Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Po Bajkale - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Po Bajkale - ebook

Podróż na wschód w poszukiwaniu prawdy, dobra oraz piękna. I wódki.

Relacja z wyprawy rowerowej zimą po zamarzniętym Bajkale. Dwóch młodych mężczyzn przemierza jezioro z północy na południe, trasa wynosi ponad 900 kilometrów,  w skrajnie trudnych warunkach: mróz, lodowaty wiatr, szczeliny w lodzie. Autor opisuje spotkania z fascynującymi ludźmi, ich zmagania z niezwykłą przyrodą, przytacza zasłyszane od nich opowieści i historie. Znajdziemy tu również przygody, zabawne i dramatyczne, jakie rowerzyści przeżyli w dalekiej Syberii. W tle przepiękne krajobrazy. Mnóstwo wspaniałych zdjęć.

Od autora:

Wśród licznych pytań dotyczących wycieczki chyba najwięcej dotyczy słynnych syberyjskich mrozów.

- A czy było wam zimno? (Było.) A kiedy najzimniej? (w nocy -35⁰C.) A nie baliście się tych mrozów? (Nie.) A nie pęka nic od takiego zimna? (Pęka.) A białe niedźwiedzie widzieliście? (Nie.)

Tak więc książka jest o zimnie.

Fragment:

„Będzie tu o Syberii widzianej z perspektywy dwóch wycieczek rowerowych. W 2008 roku przejechałem Zabajkale, kierując się do Mongolii, a pięć lat później wróciłem, żeby przemierzyć po lodzie cały Bajkał. Nie mam zamiaru zadręczać czytelnika opisem każdej przebitej dętki i złamanej szprychy, dlatego będzie raczej o ludziach i dziwach, które spotykały mnie po drodze. A jest się czemu dziwować. Rosja sama w sobie jest osobliwa, zaskakująca, niezrozumiała, nawet magiczna. Na Syberii wszystkie te epitety trzeba podnieść do kwadratu, a Bajkał - fenomen na skalę światową - to prawdziwe jądro mistyki i tajemnych sił, które oddziałują na wszystkich, którzy się z nim zetknęli. Jeżeli po lekturze zrozumiecie odrobinę więcej - to świetnie. Jeśli nie - jeszcze lepiej. Mam tylko nadzieję, że tak jak ja nie przestaniecie się dziwić”

Sam kiedyś myślałem o przejechaniu Bajkału rowerem, dlatego z ciekawością przeczytałem tę książkę. Tym bardziej, że autor opisuje swoją podróż od pierwszego zetknięcia z Syberią, nie omijając wielu fascynujących, a nieraz zabawnych zdarzeń. Jednocześnie poznajemy wiele faktów z dawnej i współczesnej Rosji i Syberii, dotykamy pełnego życia (chociaż innego od naszych standardów) kraju i barwnych ludzi.

Świetna opowieść pełna humoru, ciekawych sytuacji i pięknych zdjęć.

Szczerze polecam Marek Kamiński

W pełnej absurdów Rosji pełna absurdów wyprawa rowerem nad skuty lodem Bajkał. Co trzeba mieć, by zimą ruszyć w taką wyprawę? Ogromny dystans do siebie i poczucie humoru, do tego niemałą fantazję. To wszystko znajdziecie w tej książce – na dodatek ilustrowane świetnymi zdjęciami.

Piotr Trybalski, podróżnik i fotograf

Jakub Rybicki (rocznik 1985) - urodzony na Warmii, wychowany na Mazurach, dorastający na Podlasiu, osiadły w Wielkopolsce. Z wykształcenia, a czasem i zawodu socjolog, starannie badający społeczeństwo najwspanialszego z krajów. Z drugiego wykształcenia wschodoznawca - co stale każe mu pchać się na Wschód, który kocha szczerze, ale nie wie, czy z wzajemnością. Z pasji fotograf, laureat licznych nagród, m.in. Travel Photographer of The Year czy Grand Prix festiwalu Kolosy. Współautor książki Poza utartym szlakiem, współpracownik magazynów i portali podróżniczych oraz rowerowych. Kolekcjoner dziwnych czapek, okazjonalny alpinista. Rowerem, autostopem, konno i samochodem przejechał około 50 krajów. W podróżach szuka prawdy, dobra i piękna.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-104-6
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Połowa szanujących się autorów na dobry początek książek o Rosji zamieszcza słynny cytat z Tiutczewa, który mówi, że: „Rozumem Rosji nie pojmiesz, można w nią tylko wierzyć”. W ten sposób usprawiedliwiają wszystkie niewiarygodne historie, które nie miały prawa się zdarzyć, a się zdarzyły. Właśnie tu, między Białorusią a Alaską, możliwe jest dosłownie wszystko. W lesie można natknąć się na pasterzy reniferów albo opuszczoną wyrzutnię rakiet jądrowych, przez ulicę może nagle przejechać czołg, a prezydent ujeżdża niedźwiedzie i lata z żurawiami. Niektórzy za motto swoich dzieł obierają sobie: „Rosja to nie kraj, to stan umysłu”, ale szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiem, co by to miało znaczyć. Zamiast tego wolę przywołać Gagarina, który na początku kosmicznej przygody Ziemian nie silił się na żadne pompatyczne sekwencje w stylu Neila Armstronga, a rzucił po prostu: „Nu, pojechali!”.

Nie będę się starał Rosji zrozumieć, bo naszą wspaniałą, europejską logikę możemy spokojnie zostawić w depozycie u celnika na przejściu granicznym w Bezledach. Nie przyda się na wiele w zderzeniu z rosyjskim żywiołem. Nie będę też pisał za wiele o Putinie, biedzie, syfie, wojnie, korupcji i pijaństwie, choć to oczywiście bardzo wdzięczne tematy. Można o tym poczytać w każdej innej, poświęconej Rosji książce. Chcę pokazać, że to również kraj ludzi, którym powodzi się całkiem nieźle, a nie są oligarchami. To miejsce, gdzie obywatele mają często więcej wolności niż w Unii Europejskiej. Rosjanie umieją się bawić i cieszyć życiem tak, jak nikt inny. Akcja moich historyjek dzieje się na Syberii, a więc w otoczeniu zniewalająco pięknej przyrody, którą mieszkańcy potrafią szanować i chronić, wchodząc z nią w niemal mistyczny związek – i to wcale nie jest przenośnia.

Przygodę z Rosją zacząłem dawno, dawno temu. Kupiliśmy ze znajomymi samochód i pojechaliśmy do atakowanego przez meteoryty Czelabińska, by stamtąd odbić na Kazachstan. Wtedy po raz pierwszy spróbowałem ruskiej bani i kąpieli w świętych źródłach; przekonałem się, że wcale nie trzeba dawać wszystkim łapówek i że nie każda droga jest dziurawa. Usłyszałem grupę Kino i Wiktora Coja, śpiewającego w imieniu pokolenia, że jego mamą jest Anarchia, a tatą kubek portwajnu. Potem wracałem do Rosji wielokrotnie, różnymi środkami transportu, wsiąkając w nią coraz bardziej. Wreszcie w 2008 roku zamieszkałem w Irkucku jako student wymiany międzynarodowej. Zakochałem się.

Będzie tu o Syberii widzianej z perspektywy dwóch wycieczek rowerowych. W 2008 roku przejechałem Zabajkale, kierując się do Mongolii, a pięć lat później wróciłem, żeby przemierzyć po lodzie cały Bajkał. Nie mam zamiaru zadręczać czytelnika opisem każdej przebitej dętki i złamanej szprychy, dlatego będzie raczej o ludziach i dziwach, które spotykałem po drodze. A jest się czemu dziwować. Rosja sama w sobie jest osobliwa, zaskakująca, niezrozumiała, nawet magiczna. Na Syberii wszystkie te epitety trzeba podnieść do kwadratu, a Bajkał – fenomen na skalę światową – to prawdziwe jądro mistyki i tajemnych sił, które oddziałują na wszystkich, którzy się z nim zetknęli. Jeżeli po lekturze zrozumiecie odrobinę więcej – to świetnie. Jeśli nie – jeszcze lepiej. Mam tylko nadzieję, że tak jak ja nie przestaniecie się dziwić.

Praktyczne rady co do nawigacji po książce – została podzielona na dwie części – „Step” i „Jezioro”. Pierwsza opowiada o tym, co może się zdarzyć na stepie, a druga o perypetiach na Bajkale, z Bajkałem i w okolicach Bajkału. Można je czytać w dowolnej kolejności, chociaż na upalne dni polecałbym raczej solidne syberyjskie mrozy od strony jeziora, a na rozgrzewkę w zimowe wieczory dobrze jest się przenieść na upalne stepy Buriacji.

Wyprawy do Mongolii nie planowałem. Czasem wszystkie znaki na niebie i ziemi zdają się zgodnie podpowiadać jakiś kierunek działania – i tak właśnie było tym razem. Najpierw, jeszcze w styczniu, gdy prowadziłem najzwyklejsze w świecie życie studenta lekkoducha, rzuciła mi się w oczy wiadomość, że w tej części Azji będzie można obserwować całkowite zaćmienie Słońca, którego w Polsce za mojego krótkiego życia nie dało się zobaczyć. Już zacząłem kombinować, jak się tam dostać, gdy los, reprezentowany przez panią z rektoratu, zaproponował mi niespodziewanie przeprowadzkę do Irkucka. A to już tylko 700 kilometrów do granicy w Kiachcie, jak na syberyjskie standardy – rzut kamieniem.

Pierwszego maja stanąłem na graniczącym z Mongolią szczycie Munku-Sardyk i z wysokości ponad trzech tysięcy metrów podziwiałem rozciągającą się na kilkadziesiąt kilometrów oszałamiającą panoramę jeziora Chubsuguł, nazywanego młodszym bratem Bajkału lub Małym Bajkałem. Wyglądało jak wielkie ciasto dość niechlujnie rozwałkowane na stepie. A jak by to było stanąć tam, daleko, na brzegu jeziora i popatrzeć do góry, na szczyty Sajanu Wschodniego?

Widok na jezioro Chubsuguł ze szczytu Munku-Sardyk

Potem okazało się, że będę miał kogo odwiedzić w Ułan Bator – znajomi odbywali akurat staż w polskiej ambasadzie. Nie musiałem się też zbytnio głowić nad terminem – 10 lipca zaczynały się tradycyjne igrzyska Mongołów – święto Naadam, o którym słyszałem dużo, dużo wcześniej. Chciałem dojechać do stolicy Mongolii na rozpoczęcie imprezy. Wyobraźnię rozpalały opowieści o strzelających z łuku cudakach w pstrokatych strojach, kilkuletnich dzieciakach startujących w wyścigach konnych i skąpo odzianych siłaczach, okrywających się nieśmiertelną chwałą w zapasach. Ale po drodze miały mnie czekać jeszcze większe cuda.

No a dlaczego rowerem? Bo lubię jeździć rowerem.IRKUCK

Far East welcomes you in Syberia! – zapiszczał radośnie SMS w telefonie, gdy wysiedliśmy na dworcu Stolicy Wschodniej Syberii, jak oficjalnie tytułuje się Irkuck. Był marzec 2008 roku. Zanim wsiądę na rower, przyjdzie mi spędzić razem z Bartkiem i Jasiem kilka miesięcy w mieście na końcu świata, stolicy krainy, która w Polsce jest kojarzona przede wszystkim ze zsyłkami, bydlęcymi wagonami, gułagiem, brzękiem łańcuchów na umęczonych polskich nogach, straszliwymi mrozami i ogólną niedolą. A ja miałem się w niej jak na złość zakochać. W irkuckim syfie, w ludziach ulepionych z twardej, syberyjskiej gliny, w przytłaczającej potęgą przyrodzie i Bajkale, który wymyka się próbom sensownego opisu.

Życie na Syberii rzeczywiście jest surowe, co udowodniono nam już na samym początku – w akademiku. Pancernych drzwi wejściowych strzegł umundurowany ochroniarz, który zamykał je około dwudziestej trzeciej, by otworzyć ponownie dopiero o szóstej rano. Kilka mroźnych nocy bezowocnego dobijania się swojego prawa do wejścia nauczyło nas, że z ochrannikiem trzeba się po prostu odpowiednio dogadać. A jak się dogadać? Normalnie, po ludzku. Jest tysiąc sposobów. My pożyczyliśmy mu pieniądze. Jedna z wielu bezcennych lekcji, które po przyswojeniu uczyniły życie w Rosji całkiem znośnym.

„Prysznic czynny od 18.00 do 22.00 w dni parzyste” – głosił napis na obskurnych drzwiach w piwnicy. Musiał być akurat dzień parzysty, bo siedząca przy wejściu sroga babuszka zażądała opłaty w wysokości 25 rubli, po czym wsunęła pieniądze w przepastną kieszeń kwiecistego fartucha i powiodła nas w głąb ciemnych, wilgotnych kazamatów, gdzie czekała już kolejka chętnych do skorzystania z dobrodziejstw wynalazku Vincenta Priessnitza. W powietrzu unosiła się delikatna, słodkawa woń syberyjskiego grzyba łaziennego, wychodzącego nieśmiało na ściany z co ciemniejszych kątów pomieszczenia. Nieekologiczna żarówka oświetlała mdłym światłem zmęczone twarze studentów zdeterminowanych, by wykorzystać okazję do mycia. W pozostałe dni zostawał nam rząd umywalek z jednym kurkiem. Niebieskim. Jeżeli ktoś miał kaprys umyć głowę w ciepłej wodzie, musiał ją sobie sam zagrzać – ale na pewno nie w kuchni, bo tę zamieniono na pokój (za dodatkowe ruble) dla kierowniczki domu studenckiego. Zresztą i tak mieliśmy szczęście, bo czego jak czego, ale lodowatej wody w kranach nigdy nie brakowało, co wcale nie jest tak oczywiste. Wiosenną porą nasi znajomi „z miasta” składali sobie kurtuazyjne wizyty w celu skorzystania z łazienki. Co roku kolejno różnym dzielnicom odłącza się na kilka dni wodę dla sprawnego przeprowadzenia prac remontowych rurociągów. W ten sposób w maju i czerwcu zawsze mieszkańcy którejś części Irkucka pozostają bez wody do mycia. Dlaczego takie same remonty trzeba przeprowadzać każdej wiosny – nie wiadomo. Być może jest to po prostu sposób na integrację mieszkańców lub błyskotliwa metoda walki z kryzysem demograficznym?

Miejscowe dziewczęta chętnie powalczyłyby z kryzysem, ale nie staną przecież same do boju. A o porządnego chłopa trudno. Porządnego, czyli pełnego sił, który by nie bił, a najlepiej również nie pił. Takiego jak Putin. To z piosenki, w której ślicznotki z girlsbandu Śpiewające Razem zdefiniowały ideał mężczyzny, przy okazji zachęcając ludność do głosowania na Władimira Władimirowicza w wyborach prezydenckich 2004 roku. Tak jakby miał jakąś konkurencję.

Po ulicach miasta o każdej porze roku i w każdą pogodę przechadzają się długonogie ślicznotki, ciesząc męskie oczy. Zwinnie poruszają się po dziurawych albo oblodzonych chodnikach w butach na dziesięciocentymetrowych obcasach, po każdym skoku przez kałużę poprawiając niebezpiecznie podnoszące się minispódniczki. Przed wejściem do budynków zawsze starannie wycierają buty specjalnie do tego celu przeznaczoną chusteczką. Zastanawiałem się, czy im nie zimno? Czy nie łamią sobie obcasów? I skąd bierze się zamiłowanie rosyjskich kobiet do takich strojów?

Piotr Marciniak, konsul RP w Irkucku, wyjaśnił nam ze swadą zawiłe zależności między stanem rosyjskiej duszy, demografią, a damskim ubiorem.

Nasz akademik

Wejście do pryszniców, czynne w dni parzyste

Drewniana architektura Irkucka

– Przede wszystkim, chłopcy, trzeba wam wiedzieć, że stosunek liczby mężczyzn do kobiet wynosi tu bodajże siedem do dziesięciu – zmarszczył brwi konsul. – Mężczyźni umierają przedwcześ­nie od picia szyła, technicznego alkoholu do czyszczenia maszyn, który kosztuje kopiejki i błyskawicznie niszczy organizm. Poza tym tradycyjne zamiłowanie tutejszych mużyków do alkoholu owocuje obniżeniem libido.

– To znaczy, że na jednego chłopa przypada jedna i jedna trzecia dziewczyny? – spytałem przytomnie, wiedząc, że gdy nie ma się nic mądrego do powiedzenia, dobrze jest podsumować wypowiedź przemawiającego, co ma znaczyć, że go uważnie słuchamy. Nie pytałem już, co przyszłoby mużykowi z jednej trzeciej dziewuszki, nawet najładniejszej.

– Lepiej – przytaknął. – Z tych siedmiu jeden jest za młody, a dwóch za starych. Kolejnych dwóch woli wódę niż kobiety, a jeszcze jeden pracuje gdzieś daleko na północy, przy wydobyciu ropy, więc nie stanowi konkurencji. Zostaje jeden, który (jeśli nie pije i nie bije) może przebierać w pannach jak w ulęgałkach. One z kolei, żeby zostać zauważonymi przez tego cud-chłopaka, starają się wyglądać najlepiej jak mogą. Stąd te krzykliwe makijaże, szpilki, wyzywające ubrania. Jeśli o siebie nie zadbają, to trafi się chłop pijak, albo jeszcze gorzej, ciamajda.

– Chce pan powiedzieć…

– …że jesteście młodzi, inteligentni i europejscy. Fantastyczne partie dla dziewczyn z Syberii, więc na brak powodzenia nie powinniście narzekać.

Rzeczywiście, byliśmy na ziemi obiecanej. Oprócz nas na uniwersytecie studiowało jeszcze kilku Europejczyków, ale dało się ich policzyć na palcach jednej ręki. Odróżnialiśmy się od miejscowych fryzurami, ubiorem i stylem zachowania (o kalekim rosyjskim nie wspominając), co przyciągało uwagę zawsze czujnych dziewuszek. Pokusy czyhały na każdym kroku, mimo że na ich drodze stawały czasem grupy niezadowolonych chłopaków w ciemnych kurtkach, próbujących przed dyskoteką wyjaśnić nam, co sądzą o związkach międzykulturowych. Nic to nie dało, wkrótce wdziękom koleżanki ze studiów uległ Jaś, zamieniając twarde łóżko w akademiku na dużo bardziej komfortowe gniazdko w mieście.

Jak miał nie ulec? Miks genów rosyjskich, polskich, buriackich i innych zaowocował wyjątkowo atrakcyjną powierzchownością Sybiraczek, które w dodatku nie mają większych oporów, by tę atrakcyjność obnażać. Gdy tylko zrobiło się nieco cieplej, kuse spódniczki i obcisłe koszulki zaczęły natychmiast rozpraszać nas podczas wykładów, powodując spadek zainteresowania nauką.

W pierwszych dniach pobytu w Irkucku zastanawiałem się, skąd tu tylu szewców? Co krok to inny zakład. Okazało się, że kwestia obuwia jest traktowana przez Rosjan priorytetowo. Miałem w przyszłości odbyć wiele rozmów na temat butów, chwalić i podziwiać szykowne pantofle napotkanych po drodze ludzi. Moich nikt nie doceniał. Tutejsze dziewczyny w szpilkach na abstrakcyjnie wysokich obcasach poruszają się z niewiarygodną wręcz gracją, ale niestety, nawet najbardziej zwinne od czasu do czasu przegrywają walkę z nierówną nawierzchnią, lodem i zamarzniętym błotem. Ręce zaciera wtedy wyglądający z okna najbliższego warsztatu wąsaty szewc. Całkiem możliwe, że to właśnie potężne szewskie lobby jest odpowiedzialne za katastrofalny stan irkuckich trotuarów.

Problemy z przemierzaniem ulic mają również panowie preferujący zdecydowanie klasyczną czerń nad ukochany przez panie róż. Błoto na czarnych, skórzanych butach wygląda wyjątkowo paskudnie, dlatego również oni muszą nosić podręczne ściereczki. Ponoć kobiety zwracają na obuwie szczególną uwagę, dlatego lepiej mieć je zawsze czyste. Z czarnymi pantoflami świetnie komponują się czarne spodnie i czarna, najlepiej skórzana, kurtka. Jako że nie mieliśmy żadnego z tych atrybutów męskości, byliśmy kwalifikowani jako obcokrajowcy, jeszcze zanim otwieraliśmy usta. I dziwacy.

Chcąc upodobnić się do tubylców przynajmniej uczesaniem, poszedłem do fryzjera, gdzie pani sprawnie przycięła mnie zgodnie z kanonami mody – długo z przodu, krótko z tyłu. Dla uprzyjemnienia stresującego zabiegu włączyła radio, a w nim Maryla Rodowicz śpiewała po rosyjsku „Wsiąść do pociągu byle jakiego…”. Podobno rosyjskojęzyczna płyta naszej gwiazdy rozeszła się w ZSRR w 10 milionach egzemplarzy, a jej piosenek wciąż się słucha, czego miałem nauszny dowód. Na moją deklarację, że przybyłem z kraju nad Wisłą, tak samo jak ściskająca zielony kamyk śpiewaczka, odrzekła, że jej babcia też była Polką.

Polscy przodkowie to raczej reguła niż wyjątek. Polskie korzenie ma co czwarty mieszkaniec miasta, ale z naszych rozmów wynikało, że jeszcze więcej. Prężna i jak wszędzie nieco kłótliwa Polonia spotyka się kilka razy w miesiącu z okazji najróżniejszych świąt, wydarzeń artystycznych czy konferencji. Jednym z bardziej znanych jej przedstawicieli jest profesor Bolesław Szostakowicz, wnuk jednego z dwóch polskich burmistrzów Irkucka, Bolesława Szostakowicza. Profesor jest jednocześnie szanowanym historykiem, podporą uniwersytetu w Irkucku. Na zajęciach ze stosunków międzynarodowych, na które uczęszczaliśmy, zawsze miał polską flagę wpiętą w klapę marynarki.

Pomnik Aleksandra III

Polacy odegrali w dziejach Irkucka kluczową rolę. Według relacji samych Rosjan, w drugiej połowie XIX wieku miejscowy handel był wręcz zdominowany przez zesłańców. Kiedy w 1883 roku po amnestyjnym manifeście cara Aleksandra III wielu Polaków zdecydowało się opuścić Syberię, irkucka gazeta „Sibir” w artykule Poljaki w Sibiri pisała z żalem:

„Bardzo wiele przyczynili się do rozwoju rzemiosła i ogrodnictwa w Syberii. Wędlarnie, cukiernie i kilka innych przemysłów wyłącznie tylko Polakom obowiązane są swoją egzystencją i rozwojem następnym w Syberii. Przedtem nie było w Syberii ani restauracji, ani kawiarni, ani porządnych hotelów. Do obyczajów i stosunków narodu i społeczeństwa sybirskiego wnieśli Polacy – zesłańcy polityczni niektóre swe narodowe sympatyczne przymioty, jako to grzeczność, wstrzemięźliwość, takt i nadzwyczaj ludzkie, od razu w oczy się rzucające, obchodzenie się ze służącymi. Polacy bez wątpienia przyczynili się do podniesienia poziomu umysłowego”.

Marną pamiątką po pięknych czasach był Polski Dom Handlowy, na ulicy Karola Marksa, głównej arterii miasta. Nie wiedzieć czemu, dostępu do wejścia broniła wystawa techniki wojennej, jakieś działa, czołgi, wyrzutnie rakiet i transporter opancerzony. Być może potencjalni klienci bali się przechodzić obok tej kupy żelastwa, bo po sklepie pozostała już tylko nazwa, a budynek jest zamknięty dla zwykłych śmiertelników.

Ulica Marksa to prawdziwy salon miasta, ze ślicznymi kamienicami, których nie znajdziemy w większości przeoranych przez komunizm rosyjskich metropolii. Wprawdzie trzy czwarte zabudowy poszło z dymem w wielkim pożarze w 1879 roku, jednak dzięki złotu wydobywanemu w dorzeczu Leny, w ciągu kilku lat po zniszczeniach nie zostało ani śladu. Właściciele kopalń, różnej maści kupcy i przedsiębiorcy w ciągu kilku lat wznieśli murowane pałace i budynki, które w znakomitej większości zachowały się do dziś. Dookoła murowanego centrum rozciągają się dzielnice urokliwych drewnianych chatek. Były one stawiane bezpośrednio na wiecznej zmarzlinie. Niestety, zmiany klimatyczne docierają i tu. Raz na jakiś czas zdarza się tak upalne lato, że ziemia rozmarza głębiej niż zwykle, a wtedy domek się zapada. Po kilkudziesięciu latach chałupy są mniej lub bardziej fantazyjnie powykręcane albo wrośnięte w ziemię do okien. Pierścień drewnianej zabudowy okalają z kolei typowe sowieckie blokowiska pięciopiętrowców, a gdzieniegdzie nawet wyższych bloków.

Skwer nad Angarą

Młodzież zbiera się tłumnie u stóp pomnika cara Aleksandra III, na końcu ulicy Marksa. Możemy tam obserwować całe bogactwo rosyjskiej kultury. Z dziewczynami na mniej lub bardziej wysokich obcasach spacerują ubrani na czarno chłopcy. Ale są też nieformały, czyli szeroko pojęta alternatywa, którą najprościej porównać do naszych punków i anarchistów. Ich obecność często irytuje gopników, kolegów o szerokich karkach, ubranych w dresy w barwach narodowych, okraszonych napisami „RUSSIA” lub „SIBIRIA”. W 2008 roku popularna była kultura emo, dlatego można było spotkać osobników z natapirowanymi, czarnymi włosami i w ubraniach będących gustownym połączeniem pstrokacizny z czernią. Moda na styl emo przyszła z Japonii i Korei, które są dla młodych mieszkańców Irkucka równie ważnymi wyznacznikami mody jak Europa.

Z Japonii przybywają zwyczaje, jedzenie i sprzęt RTV, ale przede wszystkim samochody. Jeśli rozejrzeć się po irkuckich ulicach, to okaże się, że znakomita większość aut ma kierownice po lewej stronie, co wydaje się nikomu nie przeszkadzać. Używane japońskie maszyny są sprowadzane najpierw do Władywostoku, skąd dzielne pieriegonszcziki, czyli przeganiacze, jadą 4000 kilometrów do Irkucka i innych miast Syberii, żeby je sprzedać. To bardzo opłacalne i dość niebezpieczne zajęcie. Na trasie grasują bandy rabusiów samochodów, dlatego przeganiacze jadą zawsze w konwojach, nierzadko pod bronią.

Na koniec słowo o herbie Irkucka, na którym babr, czyli tygrys syberyjski, trzyma w zębach sobola. Jeśli się jednak dobrze przyjrzeć, to zwierz przypomina bardziej kunę niż potężnego kota. Już w 1878 roku ktoś nieobeznany w specyfice syberyjskiego języka pomylił się przy opisywaniu herbu i z dumnego babra wyszedł poczciwy bobr, czyli bóbr. Pomyłki albo nie zauważono, albo starano się ją pomijać litościwym milczeniem. Niestety, wkrótce artyści plastycy postanowili dostosować wygląd zwierzęcia w herbie do jego nazwy gatunkowej. Dorysowali więc biednemu tygrysowi błony między palcami, płaski ogon i bobrowaty ryjek, tworząc nowego, na pół mitycznego zwierza. Przez ponad sto lat w herbie był oficjalnie bóbr, choć wszyscy podejrzewali, że coś tu nie gra, bo przecież powszechnie wiadomo, że bobry jedzą drzewa, a nie sobole. W końcu w 1997 zauważono pomyłkę i z powrotem zmieniono bobra w tygrysa. Pozostał on jednak czarny jak puma, która na Syberii zdecydowanie nie występuje. Jakby tego było mało, według oficjalnego opisu herbu czarny kolor symbolizuje pokorę, skromność i dobroduszność, a czerwony męstwo, siłę i nieustępliwość. Wychodzi więc na to, że skromny i pokorny tygrys trzyma w zębach nieustępliwego sobola.

Gdy zaprzyjaźniliśmy się już wystarczająco z Irkuckiem, zaczęliśmy wyjeżdżać nad Bajkał i okolice. „Okolica” to w syberyjskich warunkach obszar w promieniu najbliższych 300 kilometrów, dlatego na majówkę wybraliśmy się w Sajany, piękne, wysokie góry na granicy Syberii i Mongolii. Na ten sam pomysł wpadło parę tysięcy innych ludzi. Rosjanie, mający zamiłowanie do masowych zrywów i kolektywnego działania, z jakiegoś powodu upatrzyli sobie najwyższy szczyt Sajanów – Munku-Sardyk (3491m n.p.m.) jako cel, który należy zdobyć przed Dniem Pobiedy – najhuczniej obchodzonym świętem w kraju. Podnóża gór w ciągu jednego dnia pokryły się setkami obozów, z których dobiegało niezmiennie stukanie siekier i łomot ścinanych drzew. „Nie szkodzi – u nas drzew nie brakuje” – wzruszali ramionami Rosjanie. Z dwóch tysięcy przybyłych ludzi, przynajmniej połowa rusza w wysokie góry, a kilkuset najwytrwalszych zdobywa Munku-Sardyk.

Moi towarzysze, żebym i ja mógł znaleźć się w gronie zdobywców, zaopatrzyli mnie w czekan z epoki Breżniewa, linę, która mogła być wyprodukowana za Gorbaczowa, i raki, które równie dobrze mogły pamiętać Chruszczowa. Co ciekawe, raki to po rosyjsku koszki. Jak do tej pory moim jedynym poważniejszym doświadczeniem górskim było wejście na Kościelec w drugiej klasie liceum. Wszystkie te przyrządy trzymałem w rękach po raz pierwszy w życiu, ale na szczęście Sybiracy nie mają w zwyczaju wyperswadowywać komukolwiek zbyt śmiałych przedsięwzięć. Jesteś dorosły, więc sam decyduj, co dla ciebie dobre. Tu od zawsze ludzie musieli być samodzielni i zdecydowani.

W ten oto sposób rozpocząłem swoją przygodę z alpinizmem, która w najlepsze trwa do dziś. Na szczycie stanąłem wraz z kilkudziesięcioma innymi śmiałkami i tylko opiece dobrych duchów zawdzięczamy, że nikt nikogo przypadkiem nie zepchnął w przepaść. W tych dniach wierzchołka strzeże pogranicznik pilnujący, by nikt niepowołany nie przekroczył tu granicy rosyjsko-mongolskiej. Patrząc na roztaczający się po drugiej stronie krajobraz, jest to bardzo kuszący wariant. Po syberyjskiej stronie chcą dotknąć nieba postrzępione szczyty Sajanów i pasma Chamar-Daban, po drugiej krajobraz uspokaja się i łagodnieje. Monotonię stepu przełamuje znienacka jezioro Chubsuguł. Choć długie na 136 kilometrów, z mojego stanowiska prawie mogę dojrzeć jego południowy brzeg. Przykryte śniegiem, wyraźnie odcina się od szarozielonej okolicy. U moich stóp, a wysoko nad taflą jeziora, kłębią się cumulusy, od spodu płaskie, jakby opierały się na niewidzialnej szybie, od góry wybujałe, niczym szczodrze nakręcona porcja waty cukrowej.

Właśnie wtedy pomyślałem, że bardzo chciałbym znaleźć się po drugiej stronie, by ze stopami zanurzonymi w wodzie patrzeć na budzący grozę wśród Mongołów potężny Munku-Sardyk. Siedziałby ze mną jakiś Mongoł, któremu mógłbym powiedzieć, niby to od niechcenia: „Nie bój się, duchy góry nie są takie złe – w tym roku nikt nie zginął”.

Wydarzenia ostatnich kilku miesięcy uparcie utwierdzały mnie w przekonaniu, że nie ma rzeczy niemożliwych, postanowiłem więc wprowadzić ten śmiały plan w życie. Tylko jak? Głowiłem się wieczorem przy ognisku, susząc przemoczone do cna buty, które oczywiście nie nadawały się do wspinaczki w zimie (czym również nikt się nie przejmował). Kobiety gotowały wspaniałą uchę z konserw rybnych (na saniach przywieźliśmy kilkadziesiąt kilogramów najróżniejszych puszek z jedzeniem), a faceci wycinali kolejne drzewa na ognisko. Zapach świeżego modrzewia zagłuszała woń skarpetek parujących z kilkunastu stanowisk dookoła ognia. Wielkimi, lepkimi płatami nieśpiesznie sypał na nas śnieg, szybko zresztą topniejąc od gorącej atmosfery i ogólnego podniecenia po udanej wspinaczce. Następnego dnia miało być jeszcze lepiej – 3 maja wybieraliśmy się na Pik Konstytucji.

Namiot uginał się pod ciężarem śniegu. Wszechobecne zimno zdawało się jednak nie przeszkadzać Rosjanom.

Z tego natłoku wrażeń nie byłem w stanie spać. Zresztą, dobry sen był luksusem, który zostawiliśmy w pokoju akademika. Lekki i ciasny namiot, w którym spaliśmy z Bartkiem, uginał się pod ciężarem śniegu tak, że mokry materiał dotykał naszych twarzy i nóg. Ciepła stóp strzegło kilka par skarpetek i buty owinięte w foliowe torebki. Słupek termometru tańczył zaledwie kilka stopni poniżej zera, ale to wystarczyło, żebym trząsł się jak galareta w dość cienkim, trzysezonowym śpiworku. Trząsłem się i kombinowałem, jak by tu dostać się do Mongolii? W okolicach wschodu słońca miałem już wszystko obmyślone, a palce u stóp lekko odmrożone. Plan sprowadzał się do kupienia taniego roweru, który miałby dowieźć mnie do Ułan Bator, skąd jakimś sposobem dostałbym się nad Chubsuguł. Może to niewiele jak na kilka godzin przemyśleń, ale najtrudniej jest zawsze przekonać się do planów, które jeszcze chwilę wcześniej wydawały się niemożliwe. Ale przecież nie ma rzeczy niemożliwych.

Zakupy

Na dobry początek trzeba kupić rower. W tym celu inwestuję w miejscową gazetę. Zupełnie jak w latach dziewięćdziesiątych – jeździsz palcem po malutkich literkach ogłoszeń drobnych, brudząc go farbą drukarską. Potem drapiesz się z frasunkiem po czole, mażąc je na czarno. Ale jest. „Rower Lexus Voyager w stanie dobrym sprzedam tanio”. Pierwszy strzał i od razu w dziesiątkę! Lexus – to przecież marka luksusowych samochodów, więc i jednoślad powinien być z wysokiej półki. Voyager – czyli podróżnik, jak ta sonda NASA! Zupełnie nie zwracam uwagi na fakt, że amerykański pojazd kosmiczny nigdy nie wrócił do domu.

Nie tracąc czasu na rozmyślania o wszechświecie, wsiadam do marszrutki, nieświadomy, że czoło wciąż mam umorusane tuszem z gazety. Marszrutka to busik, który z założenia realizuje jakąś marszrutę, czyli trasę. Czasem jednak zdarza się, że kierowca z tej trasy zbacza, gdy akurat mu się tak podoba. Godna podziwu jest inwencja, jaką wykazują się szoferzy w czasie godzin szczytu w Irkucku. Znajdują cudowne objazdy, które nijak się mają do normalnej trasy, ale rzeczywiście pozwalają oszukać korki. Oczywiście, omija się wtedy również potencjalnych pasażerów, ale kto by się nimi przejmował. Zawsze trafią się jacyś nowi. Marszrutkom „międzymiastowym” z zasady trudniej zmieniać trasy, bo innych dróg po prostu nie ma. Ale i tu istnieje pewne pole manewru. Kierowcy czasem robią przerwy na odwiedziny znajomych w wioskach położonych z dala od głównych traktów. I zawsze znajdą na to jakąś wymówkę. A to prasę przywiozą, a to wezmą trzecie koło zapasowe, a to świeże kurczaki dla mamy. Zresztą, jeśli kierowca stara się jechać szybko, a przerwa jest wystarczająco krótka, to pasażerowie się nie burzą. Co im pozostaje? Mogą przecież wysiąść, nikt ich tu na siłę nie trzyma.

Marszrutka wiezie mnie daleko, aż za mikrorejon Nowo Lenino. Typowe, zdegradowane osiedle z początków epoki Breżniewa, mieni się kolorowo zabudowanymi balkonami ceglanych, pięciopiętrowych bloków, czyli piatietażek. Tu i ówdzie pofałdowany asfalt trotuaru znienacka przerywa topola. Już lepiej, gdy drzewo rośnie koło klatki schodowej, wtedy pacany palące papierosy przed wejściem do bloku mogą przynajmniej oprzeć się o coś przyjemnego w dotyku. A że sigariety tanie, to i Europejczyka poczęstują, gdy zapyta:

– Gdzie znajdę dom numer sześć?

– Nie tak szybko brat, chodź, zapalimy, pogadamy, no gdzie ci się tak śpieszy?

A mnie do roweru śpieszno. Do tego, który czeka na piątym piętrze piatietażki i już mruga do mnie zalotnie zza szyby zabudowanego balkonu. Pędzę więc na górę, przeskakując stopnie, nie zwracając uwagi na zapach moczu i brzydkie napisy na niebiesko-białych ścianach.

Otwiera facet w tielniaszce, nieodzownym elemencie nieoficjalnego dreskodu Rosjanina. Praktyczna, biało-niebieska koszulka na ramiączkach, taka jaką każdy poborowy dostaje w armii. Na ścianach dywany. Lexus uśmiecha się do mnie z balkonu.

– Sprzedaję za trzy tysiące.

– Dam półtora.

Facet pokazuje mi drzwi, ale żona zręcznie zachodzi mi drogę z herbatą, rzucając spojrzeniem gromy w męża. Ten pohamletyzował jeszcze chwilę i podaliśmy sobie dłonie. Stanęło na dwóch tysiącach.

Gdybym choć trochę znał się na technice rowerowej, pewnie wyszedłbym od razu dalej brudzić sobie palce tuszem ze stron gazet z ogłoszeniami. Ale ja już dostrzegam w tym czerwono-czarno-białym potworku prawdę, dobro i piękno. Hamulce działają? Działają! Opony zdarte, ale to się wymieni, coś trzęsie się przy napędzie, ale to się naprawi, a poza tym? Jeździ! Biorę!

Gdy wychodzę z nowym nabytkiem, chłopaki spod klatki patrzą już na mnie inaczej. Ale chyba nie z większym szacunkiem.

Nikt nie chce ze mną jechać

Do Mongolii? Rowerem? A tam w ogóle jest droga? A masz ty chociaż mapę? To przecież miesiąc zajmie! A dzikich Mongołów się nie boisz? A złych Buriatów? A pijanych kierowców? A jak w dziurę w syberyjskim asfalcie wpadniesz i kark złamiesz? A palące słońce, mokry deszcz? No, sam chyba nie pojedziesz? A jak coś się stanie? A jak nic się nie stanie? Będziesz się strasznie nudził! Tam nawet nic po drodze nie ma! A skąd jedzenie weźmiesz? A jak się czymś otrujesz po drodze? A jak się rower rozleci? A co poczniesz potem z tym rowerem? A jak cię okradną, porwą, upiją i zgwałcą albo zabiją nawet? A jak drogę zgubisz? A przecież sakw nie masz i na Syberii ich nie kupisz! I tak dalej. Jezusie najsłodszy, aż sam się zaczynam bać.

Fakt, im bliżej do końca czerwca, tym mniej we mnie animuszu. W końcu nigdy wcześniej nie podróżowałem samotnie. Budzi się lęk przed nieznanym i chęć pozostania w przytulnym, już oswojonym środowisku. Nawet jeśli płatny prysznic w piwnicy działa tylko co drugi dzień. Ale co robić, 2 tysiące rubli zainwestowanych w rower nie może pójść w ruskie błoto.

Zaczynam więc objazd wszystkich serwisów i sklepów rowerowych w mieście. Na początek jadę do Największego Sklepu. Tłumaczę panu zza lady: ja, Mongolia i lexus. Przygoda! Egzotyka! Romantyka! On na to, żebym sobie w takim razie nowy rower kupił. Obraziłem się i wyszedłem. W drugim największym sklepie mówią, że w ogóle lexusów nie tykają, bo jak jedno się naprawi, to drugie się zaraz zepsuje. A ja chcę tylko wymienić suport, bo coś tam coraz bardziej niepokojąco trzeszczy. W trzecim, już nie tak dużym serwisie pan nawet się zainteresował, chwali pomysł, mówi, że owszem, wymieni suport (dowiaduję się przy okazji, że to po rosyjsku karietka) za jedyne 600 rubli plus 300 robocizny. To już wolę zaryzykować, że rozwali mi się po drodze. Podobne sytuacje powtarzają się we wszystkich sklepach rowerowych w mieście. Jednocześnie prowadzę intensywne poszukiwania sakw, opon i pozostałych bajerów. Ze świateł rezygnuję, jako że ciemno robi się dopiero po dwudziestej trzeciej. Z oponami sprawa była prosta – kupuję najtańsze na targu u Chińczyka, 200 rubli za sztukę. Nie spodziewam się po nich zbyt wiele, ale w końcu mają wystarczyć raptem na tysiąc kilometrów. Gorzej jest z sakwami. Okazuje się, że w całym Irkucku nie można kupić ani jednej sakwy rowerowej! Być może mogliby je sprowadzić w Największym Sklepie, ale na nich jestem przecież obrażony.

Gdy nie wiadomo, co robić, trzeba iść na bazar i zrobić minę poszukiwacza. Zaraz trafi się jakiś Tadżyk, który znajdzie nam wszystko, czego chcemy. Centralny bazar w Irkucku to miejsce styku wszelkich możliwych kultur Azji. Targowisko zaczyna się naprzeciwko dużego domu handlowego, okraszonego dumnym napisem „Centralnyj rynok”. Przed wejściem na przejażdżkę zaprasza najprawdziwszy wielbłąd. Trzeba minąć stragany drobnych sprzedawców warzyw, nie zbaczając do wielkiej hali targowej z mniej lub bardziej lokalnymi specjałami. Dalej należy przejść przez ulicę Dzierżyńskiego, by wkroczyć w magiczny świat dżinsów, butów i dresów wiszących ponad głowami krzykliwych sprzedawców, zapewniających nas, że w kolejnej alejce nie znajdziemy już nic godnego uwagi. Tymczasem im bardziej w głąb tego zadziwiającego mikrokosmosu, tym ciekawiej. Odważni zapuszczają się aż na „Szanghajkę”, czyli najprawdziwsze handlowe Chinatown, gdzie skośnoocy sprzedawcy mają wszystko, co produkuje się w fabrykach Kraju Środka na użytek Europejczyków. W licznych jadłodajniach można skosztować podejrzanej proweniencji potraw, które zainteresują bardziej ekstremalnych podróżników kulinarnych. Mieszkańcy Irkucka złośliwie utrzymują, że chińscy kucharze po nocach wyłapują im psy, choć nie ma na to przekonujących dowodów, poza zeznaniami znanego pijaczyny Wołodii Orłowa, który miał jakoby widzieć osobnika w koszulce z napisem „I love Bejing” rzucającego tasakiem w biedne czworonogi. Mnie nie interesują jednak ani hot dogi, ani trampki made in China, ja szukam akcesoriów rowerowych. A w tym celu muszę udać się do samego jądra ciemności – centralnej części centralnego bazaru, gdzie rezydują przybysze z Azji Centralnej.

Centrum Irkucka, w tle Centralny Dom Towarowy

Wystarcza, że przestępuję kilka kroków pośród stanowisk z najróżniejszym barachłem, a już wyrasta spod ziemi Tadżyk, na znak szacunku rzuca na ziemię niedopalonego papierosa i pyta:

– Czego trzeba panu łaskawemu?

– Sakw do roweru mi trzeba, dobry człowieku. Parnych sumok. Na bagażnik wiełosipieda.

– Tielefon?

No cóż, albo mój rosyjski jest gorszy, niż mi się wydaje, albo trafiłem na Tadżyka monobranżowego. Ale w sumie przyda mi się telefon. Ostatni zamókł w tajdze i zaczął działać, podobnie jak prysznic w naszym akademiku, tylko w dni parzyste. Lub wtedy, kiedy miał na to ochotę.

– W sumie może być i telefon. A sakw nie masz?

– Pojdiom, pojdiom! – krzyczy zamiast odpowiedzi.

Prowadzi krętymi alejkami targowiska, do centrum handlu telefonami z niewiadomych źródeł. Podchodzimy do najgrubszego z grupki mężczyzn. Azja ma tę praktyczną zaletę, że wciąż można tu ocenić status społeczny człowieka po jego tuszy.

– Czego choczesz, brat?

– No tych sakw szukam. I bagażnika jeszcze.

– Czego? Eee, no nie wygłupiaj się.

– Nie, no naprawdę.

– Dobra. Amir, leć, poszukaj. – Grubas wskazuje skinięciem głowy na młodego śniadego chłopaka.

Amir natychmiast poleciał, poszukał, ale nic nie znalazł. A właś­ciwie to znalazł. Bagażnik może będzie jutro. Zawsze coś.

– No dobra, mogę kupić też telefon. Chcę starą nokię, taką ze snakiem.

– ?

– Z grą taką.

– ?

– Taka stara gra, na stary telefon. Snake się nazywa. Wąż. Żmijka, ponimajesz?

– Aaa, da da, zmiejka!

Poruszenie, narada, któryś znowu poleciał poszukać.

Znowu nie znalazł. A mówili, że na tym bazarze można kupić wszystko.

Tymczasem Gruby kusi mnie jakimiś błyskotkami, kolorowymi ekranami (Najnowszy model!), kryształkami na klawiszach (Twojej dziewczynie na pewno się spodoba!), złotą obudową (Dla prawdziwego biznesmana!) i nowymi, ulepszonymi wersjami snake’a (Ten stary to już zupełnie niemodny!). W końcu tracę cierpliwość.

– To ja już pójdę – chcę się wycofać, ale wyjście ewakuacyjne blokuje kilku kumpli grubasa.

– Wy, Europejczycy, jesteście niemożliwi! Tacy wybredni! Dobra! Moja ostatnia oferta – specjalnie dla ciebie, brat!

Gdzieś spod brzucha wyciąga całkiem sympatyczną nokię z dużym kolorowym ekranem. Pokazuje, że działa. Jest też snake. Wszystko gra, z wyjątkiem jednego szczegółu – ewidentnie brakuje środkowego klawisza, dżojstika.

– Dla ciebie tylko pięćset rubli!

– Ale on nie ma dżojstika.

– No to co, przecież działa! Zresztą, pójdziesz do pierwszego z brzegu remontu tielefonow i wstawią ci za sto rubli!

– To chodźmy razem.

– No czy ty myślisz, że ja nic lepszego do roboty nie mam? Zarobiony jestem! Ale masz moje słowo, że sto rubli maksymalnie!

– Eee, to ja podziękuję jednak.

– Och wy Polaki! Dobra! Masz tu te sto rubli! – wciska mi do ręki banknot. – Teraz daj mi pięćset i dogoworilis’!

Grubas wykonuje przy negocjacjach wiele niepotrzebnych gestów, niemalże podskakując w miejscu, co przy jego tuszy jest prawdziwym wyczynem. Na czoło wypływa mu pot, pod pachami pojawiają się mokre plamy, wilgotny jest nawet wręczony mi banknot.

– Ale ja nie chcę…

– Widzę, że twardy z ciebie zawodnik. Szanuję to – i wciska mi drugą sturublówkę, strącając przy okazji słone krople na moją koszulę.

– Naprawdę dziękuję, ale nie.

– Trzysta!

– No powiedziałem przecież, że nie!

– Dobra, moje ostatnie słowo! Albo inaczej pogadamy – zaciska wymownie pięść w kułak, z którego wypływa strużka potu. – Czterysta rubli dla ciebie, pięćset dla mnie i rozchodzimy się jak przyjaciele!

Trzymam w ręce 400 rubli, wystarczy dać mu jeszcze sto. Komórka za 10 złotych, nawet bez dżojstika, to chyba nie najgorszy interes. No i w pakiecie dostaję polisę na opuszczenie tego przeklętego zaułka z nieuszkodzonym uzębieniem. Ale człowiek nie zawsze myśli racjonalnie, więc po raz kolejny odmawiam, przepraszam najmocniej pana szanownego, ale nie mój typ, kolor nie ten, no i w ogóle to ja chcę nokię starą przecież.

– Och ty Polak suka bliadź job twoju mat’ na chuj poszoł! – i jeszcze warczy coś po tadżycku do swoich kamratów, którzy zgrzytają złowrogo złotymi zębami. Póki zgrzytają, przeciskam się chyłkiem między nimi. Na szczęście Azjaci nie grzeszą wzrostem, a gruby jest tylko szef, więc w końcu udaje mi się zwiać, mimo mojej dość mikrej postury.

Bagażnik dostałem na innym bazarze, u równie podejrzanego Tadżyka. Starą nokię kupiłem kilka straganów dalej za 500 rubli. Cóż z tego, gdy ukradli mi ją już po tygodniu. Ale w sumie sam sobie byłem winny – przecież ostrzegali, żeby nie włóczyć się samemu po zmroku.

Po dwóch tygodniach mam już wszystko, oprócz rzeczonej komórki, sakw i remontu karietki. Zostało kilka dni do wyjazdu, a ja godzę się już z myślą, że pewnie będę musiał naprawiać suport po drodze, nie wiadomo gdzie i jak. Dla porządku objeżdżam jednak ostatnie punkty i punkciki serwisowe w mieście. Pewnego dnia trafiam na ulicę nazwaną imieniem bliżej mi nieznanego komunisty Trilissera. Wchodzę do maciupkiego sklepu, a senny sprzedawca oczywiście nie zwraca na moje przybycie najmniejszej uwagi. Tak jakby codziennie nawiedzały go dziesiątki klientów.

– Chciałbym wymienić część w rowerze.

– Aha.

– Lexus się nazywa.

– Aha. A po co?

– Bo jadę nim pojutrze w podróż. Wiem, wiem, że lepiej, żebym sobie kupił nowy i niech pan mnie nawet nie pyta, gdzie jadę, bo już wystarczająco wiele razy mnie wyśmiali.

– Aha. No dobra, pokaż go.

Pokazuję.

– Karietka dwieście rubli i sto za robociznę. Przyjdziesz za parę godzin. Pasuje?

– Pasuje – odpowiadam z obojętną miną, żeby nie psuć konwencji. Ale tak naprawdę z radości aż kręci mi się w głowie. Po kilku godzinach wracam i rzeczywiście, nic już nie trzeszczy ani nie lata w niewłaściwe strony. Z tego szczęścia dokupuję pompkę.

– Suport był w takim stanie, że padłby po stu kilometrach – obwieszcza. A na odchodne rzuca: – Wpadnij jeszcze kiedyś!

– Mam nadzieję, że nie będę musiał!

– Nie, no tak po prostu wpadnij. Pogadać.

Kochani ci Ruscy.

Stchórzyłem

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

------------------------------------------------------------------------

1 Prawdziwy mężczyzna, swój chłop, co to kulom się nie kłania.

2 W wersji rosyjskiej Maryla ściska w dłoni zielony listek.

3 Cytat za: dr J. Szarek, Syberia cierpienia i wiary, Nasz Dziennik nr 19/2014.

4 Samochody.

5 Babr to tygrys w języku Jakutów; w XIX wieku używano tego określenia na całej Syberii.

6 Koty lub raki – metalowe kolce mocowane do butów.

7 Chłopaki.

8 Czas wyjaśnić padające od czasu do czasu określenie „ruski”. Oczywiście używam go w rosyjskim, a nie polskim sensie. W słowniku języka polskiego mamy dwie interpretacje tego słowa: 1. lekceważąco o Rosjaninie, 2. dotyczący Rusi. W książce (i na co dzień) trzymam się tego drugiego znaczenia, jak i kalkuję bezpośrednio z języka Puszkina. „Ruskij” to po rosyjsku „Rosjanin”, a „Rassijanin” to „obywatel Federacji Rosyjskiej” – a więc oprócz 115 milionów Rosjan, również Buriaci, Ewenkowie, Czuwasze, Czeczeni, Czukcze, Saamowie, Mordwini, Karakałpacy, Tatarzy, Ingusze, Eńcy, Nieńcy, Nganasanie itd.

9 Ułożyskowany wałek, wkręcany do tulei, która znajduje się w miejscu łączenia rury podsiodłowej i rury dolnej ramy. Do suportu montuje się korby (a do nich z kolei pedały) i zębatki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: