczona twarz. Na wszelki wypadek powtarzam za ojcem: – Chuchnij mi! – nawet nie licząc na to, że mój niezbyt wysublimowany węch pozwoli mi wykryć cokolwiek. I faktycznie, oprócz papierosów schowanych głęboko w trzewiach za zapachem gum do żucia nie wyczuwam niczego, co nadaje się na awanturę.

– Słuchaj – mówię do twojego ojca, by go uspokoić. – Ona nic nie piła, jest w porządku – dodaję znudzona i rozdrażniona tym teatrem.

Stoimy więc nadal troje w korytarzu. On jeszcze nie wypuścił swojej monstrualnej torby biznesowej. Niespokojne dłonie dzierżą pęk kluczy, obok nogi postawiona foliówka z wieczornymi zakupami. Ty oparta o ścianę patrzysz na nas. Twoje niebieskie oczy są jakby nieobecne. Palcami stukasz we framugę drzwi. Na szyi masz zawieszone słuchawki, z których cicho sączy się jakaś psychodeliczna muzyka.

– Nie róbmy scen! Jest późno. – Chcę skończyć ten dziwny spektakl. Odzywasz się:

– To mogę już iść? Jest późno. – I dopiero to powielenie moich słów zabrzmiało mi nienaturalnie i obco, a twojego ojca jeszcze bardziej utwierdziło w podejrzeniu. Podniósł prawą rękę i wyciągając palec jak do pogróżki, wskazywał na ciebie.

– I co? Ty mówisz, że wszystko jest dobrze? Naprawdę nie widzisz? Przecież ona ledwie stoi na nogach!

Stoi naprzeciw ciebie jakby zamierzał odkleić cię od tej ściany i postawić na środku przedpokoju, by sprawdzić stan nieważkości albo raczej ważkości. Przyglądam ci się z rosnącą ciekawością i wywołanym niepokojem, który nakazuje mi włączyć czujniki. Tak, rzeczywiście, oparte o ścianę twoje plecy zdradzają jakieś rozedrganie. Tylko ja nie wiem, o co chodzi. Te znudzone oczy w istocie są zaczerwienione, ale jakieś takie smutne, nijakie. Jakieś takie rozmyte i mało bystre. Nie patrzysz na nas, ale gdzieś. Jakby spojrzenie przechodziło przez nasze ciała, które stały się dla ciebie transparentne, nie zatrzymywało się nawet przez chwilę, tylko szło ku nieznanej przestrzeni. Mrugasz kilkakrotnie, zacierasz wargi, bo to pozwoliło ci wyprodukować trochę śliny. Pytasz, starannie selekcjonując wyrazy:

– To mogę już iść? – Głoski z trudem układają się w słowa, szeleszczą, zlewają się. Bulgoczą coraz bardziej niewyraźnie.

Wsłuchuję się w to, co bełkoczesz. Nie! No teraz wybudziłam się na dobre. Zacisnęłam pasek szlafroka, bo nagle chłód zaczął szczypać mnie po ciele. W lustrze odbijała się twoja sylwetka jak zwiędnięty kwiat. Zwiotczała. Już wiadome się stało, że wyrwana z łóżka, wyjęta ze świata nowej fascynującej książki, muszę się zachować, określić, odnaleźć się w sytuacji. Twój ojciec spoglądał raz na mnie, raz na ciebie, jakby każda z nas wymagała natychmiastowego uwiarygodnienia. Ruszyłam krok w twoją stronę.

– Nigdzie nie idziesz! Stój tu! – nakazałam. Ty przeleciałaś po mnie nieobecnym, beznamiętnym wzrokiem. – Je-zu! Ty jes-teś na-bra-na! Jak dżinks! – mówię, skandując, i nagle dociera do mnie, że skoro nie piłaś nic, bo nie czuć, to musiałaś coś wziąć. Wziąć?! Bzdura! Tak się mówi o narkotykach! Dlaczego powiedziałam, że jesteś nabrana? Przecież ja nie znam takich słów. Chyba usłyszałam je w jakimś filmie obejrzanym przelotem. Ktoś. Coś. Czort wie, skąd mi to teraz przyszło do głowy. Nie interesował mnie problem ćpunów, pijaków, dziwek. Miałam dość swojego trudnego dzieciństwa i nie tylko. Ale ty jesteś właśnie nabrana. Twój ojciec nadal patrzy raz na ciebie, raz na mnie. I po cholerę trzyma jeszcze tę ciężką torbę? Biorę mu ją z ręki, targam do sypialni, stawiam między szafę a okno. Zyskuję kilka sekund na ponowne zmierzenie się z twoimi oczami. Stoisz jakoś tak niedbale, jakby ci się w ogóle nie chciało stać.

– I dlaczego ona nic nie mówi? No, zrób coś! – nakazuje mi twój ojciec.

– Co mam zrobić? Co ja mam zrobić? – Podnoszę głos.

– Co masz nam do powiedzenia?

– Dlaczego nic nie mówisz?

– Gdzie byłaś? Z kim? – pada kolejna seria pytań.

Widzę, jak nasze pytania, spojrzenia, moje zdumienie spływają po tobie, zsuwają się. Ty strząsasz nas z palców dłoni. Dosłownie. Wykonujesz takie ruchy, jak ja, kiedy chcę się pozbyć męczących mrówek. Potem strzelasz palcami. Słychać nieprzyjemny chrzęst kości. Patrzymy na siebie wzajem. W każdym z nas tkwi kolejne pytanie, którego jednak nikt nie werbalizuje. Twoje jest oczywiste: kiedy przestaniemy pieprzyć i kiedy możesz iść do siebie? Ojciec pyta, co mam zamiar z tym zrobić, a ja – czy to co jest, rzeczywiście mi się przytrafia. Wszyscy wyczuwamy owo kuriozum. Coś, co nam się zdarzyło. N a m. Pozbawieni ruchu, głosu. Tkwimy. Plecak z trzaskiem zsuwa się z twojego ramienia, metalowa sprzączka uderza o ramę lustra. Usiłujesz się schylić, ale plecak spada, demaskując kategorycznie twój brak stabilności. Zataczasz się. Głowa, pochylająca się ku podłodze, nie może wrócić na swoją trzeźwą pozycję. Waciane ręce chcą odgarnąć z oczu pukle włosów, tych pięknych, krnąbrnych loków, nad którymi od zawsze wszyscy rozpływali się w zachwytach i westchnieniach. Wciągam głęboko powietrze. Wypuszczam z sykiem. Potrzebuję jeszcze czasu, jakieś kilka minut, bo nie wiem, co zrobić, co powiedzieć. Twój ojciec sapie, właściwie to tak jakoś pufa. Jak jego ojciec. Teraz przypomniał mi się mój teść, chociaż tak naprawdę słabo go znałam. Jest późno. Powinnam spać. Szlag trafia moją wszelką higieniczność. Już wiem, że sen, który sobie reżyseruję, tej nocy też stanie się niemożliwy do spełnienia. Już wiem, że zawirowania małżeńskie Namy i Udiego przenoszą się na kiedy indziej. Czytanie stanowi od kilku lat odpowiedź na monotonię, codzienność, nudę…

Patrzę na ciebie. To otępienie nadaje ci pewnej bezpłciowości, wyglądasz niczym piękny, renesansowy androgen. Sytuacja, w jakiej tkwisz, w jakiej zdajesz się uwięziona, nad którą tracisz panowanie, czyni z ciebie niemal wzniosły przykład nudy. I nagle mija mi odrętwienie. Krzyczę, wydzieram się, nie bacząc na porę, na języki sąsiadów, na nic:

– Jak możesz nam to robić? Co ty jeszcze wymyślisz? Co wzięłaś? – Uświadamiam sobie, że nie mam mglistego pojęcia o tym, co mogłaś wziąć, moja wiedza ogranicza się do jakichś fragmentarycznych informacji.

– Nie stój jak słup, do cholery! Nie zamierzam tu kwitnąć do rana! Marta! Marta! – krzyczę coraz głośniej, zdając sobie jednocześnie sprawę z absurdalności sytuacji. Mam ochotę strzelić cię w twarz. Twój ojciec kręci się nerwowo w miejscu. Nie wiem, co mam wykrzykiwać. Na tobie nie robi to żadnego wrażenia.

– Nie krzycz, przecież słyszę – mamroczesz. Więcej nie możesz wymówić, bo słowa plączą się, nie chcą opuszczać twoich ust, nie są w pełni wybrzmiałe. Moja nieporadność każe mi szukać ratunku u twojego ojca. On patrzy na nas obie i w jego spojrzeniu jest zdumienie. Wzrusza ramionami. Góra. Dół. Góra. Dół. Jak marionetka. Między nami błąka się pytanie: co dalej?

– Trzeba ją zabrać do szpitala! – To jedyne rozsądne, co udaje mi się wymyślić. Podrywam się z miejsca. Chwytam pasek szlafroka, by rozsupłać zakutany na szybko węzeł.

Ojciec patrzy to na ciebie, to znów na mnie. Ty go znasz i wiesz, że jego kategoryczność kończy się po oswojeniu sytuacji.

– To jedziemy – mówi, ale nie wykonuje żadnego ruchu. Od drzwi dzieli was zaledwie metr. Patrzysz na niego.

– Przestańcie! Nic się nie stało – dobywa się z ciebie ledwie rozpoznawalny bełkot. Odrywasz się od ściany, ale kołyszesz się niebezpiecznie.

– Nie! No ty jesteś niemożliwa! Ledwie się trzymasz, bełkoczesz i nic się nie stało? – krzyczę. Teraz wyraźnie widzę twoją nienaturalność, niezborność ruchów, z trudem przytrzymywane powieki.

– Bierz ją do szpitala – zwracam się do twojego ojca i zaraz do ciebie: – Co brałaś!? Na litość boską! Dziewczyno, przecież i tak zaraz pojedziesz do szpitala i będzie wiadomo. Oszczędź nam tego! Mów! Wszyscy nas tu znają. Mów! Co brałaś? Boże! Jaki wstyd! No co!? Pytam jeszcze raz!

W twoich oczach coraz większe zobojętnienie. Żadnego strachu, zażenowania, tylko zmęczenie, zblazowanie. Oczami uciekasz w stronę telewizora, dziwny przebłysk zainteresowania wiadomościami o jakiejś katastrofie. Za moment skupiasz się na idiotycznej plamce na rękawie. Miętosisz kurtkę, próbujesz wykruszyć plamę, ślinisz, trzesz z taką zaciętością, jakby od efektu tej czynności zależała twoja wielka przyszłość.

– Szykuj się! Jedziemy! – decyduje twój ojciec. Podnosisz głowę, wwiercasz się oczami w jego twarz, sprawdzasz. Wchodzę do sypialni, żeby się ubrać, chociaż za żadne skarby nie chcę nigdzie jechać. Już widzę te spojrzenia, w których czai się ciekawość. Słyszę poszepty przekazywane jak w zabawie w głuchy telefon. Wszyscy nas tu znają. Znają naszą historię. Z lubością chłoną wszystko, co się nadaje na małomiasteczkową sensację.

– Przestańcie! Nic się nie stało – powtarzasz, jakbyś odkryła, że dość dobrze radzisz sobie z tą krótką konfiguracją słów, w której nie ma żadnych pułapek, jest bezpieczna do wyartykułowania, choć widać, ile wysiłku wkładasz w ich wymówienie.

– Albo zostań! – twój ojciec mówi do mnie, zanim jeszcze zdjęłam z siebie szlafrok. – Pojadę sam!

Nie protestuję. Czuję, jak kamień mi spada z serca. Staję się więc szybko wykonawczynią decyzji. Trzymam już jego kurtkę, od ciebie odbieram plecak. Chcę, żebyście obydwoje jak najszybciej zniknęli za drzwiami. Byście pojechali do szpitala, tam czekali na lekarza, na diagnozę, na wyniki, jak najdłużej, bym mogła sobie jakoś wszystko pouładzać, może nie tyle zrobić ładnie, ale uporządkować. Jeszcze nie mogę przyjąć za prawdę tego, że dzisiejsza noc nie ofiaruje mi snu, że mój wieczorny porządek nie ma szans na utrzymanie się. Coś przemyka obok mnie, niewymyślona przeze mnie historia…

Nagle nieoczekiwanie dla siebie i dla nas mówisz:

– Wzięłam, ale to nic takiego, zaraz mi przejdzie!

Na twojej twarzy pojawia się wyraz dziecięcej naiwności. Znałam go. Bo od zawsze robiłaś taką minę spaniela, od której robiło się miękko, i poddawałam się, puszczając płazem wszystkie twoje przewinienia. Tylko że to były jakieś drobne sprawki, niewinne grzeszki.

Patrzę na twojego ojca, zwycięstwo wymalowało się na jego twarzy. Sromotne zwycięstwo. Zmarszczone czoło, mechaniczne ruchy potakujące, oczy mówiące: „wiedziałem, wiedziałem”. Zdaje mu się, że kolejny sprawdzian ojcowskiej wiedzy przeszedł poprawnie, pokazując mi tym samym moje braki. Jak to możliwe, że straciłam tę czujność? Myślę, co teraz powinnam zrobić, powiedzieć, przywołuję w pamięci jakieś kwestie filmowe czy książkowe, które pomogłyby mi ubrać w słowa sytuację, w jakiej tkwię, ale nic sensownego nie przychodzi mi do głowy. Jakoś nigdy nie interesowały mnie „dworce zoo”, „narkomanki”. Jeśli Skazany na bluesa zrobił na mnie wrażenie, to tylko ze względu na muzykę. Postać Riedla, skądinąd tragiczna, nie ujęła mnie, być może dlatego, że nie mogłam zrozumieć litości dla narkomanów. Chcą, to mają. I tyle!

Miałam kiedyś kolegę, takiego Marka, to było jeszcze w liceum, o którym mówiło się, że ćpa. Pamiętam, że nawet sama posługiwałam się nim jako swoistą atrakcją, chcąc wzbudzić uznanie nowych ludzi, którzy pojawiali się w moim życiu. Opowiadałam o przyjaźni z nim wymyślone historie. Ubarwiałam je wyrwanymi skądś slangowymi opisami. Nie mam zupełnie pojęcia, po co to robiłam. Chyba tak wówczas pojmowałam oryginalność. Ale to rzadko, bo zazwyczaj byłam gdzieś z boku.

– No, to co brałaś? – Głos twojego ojca brzmi już spokojnie, jakby ten komunikat, przez samo jego wyartykułowanie, uwolnił cię od tego, co się stało. Jakby przyznanie się do winy było końcem problemu.

– DXM – powiedziałaś krótko.

Popatrzyliśmy na siebie. Uchwyciłaś to i w twoich oczach błysnął tryumf. Co to jest DXM? Skąd, na Boga, mam to wiedzieć? Jakbyś czytała w moich myślach, wyjaśniasz:

– A c o d i n, wzięłam acodin. Czaisz? – I zaraz potem tym swoim spowolnionym głosem cholernie rzeczowo czynisz nam wykład, który brzmi jak puszczona w zwolnionym tempie reklama farmaceutyku. Patrzymy na ciebie zaskoczeni tym, co mówisz, otumanieni wiedzą, która wylewa się z ciebie powoli, leniwym strumieniem niezrozumiałych dla nas słów. Mówisz o prawoskrętnym enancjomerze metorfanu, używanym w medycynie pod postacią bromowodorku jako lek przeciwkaszlowy, który nie działa na receptory opioidowe…

– O czym ty bredzisz? – Twój ojciec niczego nie zrozumiał. – Co to za pseudospecjalistyczny wykład? – dorzuca z ironią. Ja staram się wsłuchać, choć to, co mówisz, jest mi obce.

– Jak to acodin? Przecież to tabletki… na kaszel. – Staram się zrozumieć, ale wszystko jest niedorzeczne, absurdalne.

– Noo… – Ziewasz przeciągle, otwierając szeroko buzię, jakby to, o czym mówisz, dla ciebie też było strasznie nudne. – No właśnie! To tabletki na kaszel. Wzięłam sześćdziesiąt tabletek – bełkoczesz. – To się bierze co pięć minut… – Powaga i wysiłek, jaki wkładasz, by nie opuścić żadnych szczegółów, każą mi sądzić, że ty mówisz jak najbardziej poważnie. Ty rzeczywiście wzięłaś sześćdziesiąt tabletek! Nawet nie mogę sobie wyobrazić takiej ilości. Ślina stanęła mi w gardle, nie mogę jej przełknąć. Jakbym to ja jadła.

– To jakaś paranoja! Ja zaraz zwariuję! – Panikuję. Rozgarniam rękami przestrzeń, jakbym się bała, że coś lub ktoś mi stanie na drodze. Wpadam do ciebie. Szyby w drzwiach dzwonią. Z przedpokoju dobiega twoje mamrotanie. Gorączkowo szukam w twoim pokoju śladów. Zwały twoich rzeczy walają się wszędzie. Sodoma i Gomora. Przerzucam nerwowo bluzy, T-shirty, staniki i brudne stringi. Otwieram okno, bo zaduch powoduje, że brakuje mi tchu. Znajduję! Dwa opakowania po tabletkach. Trzymam w rękach białe kartoniki. Opróżnione listki. Sześćdziesiąt tabletek! Wracam do przedpokoju. Stoisz tak, jak stałaś. Nie jesteś zdziwiona. Mało, wyglądasz tak, jakbyś chciała rzec: a nie mówiłam. Trzymając opakowanie, wyciągam ręce w waszą stronę.

– Ty widzisz to? Aleksander! Widzisz? Ona je zjadła… – Moja ręka wisi w powietrzu.

– To wczorajsze – oznajmiasz spokojnie, beznamiętnie.

– Ubieraj się, natychmiast! Jedziemy do szpitala! – mówię trzęsącym się głosem.

Decyzja moja zdaje się nieodwołalna. Ty, z tą swoją nie wiem od jak dawna zdobywaną wiedzą, zapewniasz, że nic ci nie będzie, że to po sześciu, no! góra siedmiu godzinach przejdzie. Każesz mi sprawdzić w Internecie, co zresztą posłusznie czynię. Mało, wydaje mi się, że to jest jedyna logiczna czynność, którą teraz mogę wykonać.

Wymykasz się niezgrabnie do swojego pokoju, zostawiając nas samych. Siadam przed komputerem. Twój ojciec staje za mną. Wpisuję w wyszukiwarce „DXM”. Kilkadziesiąt tysięcy trafień. Klikam na pierwsze lepsze. Ekran zapełnia się informacjami. Wszystko jest jak tajemniczy kod, niezrozumiałe, obcojęzyczne. Łapię sens. To jakiś koszmar! Tripy. Hardcory! Matko! Chłoniemy z twoim ojcem tę nową wiedzę. Szukamy potwierdzenia albo zaprzeczenia. Nasz porządny świat trzeszczy i sypie się. Powinnam wstać i wezwać karetkę, zabrać cię do szpitala. Ratować. Chowam głowę w dłoniach. Chcę, żeby to był sen! Czas ulatuje. Twój ojciec nadal czyta.

– Co zrobimy? – pytam, ale odpowiada mi cisza. Żadne z nas nie chce szpitala. Ty – bo wiesz, że przejdzie, my – bo nas znają. Całe życie twój ojciec powtarza nam o pozycji, opinii, budowaniu własnego wizerunku. Jak to wiele znaczy nasze nazwisko, a jak niewiele trzeba, by je splamić. To pojęcie honoru, jakby żywcem wyjęte z bushido, zamknęło drzwi naszego domu na górny i dolny zamek.

* * *

Miałam siedemnaście lat. Akurat mieszkałam w domu matki. Po rozwodzie rodziców różnie bywało. Ciągłe roszady między matką, ojcem i babcią sprawiały, że nigdzie nie miałam swojego miejsca, wciąż żyłam na chwilę. Właściwie tylko babcia sprzeciwiała się takiemu stanowi rzeczy i widziała, że mnie, jako dziecku, jest po prostu źle na tym świecie. Miałam pokoje urządzane na chwilę, miejsce w szafach na chwilę przygotowane i żadnego klucza od domu, który mogłabym nosić na szyi jako znak przynależności do konkretnego miejsca. Nikomu nie przychodziło do głowy, że mam potrzebę zadomowiania się, chcę ograniczenia przestrzeni i naznaczenia jej swoimi znakami. Mama walczyła o swoją wielką karierę, ojciec się kochał w nowej żonie, babcia z pietyzmem pielęgnowała i karmiła swój żal coraz nowymi ramkami z dziadkiem. A pomiędzy ramkami spoglądała na mnie – smutno, ze zrozumieniem, jakby domyślała się, że wraz z rozwodem rodziców też straciłam coś ukochanego, co już na zawsze zdeterminuje moje życie. I pokochała mnie jeszcze raz. Za wszystkich. Ciężka była ta jej miłość, ale brak innej stawał się dla mnie jeszcze dotkliwszy. Z czasem przywykłam do tej miłości babcinej, choć długo nie mogłam znieść zapachu tanich perfum wymieszanych z walerianą, którą łykała ilekroć ją zakuło w piersiach.

– Podaj mi szklankę wody – wołała wówczas, trzymając się za lewą pierś. – Muszę zapić krople. Nie czas mi do nieba, przecież mam ciebie. – Zaraz potem przystępowała do codziennych spraw, a ja przestawałam się bać, że umrze i zostanę sama.

I był jeszcze Marcin, którego bardzo kochałam, ale on dawno wyprowadził się z domu, choć, jak teraz sądzę, właśnie on stanowił źródło konfliktów między naszymi rodzicami. To o rodzicielstwo ojca się rozchodziło, co docierało do mnie we fragmentach podczas domowych awantur. Właściwie to go nie znałam. Mijaliśmy się. Każde z nas wyczuwało swoją obecność, ale nigdy nie bywaliśmy w tym samym czasie i miejscu. Oczywiście, nie licząc śniadań, bo obiady to już zawsze jadaliśmy różnie. Mnie wystarczało, że był obok. Sprawdzałam, czy stoją jego buty, wisi kurtka. Czasem słyszałam, jak gwiżdże sobie przy goleniu, a potem w łazience chłonęłam zapach wody kolońskiej.

Między nami było pięć lat różnicy, ale w zasadzie był zawsze dorosły. Marcin – inteligentny, niezależny, szybko odciął się od rodzinnego domu, ale był dla mnie starszym bratem, a potem szybko zapomniał o mnie, nie pisał, nie przyjeżdżał, nie zostawił adresu… Czasem przysłał jakąś nieznaczącą kartkę na imieniny czy urodziny, w której życzył mi wszystkiego najlepszego i powodzenia. Rzeczywiście, w niczym nie umiałam znaleźć podobieństwa między Marcinem a ojcem… Ale przecież nie u nich jedynych tak wyszło. Niekiedy zdarza się, że to jabłko to daleko od tej jabłoni.

Byłam sama. Wiele lat. Sama dorosłam.

Właśnie wtedy pojawił się Adam. Myślałam, że mnie kochał. Nie chciałam mu odmawiać. Któregoś razu pozwoliłam mu na więcej niż tylko na błądzenie rękoma pod moją bluzką, a potem w milczeniu znosiłam twarde, gwałtowne ruchy jego członka panoszącego się między moimi nogami. Długo czułam ból i wstyd, ale stało się, koniec i kropka.

Tamtego dnia nie wróciłam do domu. Przenocowałam u koleżanki. Potrzebowałam czasu na oswojenie, na łzy, które wylewały się ze mnie na znak ogromnego rozczarowania. Wspomnienia pospiesznie zapinanych spodni, milczenia Adama, plamy krwi na moich majtkach mówiły o nieodwracalności sytuacji. Ów pierwszy raz miałam za sobą. I nie miał on nic wspólnego z moimi wyobrażeniami o miłości. Był. I to moje upokorzenie, rozczarowanie – paradoksalnie – kazało mi kochać go jeszcze bardziej, jeszcze mocniej należeć do niego. Więc kiedy wróciłam do domu i czerwone usta mojej matki, ściągnięte w gniewie, wyszykowane do wyjścia, nerwowo rzuciły: „Więcej się z nim nie spotkasz!”, po prostu połknęłam cały listek relanium. Nie pamiętam, co czułam. Wiem, że po jej powrocie do domu wszystko działo się bardzo szybko. Ojciec, babcia… Miękkie ramiona ojca niosły mnie do samochodu, nieruchome spojrzenie Adama, który nie wiadomo jak znalazł się w pobliżu.

– Jeśli ona umrze, to cię zabiję – powiedział mój ojciec, sycząc z nienawiści, a może z powodu ciężaru, który dźwigał. Chociaż nie zrobiłby nic – dziś to wiem, ale tamtego dnia to były słowa na miarę pięknego melodramatu i było mi tak dobrze w jego ramionach.

A potem hektolitry jakiegoś płynu w szpitalu. Nie, nie u nas w szpitalu. Wieźli mnie kilkadziesiąt kilometrów do województwa, uciekając przed jazgoczącymi językami. I tak już byłam z Adamem. Długo. Zbyt długo.

* * *

Wyłączyłam komputer. Nie chciałam już tego czytać. Lęk wkradał się we mnie, czułam, jak przemieszcza się, trącając po drodze wszystkie tkanki, żyłki. Jak pulsuje coraz mocniej, aż wreszcie zagnieździł się we mnie. Z każdym zapamiętanym zdaniem bałam się coraz bardziej. To niepojęte, niemożliwe! Narkotyki, tantum verde, acodin, szałwia, gałka muszkatołowa… I ty – moje dziecko. W świecie tego gówna! Moje kochane, mądre dziecko… Ty pozwalasz się zmieniać. Dlaczego?

– Powinniśmy coś robić – powiedziałam cicho. Twój ojciec rozłożył ręce.

– Nie wiem co – odparł. Było w tym poddanie się i absolutna bezradność.

Weszłam do twojego pokoju. Nieświeże porozrzucane ciuchy i muzyka dobywająca się skądś zagęszczały przestrzeń. Leżałaś na łóżku między tą stertą rzeczy. Bezwolna, twarzą w poduszce, z bezładnie rozłożonymi rękoma i nogami. Pomyślałam, że umarłaś, bo pewnie tak wygląda ktoś, kto umiera bez zapowiedzi. Przeraziła mnie ta myśl, lecz zanim zdążyłam się pochylić, by dotknąć twoich stóp i upewnić się, że nie są martwe, poruszyłaś się.

– Wstań i proszę do łazienki – rozkazałam. Wyciągnęłam w twoją stronę butelkę z wodą mineralną, którą przytaszczyłam po drodze. Nie pomyślałam zupełnie, że nie jesteś w stanie unieść jej tymi zwiotczałymi, niezbornymi członkami, co nie przeszkadzało mi w coraz głośniejszym powtarzaniu tego nakazu, jakby kategoryczność tonu miała spowodować twoje otrzeźwienie.

– Wstań! Natychmiast!

Mrużyłaś powieki, wypluwając włosy, które przykleiły się do zaślinionych warg. Ręką przysłaniałaś oczy, jakby światło sprawiało ci ból. I pewnie tak było.

– Marta! Wstań! – Szarpałam twoje nogi. Przecierałaś oczy, rozmazując tusz, który znaczył ciemne smugi na całej twarzy.

– Pij – syczałam, trzymając wciąż skierowaną w twoją stronę wodę. – Masz wypić trzy litry! No już!

W tej chwili wydało mi się, że jestem rozsądna jak tylko można być rozsądnym. Owo doświadczenie z lat młodości okazało się niezwykle cenne.

Twój ojciec nie mówił nic, posłusznie przyniósł dwie kolejne butelki mineralnej, pozostawiając na kuchennych kaflach folię po zgrzewce. Staliśmy oboje i obserwowaliśmy ten spektakl. Usiadłaś, rozgarniając ten syf wokół siebie. Chwyciłaś wodę i zaczęłaś pić, ale już po niespełna jednej szklance zaczęłaś bełkotać, że nie możesz, że się porzygasz.

– Muszę do ubikacji – wydusiłaś z siebie. Zrobiliśmy ci miejsce, żebyś przeszła. Chwiejąc się, doszłaś do ubikacji. Jak klawisze nasłuchiwaliśmy, jak sikasz, a potem szum wody oznajmił, że już skończyłaś. Szarpnęłam za klamkę. Siedziałaś na sedesie.

– Pij! – podałam ci plastikową butelkę.

Trzymając butelkę, osunęłaś się na ziemię w ubikacji.

– Już nie dam rady! – Było w tym wyznaniu tyle błagania! Głośne beknięcie. Widziałam u twojego ojca, jak bardzo był zdegustowany.

Zmęczona ręka powędrowała obok szczotki do sedesu, ale to zdawało ci się zupełnie nie przeszkadzać. Półprzytomne i półotwarte powieki broniły się przed światłem. Stanęłam w drzwiach niczym strażnik przy celi seryjnego mordercy.

– Jeszcze! Pij! – cedziłam przez zęby, pełna gniewu.

Osunęłaś się na kolana. Obejmowałaś muszlę klozetową, a we mnie rosła niechęć do ciebie, byłaś taka jakaś zapyziała, bez klasy, pozbawiona sterylności, którą cię raczyłam od czasu, kiedy miałaś świadomość, że jesteś dziewczyną. Strużka wody wylewała ci się kącikiem ust, a mnie przypomniało się, jak wówczas jako siedemnastoletnia samobójczyni jadłam rosół, który tłuścił mi brodę, kropla po kropli spadając na obrus, który mama w przeddzień z nabożeństwem krochmaliła, naciągała i prasowała. To wspomnienie nie miało w tej chwili żadnego znaczenia, nie mogło też być, nawet, gdybyś znała ten epizod, żadnym uzasadnieniem twojego „wzięcia”. Ty, która miałaś taki dobry dom.

Nagle w trakcie dziania się tych niepojętych dla mnie rzeczy przyszło mi do głowy, że tak naprawdę przestałam cię znać, nie znam twoich zabaw, smutków, jesteś po prostu przywiązana do mnie, odgrodzona od reszty świata wspólną nam dwóm przestrzenią, w której obrębie poruszamy się równolegle, nie wpadając na siebie czy to z szacunku, czy też bardziej z jakiegoś dziwnego braku potrzeby werbalizowania czegokolwiek. Zdumiewające, jak w naszym domu daje się zauważać brak słów. Te ważne poumierały w zarodku, zanim zdążyły przebrnąć przez mechanizm artykulacyjny, te codzienne schowały się w gestach i spojrzeniach. Są jedynie te, które gdzieś drasnęły to jedno, to drugie, pozostawiając jątrzące się cyklicznie rany.

Siedziałaś na podłodze, chyba spałaś. Ojciec patrzył to na mnie, to na ciebie. Chyba obydwie nagle stałyśmy się nie z jego świata.

Poszedł do kuchni, kolejno sprawdzał zawartość garnków. Wkładał do ust zimne ziemniaki, łyżką wazową wybierał mięso z gulaszu. Sprawiał wrażenie człowieka do granic wygłodniałego. Ktoś, kto go znał, nigdy nie uwierzyłby, że on potrafi tak na stojąco, bez ceremoniału, bez sztućców…

– Każ jej iść spać! Jest późno. Jutro do tego wrócimy! – Dokładnie poprzykrywał garnki, nawet te puste, i zniknął za drzwiami swojego pokoju. To już na pewno był koniec jego dnia.

Powlekłaś się wymęczona do siebie. Nieumyta. Potargana. Zostawiłam zapalone światło. Chciałam zwyczajnie zrobić ci na złość. To było idiotyczne, bo dla ciebie moja złość nie miała żadnego znaczenia, a już z pewnością nie w tym stanie. Owszem, światło przeszkadzało ci. Jakoś tak fizycznie, nie byłaś jednak zdolna przyjąć, zrozumieć tego, że ja chcę ci dokuczyć, zwiększyć twój dyskomfort, byś cierpiała. Ty już byłaś bez żadnej świadomości i takie pojęcia jak złośliwość czy wstyd pozostawały poza sferą twoich ludzkich odczuć.

Rano nie wstałaś do szkoły.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: