Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kredencjał. Droga do wnętrza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kredencjał. Droga do wnętrza - ebook

Jak przezwyciężać trudności? Jak udowodnić sobie swoją wartość? Jak odnaleźć swoją własną drogę? Autor książki w skomplikowanym momencie swego życia zdecydował się na… pielgrzymkę szlakiem jakubowym do Santiago de Compostela.

Kredencjał to przede wszystkim opis drogi osobistego wzrastania, do którego prowadzą trud pielgrzymowania, pokonywanie słabości własnego ciała i swej psychiki oraz napotkani na szlaku ludzie. Poszczególne dni skrywają liczne refleksje na temat życia, pokonywania siebie, relacji z ludźmi i wiary. Czytelnik staje się partnerem pielgrzymki, zachęcanym do przebycia własnej drogi do wnętrza i przezwyciężania własnych słabości.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-443-9
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Życie może być zdumiewającą wędrówką, ale czasami zdaje się bezsensowną tułaczką, na którą tak łatwo wielu z nas się zgadza; za łatwo. Piszę dla wszystkich, którzy pragną czegoś więcej, ale jeszcze nie postawili pierwszego kroku. Piszę dla wszystkich, którzy stracili wiarę w swoje siły. Piszę do Ciebie i dla Ciebie. Piszę również do siebie, czyli do tego, któremu zdarza się wątpić, czasami tracić odwagę i energię do pokonywania kolejnych wyzwań. Jeśli zdarzy się przypadkiem, że moja historia skłoni Cię do podjęcia ryzyka i odważysz się rozpocząć swoją własną wędrówkę, będzie to moim największym sukcesem. Zapraszam Cię do przejścia razem ze mną drogi i doświadczania jej uroków. Bez ściemy, tak po prostu, oddamy się zwyczajnemu zmęczeniu, śmiechom, wygłupom, złości i frustracji. Będą też chwile przemyśleń, wyciszenia i zrozumienia. Każdy ma swoją drogę, trzeba jednak podjąć ważną decyzję, aby ruszyć w nieznane – ono jest bowiem najbardziej fascynujące i pociągające. Odkrywając to, co nowe, odnajdziesz w tym samego siebie. To sprawia, że życie zaczyna smakować jak nigdy wcześniej.

Nie napisałbym ani słowa, gdyby nie wspaniali ludzie, których spotkałem podczas swojej wędrówki. Dlatego można śmiało nazwać tę historię pracą zbiorową. Dedykuję ją tym wszystkim rewelacyjnym i barwnym ludziom, którzy nadali sens mojej drodze.

WSTĘP

Układasz się wygodnie w swoim łóżku, po całodniowym ratowaniu świata na swój własny sposób. Nagle znowu „to” się dzieje. Rozliczasz siebie ze swoich czynów, analizując mijający dzień. Pytasz siebie: Czy to wystarczy? Wiesz, że nie. Chcesz więcej! Kiedy powoli kończysz przebieganie kolejnego okrążenia, obiecujesz sobie, i często przyrzekasz, że jutro będzie inaczej. Nadchodzi jutro. Nie udaje Ci się wstać tak wcześnie, jak zaplanowałeś, przeczytać książki, zrobić czegoś więcej – pobiec szybciej, powiedzieć jednego „nie” wygodzie i trzech „tak” wyzwaniom. Teraz robi się mniej ciekawie, bo zawiodłeś samego siebie i zanim zaśniesz, gardzisz sobą i znowu obiecujesz zrealizować swoje cele jutro. Każdy najmniejszy pretekst ucisza dzwoniący budzik kolejną drzemką. Wstawanie o wczesnej porze bez konkretnego powodu kosztuje wiele. Frustracja i brak zadowolenia może jednak skłonić do zrobienia czegoś, co początkowo wydawało się nieosiągalne. Uwierz, bo skoro mnie się udało, to Tobie też może! Możesz zrobić coś więcej – pokazać samemu sobie, jak wspaniale jest żyć poza granicami komfortu. To wymagające, ale wspaniałe! Smutne jest to, że najczęściej strach przed podjęciem ryzyka paraliżuje i staje się manufakturą wymówek. Podobno jeśli naprawdę czegoś chcesz, to szukasz sposobu, a jeśli nie – to szukasz powodu. Zgadzam się z tym. Jestem pewien, że masz za sobą takie wieczory rozmyślań, podczas których w Twojej głowie pojawiają się myśli: będę kimś ważnym, zrobię coś wspaniałego, będę lepszym sobą i nie tylko. Wygodny sen, mimo że ma walor zdrowotny, bywa okrutny – pożera cały zapał i rano, skoro nie musisz, znowu obiecujesz sobie „od jutra”.

Miałem szczęście. Byłem na ostatnim roku, gotowy udowodnić na obronie swoją magisterską wiedzę. Mimo że studenci lubują się w narzekaniu wieczystym, doceniam wiedzę, doświadczenie, przeżycia i… długopisy, które wyniosłem z uczelni. Studia nauczyły mnie wiele. Chciałbym powiedzieć, że zrobiłem to dla siebie, niestety prawda jest trochę inna. Studiowanie stało się bowiem pewnym społecznym obowiązkiem, co w ogóle mi nie pasowało. Mimo to, zdany na korzystanie z dachu nad głową i papu rodziców, musiałem być uległy. Nie bez powodu pracę naukową zadedykowałem właśnie im – i za te pięć lat, nie zawsze łatwych, zawsze będę im wdzięczny.

W planie marketingowym firmy, której oddałem zaangażowanie, czas i pieniądze, błyszczał nowy, pachnący salonem mercedes klasy E. To nim miałem przyjechać na obronę. Byłem przekonany, że się uda. Nie tylko w to wierzyłem – ja to wiedziałem! Niestety, okazałem się za mało bezwzględny na marketing sieciowy, zniechęcając do siebie przy okazji spore grono znajomych. Na obronę przyjechałem tramwajem. Teraz skończyłem studia oraz przedwcześnie pracę, której byłem pewny. Dobrze wiesz, że ukończenie nauki wiąże się z jej podjęciem, a ja nie widziałem wtedy żadnego zajęcia, któremu mógłbym się oddać, a które bym pokochał. Nie chciałem iść na kompromis. Wiedziałem bowiem, że takie podejście do pracy, jakie sobie założyłem, to jedyny sposób osiągnięcia najwspanialszych rezultatów.

Chociaż zawsze oczami wyobraźni widziałem siebie znacznie wyżej i chciałem być ważny, to zachowałem szacunek do każdego, kto wybrał inną drogę i zadowolił się sprawami bardziej przyziemnymi. Wiele razy słyszałem okrutne: nie uda się, to nie ma sensu, to nie zadziała. Niestety, najczęściej na deser, gdy raz po raz życie rewidowało boleśnie moje zamiary, byłem dobijany słowami: a nie mówiłem, wiedziałem. Wszystko to ze strony bliskich i ważnych dla mnie osób. Wiesz przecież, jak jest ciężko, gdy nikt w ciebie nie wierzy. Może to płytkie, ale zawsze miałem potrzebę aprobaty z zewnątrz, a jej brak powodował uczucie samotności. Mimo niepowodzeń i zewnętrznego nacisku nie zmieniłem jednak swojego podejścia. Dopiero po dłuższym czasie zrozumiałem, że nie mogę oczekiwać wsparcia od osób, które wymagają od życia czegoś zupełnie innego niż ja. Powiedziałem sobie: Dosyć, zrób coś tylko dla siebie i niech to będzie wielkie – dla ciebie! Niech to będzie coś więcej, coś, czego się boisz, czego nigdy nie robiłeś, ale wiesz, że cię rozwinie! I tak się zaczęło.

To był rok pod znakiem kończenia. Siedząc po nocach, przy zapętlonym akompaniamencie koncertów Queen i Robby’ego, napisałem pracę magisterską. Obroniłem rację jej cudownego bytu, osiągając tym samym społecznie oczekiwany poziom wyedukowania. Dalej przyszła kolej na wieloletniego przyjaciela. Powiedział o kilka słów za dużo, odpowiedziałem za ostro – i więcej już nie rozmawialiśmy. Marketing sieciowy, o czym już wiesz, nie przynosił sukcesów, ale był wielce szczodry w przynoszeniu rozczarowań i naginaniu prawdy. W rezultacie nie wpasowałem się w jego tryby i mimo usilnych starań skończyłem tę znajomość. Doradztwo finansowe również nie spełniło moich oczekiwań. Podobnie rynek walutowy (forex), w którym zostawiłem pewną kwotę, jeszcze zanim stała się to powszechna forma trwonienia majątków. A miało być przecież tak bogato…

Najbardziej dotkliwe okazało się wypowiedzenie słów „To koniec” do najlepszej dziewczyny, jaką dotychczas poznałem. Była to najtrudniejsza decyzja, nie do końca uzasadniona ani logiczna. Teraz wiem, że tak musiało być. Czasami po prostu czujesz, jak własne ciało manifestuje konieczność podjęcia danej decyzji, i nie możesz tego lekceważyć. Dziś rozumiem ten stan i wiem, jak z niego korzystać. Ostatecznie pewne ilości alkoholu, używek i formy trwonienia czasu przyprowadziły mnie do znanego wszystkim, budzącego trwogę miejsca. Znalazłem się w czarnej dupie. Nie miałem ochoty być Managerem Spa & Wellness, a społeczna presja nakazuje „znaleźć pracę”. Rozwiązanie – gap year! Pomysł, który skierował mnie w stronę pielgrzymowania, zaczął się rodzić podczas spotkania z kuzynem. Bartek, usilnie podważając sens kończenia mojego związku, zaproponował samotność jako formę leczniczego wyciszenia. Mocne przeżycia, wymagające sytuacje i samotność miały wpłynąć na mnie pozytywnie. Moje zamiłowanie do ekstremum nie pozwoliło, bym zaspokoił się kilkoma dniami samotności w Bieszczadach, potrzebowałem czegoś więcej. Nocne przepracowanie pomysłu przez podświadomość zaowocowało poranną wizją odbycia pielgrzymki do Santiago de Compostela.

Gdy decyzja zapadła, zacząłem na poważnie, fizycznie i psychicznie, przygotowywać się do tego wyzwania. Wiele poprzednich nieudanych przedsięwzięć mocno przerzedziło grono zwolenników moich pomysłów. Ludzi, którzy we mnie wierzyli, była garstka. Wiem, że i Ty doskonale znasz smak takich zewnętrznych wątpliwości. Oczywiście nie ma nic za darmo. Musiałem oswoić się z decyzją pozostawienia za plecami swojej strefy komfortu. Zacząłem wstawać codziennie o piątej trzydzieści i robiłem to przez ponad sześć miesięcy. Wiem, wielu ludzi wstaje tak do roboty, ale ilu, którzy nie muszą? Co do mnie, to „codziennie” jest małym niedomówieniem, bo soboty i niedziele przesypiałem z oczywistych, imprezowych powodów. Kolejny krok to zimne kąpiele – masakra dla gorącego od ćwiczeń ciała. Można jednak do nich przywyknąć i wzmocnić odporność. Na deser bieganie pięciu kilometrów z dziesięciokilogramowym plecakiem. Później wiosłowanie na ergometrze. To wszystko do siódmej.

Plan był, motywacja też. Motyw? Iść, zahartować się, udowodnić samemu sobie odwagę, mądrość oraz wytrwałość, spotkać po drodze siebie i zdefiniować schematycznie utarte plany życiowe (ogarnąć się). Chciałem udowodnić sobie, że osiąganie założonych celów, nawet wymagających, jest w moim zasięgu, jeśli tylko wytrwam. Chciałem odzyskać wiarę w siebie, to tak w skrócie. Tak jak i Ty, zawsze chciałem być szczęśliwy, bogaty, zakochany, mądry i generalnie wszelaki.

Czasem mniej, czasem bardziej, ale w tym punkcie jesteśmy zapewne podobni. Tak, wiem, banały. Gdzie tu seks, przemoc i narkotyki? Niestety, muszę Cię zawieść. Oczekiwałem znacznie większej nagrody aniżeli chwilowe uciechy.

Miałem nie znaleźć dziewczyny, wyszło inaczej. Nie tak miało być, ale najwyraźniej czasami trzeba się cofnąć, żeby pójść dalej. Zbliżał się deadline, a ja znowu z przygotowaniem i planowaniem jestem gdzieś w okrężnicy, bo gdzieżby indziej! Do samego końca się wahałem. Czułem strach, ten skutecznie paraliżujący strach, ale wiedziałem, że nie ma odwrotu. Trudno opisać ostatnie dni przygotowań. Były nieznośne. Czasami za dużo alkoholu, i z pewnością, za wiele słów. Tak, myślę, że sam też stałem się nieznośny, zwłaszcza dla Pauliny, która mimo obietnic nie była gotowa na takie rozstanie. Ale zrozum, oczekiwałem pewnego wsparcia, do którego przyzwyczaiła mnie wcześniejsza dziewczyna. Paulina podczas ostatniego wieczoru razem, zamiast je okazać, pokazała mi drzwi. Wiem, że to nie było dla niej łatwe, nie mogło być. Wiem, że nie ułatwiałem, ale będąc z kimś, nie powinieneś czuć się samotny. A ja tak właśnie się czułem. Dobrze, że mogłem liczyć na mojego przyjaciela Andrzeja. Każdy powinien mieć swojego Andrzeja. Ja bez swojego miałbym co najmniej smutniejsze życie.

Pierwszy tatuaż mniej boli, bo organizm wydziela więcej znieczulającej adrenaliny. Jesteś podniecony, trochę się boisz i nie wiesz, czego się spodziewać. Dzięki Ci, Boże, za adrenalinę! Wsiadając do samochodu Andrzeja, byłem tak właśnie znieczulony. Jeszcze przed podwózką do Lęborka zaliczam spotkanie z dziewczyną. Żegnamy się wyjątkowo namiętnie, wymazując z pamięci kłótnię z minionego wieczoru. Uśmiech Andrzeja na widok tego pożegnania jest bardzo wymowny – mówi „dobra robota”. Jazda, bo jeszcze muszę kupić szczoteczkę do zębów. Wiadomo, że zapomniałem. Tak właśnie wyglądał mój pierwszy krok do Santiago. Przede mną autostopowy debiut. Kciukiem miałem dojechać do Arles.Franek

GDAŃSK – FRANKFURT

„Młody człowiek pozazdrościł wiatrowi swobody i zrozumiał, że sam mógłby być jak wiatr. Nie powstrzymywało go nic, jedynie on sam”.

Andrzej zrobił pożegnalne zdjęcie i odjechał, zapewne nie chciał, żebym widział, że się popłakał. Wyciągnąłem wydrukowane miasta oraz mapę Europy. Przeglądając kolejno wypisane nazwy przystanków, ambitnie pominąłem kartki Słupsk i Koszalin. Wyciągnąłem dopiero tę z napisem Szczecin. Formę podróżowania autostopem, doskonale znaną z filmów o buntowniczych wolnych duszach, dotąd praktykowałem jedynie, zatrzymując sąsiadów jadących do centrum Gdańska, gdy zachodziła wyjątkowa potrzeba. Wiem, że trzeba stanąć gdzieś na poboczu, a cały sekret tkwi w zręcznym manewrowaniu nadgarstkiem. Dwa dni później zalegałem już na przystankowej ławce w Arles. Ale spokojnie, od początku.

Stojąc z uśmiecho-skurczem na twarzy, macham do nadjeżdżających aut. Najpierw nieśmiało, nie do końca wiedząc, na co mam liczyć. Po chwili, z odważnie już wyciągniętą ręką z kciukiem w górze, zatrzymałem Marka. Wsiadam. Po przywitaniu staram się ukryć nastroszony pawi ogon zdradzający dumę z wykonanego zadania. To działa! Marek, inspektor polskiej floty, wracał z Gdyni do Szczecina. Bardzo miły facet, z którym już po chwili plotkowaliśmy o kwestiach gospodarczych, o polityce i chuligance dzików ryjących jego świeżo ułożone trawniki. Długi czas poświęciliśmy również na rozmowy o szczęściu.

Kolejny przystanek to stacja benzynowa przed Szczecinem. Zjadłem kanapeczkę i macham. Niestety, zaczęło robić się mniej ciekawie. Tym razem machałem nie pięć minut, tylko pół godziny, co skutecznie pozbawiło mnie wcześniejszej pawiej dumy. W końcu zatrzymał się stary golf II z dwoma nastolatkami. Doceniam ich podwózkę na zjazd z obwodnicy. To miejsce okazało się jednak nie najlepsze do zatrzymywania samochodów. Stoję i łapię, a nawet się uśmiecham. Musiałem chyba nadwyrężyć nadgarstek, bo zaczął tracić swą magiczną moc! Po wielu nieudanych próbach i bezskutecznej zmianie miejsc zacząłem się irytować. Nagle zauważam powoli zbliżający się obiekt. Zaczynam entuzjastycznie wywijać kciukiem, na co kierowca z niedowierzaniem pokazuje palcem na siebie. Powód? Jechał wolniej, niż myślisz. Nawet teraz wydaje Ci się, że jechał szybciej niż w rzeczywistości! W zasadzie wskoczyłbym z biegu, gdyby nie plecak, ale to już nieistotne.

Teraz jedziemy z przesympatycznym kierowcą Afroeuropejczykiem jego trzęsącym się dostawczym mercedesem, pamiętającym z pewnością pierwszą młodość Madonny. Niestety, nie dogadaliśmy się odnośnie do trasy. Pomimo usilnego koncentrowania się na jego fonetycznych wytworach z mowy kierowcy rozumiałem niewiele i byłem daleki od komplikowania konwersacji zawiłymi pytaniami. Zadałem jednak jedno, najważniejsze: Berlin? Usłyszałem „taj, taj”, czyli spoko. Za granicą, z trudem wspiąwszy się wehikułem na kilka wzniesień, kierowca opuszcza autostradę. Po krótkiej rozmowie zrozumiałem, że albo wyjdę, albo będę kontynuował powolną podróż do Hamburga, będącego najwyraźniej dla mojego kierowcy nowym Berlinem.

Tu popełniłem pewien błąd. Wyszedłem z auta i poszedłem łapać stopa na niemieckiej autostradzie. Wielkie zaskoczenie, nikt nie chce się zatrzymać. Zatem idę z buta. Idę i idę. Po drodze radośni niemieccy kierowcy trąbią, zapewne chcąc mnie zdopingować. Nie będę ukrywał, że powoli traciłem morale i coraz częściej mój mózg świdrowała opinia kuzyna o autostopie. Była mało optymistyczna, a nawet tragiczna. Zakładała, że najzwyczajniej nie dotrę na miejsce.

Jadący z naprzeciwka patrol policji nawet pomachał mi lizakiem, a kolejny przekazał niemiecką wiadomość przez megafon. Słabo znam ten język, ale z kontekstu wywnioskowałem: „Szanowny pielgrzymie, wyglądasz wspaniale, podwieźlibyśmy cię, ale jedziemy w przeciwnym kierunku. Miłego dnia!”. Trochę mnie zawstydzili, więc kontynuowałem marsz przez gąszcz krzewów za barierką. Nagle widzę znak, a na nim symbol stacji benzynowej, pod którym rozpoznałem czwórkę i piątkę. Uratowany! Za cztery i pół kilometra będzie stacja, czeka mnie tylko kolejna godzina marszu. Podszedłem bliżej i zrozumiałem, że być może będę zmuszony nocować w okolicy. Właściwie rozpoznałem czwórkę i piątkę, przecinek zaś był radosnym wytworem mojej wyobraźni.

To była masakra! Poważnie zaczynałem się łamać. W głowie miałem wciąż książkowe cytaty o sukcesie, podnoszeniu się, potędze i sile mądrości. Teraz przyszedł czas na konfrontację owych mądrości z rzeczywistością. I – uwierz – to nie okazało się takie łatwe. Wiadomo, jak nerwy puszczają, wyżywasz się na lasce. Tak, wiem, głupi żart, ale trzeba przyznać, że mój klonowy kompan nie miał lekko.

Muszę kogoś zatrzymać! – pomyślałem stanowczo.

Po dwóch godzinach znalazłem dogodny zjazd na autostradę i po niespełna kwadransie zatrzymałem pierwszego za polską granicą kierowcę. Po moim wejściu do samochodu mężczyzna uświadomił mnie o wadach łapania stopa na autostradzie, jakbym nie zdążył ich zauważyć. Znowu byłem w drodze. Szczęśliwie ruszyliśmy ku Berlinowi. Uprzejmy kierowca, nadkładając parę kilometrów, zawiózł mnie nieco dalej i wysadził w dogodnym miejscu na stacji za Berlinem.

Minęło już kilka godzin od naszego pocałunku, więc dzwonię pochwalić się postępami mojej podróży i usłyszeć jej głosik. Stoję pochłonięty rozmową, patrzę, a tu kolejny kierowca macha do mnie zachęcająco ze swojego samochodu. Kończę rozmowę i wsiadam. Zaraz, czy właśnie zostałem wyrwany na golfa? Chyba tak. Młody Niemiec wiezie mnie pod Lipsk, po drodze poruszając klasyczną pulę tematów: komputery i dziewczyny. Jednak nie byle jakie dziewczyny – Polki. W pamięci miał ciągle Magdę, która była jego wielką miłością. Na miłej rozmowie czas umknął błyskawicznie i już dojeżdżamy pod wspomniany Lipsk. Wysiadam, a tu niespodzianka, bo w międzyczasie dzień się skończył.

Szukając latarki w plecaku, zauważam, że na parkingu w stronę wyjazdu powoli rusza jakiś roztrzęsiony zapłonem tir. Jak to, beze mnie?! Macham szaleńczo, dobiegając do drzwi. Pukam i po chwili wychyla się kierowca. Znajomy akcent zdradza rodaka. Dogadujemy się już od pierwszego zdania i radośnie wyjeżdżamy z postoju, wymijając na autostradzie innego tirexa. Takie dwa wyprzedzające się przez wieczność tiry zawsze mnie irytowały, gdy gdzieś się spieszyłem, a te blokowały oba pasy.

Teraz miałem okazję uczestniczyć w tym powolnym wyścigu. Zafascynowany ową beztroską rywalizacją powoli zaczynałem przysypiać. Kierowca skutecznie mnie jednak budził, oferując ciekawostki na temat pokonywanej trasy. Dowiedziałem się między innymi, jak czytać kilometrowe słupki na drodze w taki sposób, że pozwalało to określić swoją pozycję z niezwykłą dokładnością.

Zrobiło się już zupełnie ciemno – dzień definitywnie uciekł. Dotarła do mnie informacja, że Franciszek – mój wujek, który również jeździ tirem po Europie – jest właśnie w trasie. Jak się okazało, wkrótce będzie przejeżdżał nieopodal mojej pozycji i muszę jedynie chwilę na niego poczekać. Choć pora wskazywała na wiosnę, to temperatura i aura zdecydowanie pozostały zimowe. Mimo wszystko w drobnym deszczu udało mi się zasnąć na ławce nieopodal stacji benzynowej. Zasypiałem kilka razy, a w przerwach chodziłem do stacyjnej toalety ogrzać ręce pod suszarką. Głupek ze mnie, powinienem spać w łazience, nie byłaby to przecież pierwsza taka impreza.

Po trzech godzinach na dwieście czterdziestym dziewiątym kilometrze autostrady numer cztery zjawia się ratunek – wujek w supertireksie. Spotkanie wywołało u mnie niezwykle szeroki uśmiech, który głęboko zarysował zmarszczki mimiczne niweczące karierę na wybiegu. Ciepłe przywitanie długo niewidzianego Franka szybko przerodziło się w przyjemną rozmowę.

Jechaliśmy już w stronę Frankfurtu. Narastające zmęczenie wkrótce skutecznie zamknęło ciężkie od wrażeń powieki. Kosmiczna technologia materaca w szoferce tira dała mi wybitnie wygodny sen. Czułem, że mam niewiarygodne szczęście. Prawdopodobieństwo spotkania rodziny tak daleko od domu było niewielkie, a jednak się udało. Za mną pierwszy dzień. Wygodne spanie niczym nie sugerowało, że kolejny dzień przyniesie coś przykrego.

FRANKFURT – ARLES

Przygotowywałem się, poświęciłem czas i energię, nienawidząc niekiedy każdego kolejnego poranka. Teraz, gdy czas ćwiczeń się skończył, przyszedł czas próby. Zrozumiałem, co mogłem zrobić lepiej. Ale czy można idealnie przygotować się na nieznane – zaczynając coś nowego, niepewnie kradnąc pocałunek, tańcząc na dachu radiowozu, pływając nago w zimnej wodzie? Ten pierwszy raz przeżywamy w wielu ekscytujących momentach naszej egzystencji. Czułeś to dokładnie, będąc we właściwym miejscu, oddając się tej wyjątkowej chwili całym sobą, nie do końca gotowy na wszystko. Najlepsze w życiu jest właśnie to, co nieznane. Do tego przygotować się nie da. W takiej chwili, robiąc coś nowego, opuszczasz bezpieczny port. Odkrywasz nieznany świat spoza strefy komfortu i tworzysz nowe połączenia nerwowe szarej plątaniny podczaszkowej. Jestem przekonany, że tych chwil nigdy nie zapomnisz, bo zdobyłeś się wtedy na coś więcej niż zwykle i zrobiłeś coś innego. Wiem, że doskonale pamiętasz te momenty, znasz ich smak. Podobnie miałem tego dnia. Ciągle nie do końca świadomy swoich poczynań byłem coraz bliżej Arles. Dziś wiem, że pielgrzymkę zacząłem nie we Francji, ale w domu, głaszcząc na do widzenia Psa (Raszę) i całując przejętą, ale dumną, Mamę.

Wróćmy jednak do tira wujka Franciszka. Obudziłem się zafascynowany i podniecony nowo odkrytym sposobem podróżowania. Wyjątkowo wygodny materac i bardzo ciepła atmosfera zaowocowały o poranku przyjemnym uczuciem wyspania. Po rozładowaniu części towaru udaliśmy się na postój nieopodal Karlsruhe, gdzie wujek podzielił się ze mną pysznym obiadem, który zjedliśmy w szoferce. Swoją drogą, pomyśl tylko, jakie to niebywałe, że kierowca tira mieści w kabinie tak dużą część piramidy Maslowa, i to jeszcze zachowując całkiem ładny styl. W międzyczasie wujek znalazł kolegę po fachu zmierzającego do Lyonu, który chętnie zabierze mnie ze sobą. Wielki sukces, biorąc pod uwagę fakt, że kierowca ów właśnie skończył przerwę, więc nie będzie musiał się zatrzymywać. Nie zdążyłem niestety należycie pożegnać się z Frankiem. W szybkim tempie przeniosłem laskę, plecak i żywnościowe dary od wujka do szoferki nowego kierowcy – Krzysztofa.

W całym tym pośpiechu zostawiłem w tirze Franka coś ważnego, ale w obecnej chwili, oczywiście nieświadomy, podróżuję, ciesząc się ze sporej odległości, którą mam tego dnia pokonać. Jak to zwykle bywa, na początku rozmowa z nowym kierowcą idzie dosyć drętwo, ale po pewnym czasie atmosfera się rozluźnia. Po bliższym zapoznaniu mogę stwierdzić, że Krzysztof to krajowy ewenement. Mianowicie okazał się szczęśliwym i spełnionym człowiekiem! Ten fan Kubicy i szeroko pojętej motoryzacji szczerze lubił swój zawód. Nie ściemniał, stwierdził, że jego marzeniem od zawsze było pokonywanie rywali za sterami rajdowego auta, czerpał jednak satysfakcję z tego, co robi.

Chciałbym kiedyś opowiadać o swojej rodzinie tak jak on. Chwalił się nią, z dumą przedstawiając historyjki o swojej żonie i córce. Widząc moje zainteresowanie, postanowił rozwinąć temat. Mówił, że odnalazł swoją miłość w kobiecie, którą poślubił poniekąd z przymusu ciążowego. Nim jednak dojrzał do tego wielkiego uczucia, życie zmusiło go do emigracji. Podczas dwuletniej rozłąki, pracując za granicą, zaczął rozumieć, jak wielkim skarbem jest jego rodzina. Pomyśl tylko o tej kobiecie, która wytrwała przy nim, i o uczuciu, którym go do dziś darzy. Taka kobieca postawa jest dla każdego mężczyzny czymś wspaniałym. Słuchając opowieści o szczęśliwej miłości, myślami powędrowałem do Pauliny, która również obiecała dzielnie czekać. Wiedziałem, że nie będzie to łatwe.

Gdy Krzysztof skończył opowiadać o żonie, poruszył temat swojego dziecka. Córka, która dopingowana przez ojca pretenduje, by stać się niebezpiecznie wielkim człowiekiem, opisywana była przez Krzysztofa z niebywałą wręcz dumą w głosie. Dodając do osiągnięć naukowych i rozwoju mentalnego młody wiek i ponadprzeciętną urodę, otrzymujemy przecież oczywisty wynik.

I tak mijały godziny podróżowania z Krzysztofem. Dzieląc się wzajemnie ciekawymi historyjkami i przy okazji lepiej się poznając, zbliżaliśmy się coraz bardziej do Lyonu. Minął już jakiś czas i całkiem zwyczajnie zatęskniłem za głosem swojej dziewczyny. Sięgnąłem więc po telefon. Po chwili, mimo klimatyzowanego wnętrza, twarz zaczęła mnie piec z gorąca. Z każdą kolejną chwilą coraz lepiej rozumiałem, że jednak nie usłyszę jej głosu. Pamiętasz, jak w pośpiechu musiałem opuścić wujka? Najwyraźniej zostawiłem mu pamiątkę. Ciężko opisać to, co czułem, gdy uświadomiłem sobie stratę jedynego kontaktu i jego daleko idące konsekwencje. Było ze mną źle. Ogarnęło mnie uczucie samotności i zagubienia.

Może pijany albo jeszcze jako dziecko czy tak zwyczajnie, w nowym mieście – ale kiedyś na pewno się zgubiłeś. Niejeden gubił się we własnej głowie. Ten znajomy ścisk gdzieś w brzuchu i ogarniające wewnętrzne piekło, myśli niepozwalające się skupić i oczywiście poczucie straty czegoś ważnego.

Bledniesz, a mózg otwiera ci oczy – zdaje mu się widocznie, że to coś da. W końcu do mnie dotarło: Ty głupku! Jesteś sam w kraju, którego języka nie rozumiesz, wśród ludzi, których nie znasz. Co ty tu robisz? – spytałem siebie. Po raz pierwszy na autostradzie niemieckiej, teraz – po raz drugi. Znałem tego życiowego narratora nieudaczników, którego najlepszą odpowiedzią na każde „nowe” jest „jutro”. Wygoda, komfort, bezpieczeństwo, stabilizacja i lepiej się nie wychylaj, nie ryzykuj, nie idź tam, nie uda się!

W podobnych sytuacjach pomagały mi słowa koleżanki, która mimo swojego młodego wieku zdążyła zakosztować komplikacji życiowych zmuszających do rozwinięcia się znacznie bardziej od rówieśniczek. To uformowało dziewczynę dojrzałą, ale młodą i bawiącą się jak wariat, gdy zajdzie potrzeba. Kamelia moje wątpliwości zwykła komentować krótko i dosadnie: Nie pierdol, zrobisz to i koniec! Kiedy więc usłyszysz znowu ten znajomy głos, a obiecuję, że usłyszysz nieraz, odpowiedz mu krótko „nie pierdol!” i zrealizuj swoje wyjęte spod gnuśnej otoczki komfortu szaleństwo. Łatwo nie będzie, bo do poświęcenia, jak się okazuje, jest całkiem sporo. Ale z całą pewnością pod koniec dnia powiesz sobie „było warto!”. Osobiście poświęciłem dla Camino wszystkie wygody skrywające się w domu i jego otoczeniu: jedzenie, spanie, zabawę, seks, alkohol, wszelkie rozrywki i oczywiście poczucie bezpieczeństwa. Dziś wszystko, co posiadam, mieści się w upchniętym ciasno plecaku i kieszeniach spodni. Ale zapewniam – było warto.

Krzysztof zauważył, że coś jest nie tak. Nic dziwnego, skoro w nerwowych poszukiwaniach miotałem się jak szatan.

– Co jest? – zapytał krótko.

Wyjaśniłem sytuację i po chwili postanowiłem faktycznie nieco się uspokoić. Doświadczenie nauczyło mnie szukać rozwiązań, zamiast jęczeć nad swoim losem. Dzięki uprzejmości Krzysztofa zadzwoniłem do rodziny i poinformowałem o sytuacji, prosząc o wysłanie telefonu na pocztę w Tuluzie, gdzie zamierzałem go odebrać. W końcu jakiś kontakt z dzielnie znoszącą trudy rozstania Pauliną jest potrzebny. Wprawdzie początkowo nie planowałem zabierać ze sobą telefonu, ale również nie planowałem się zakochać. Ze względu na dziewczynę postanowiłem mieć ze sobą to urządzenie do komunikacji – tak miało być uczciwie.

Późnym deszczowym wieczorem dotarliśmy do stacji benzynowej pod Lyonem, gdzie rozstałem się z Krzysztofem. Chcąc oszczędzić zmarznięte ręce, przypiąłem agrafką do kurtki kartkę z napisem „Avignon”. Już do samego Arles czekały mnie krótkodystansowe podróże. Po chwili moknięcia w deszczu zatrzymał się przy mnie kolejny tir.

Kierowca nie był zachwycony moim kosturem, ale zgodził się na pokaźną klonową laskę w swojej kabinie. Z powodu bariery językowej i dziwnych, nerwowych odruchów kierowcy atmosfera była przeniknięta niezręczną ciszą. Po niespełna godzinie dojechaliśmy na kolejną stację, gdzie mnie wysadził. Jest dobrze – żyję.

Gdzieś pod Montelimar, błąkając się już od dłuższego czasu po parkingu, zdecydowałem się obudzić pewnego śpiącego kierowcę. No halo, panie kierowco, godzina dobrego uczynku, a Ty śpisz? – pomyślałem. Zapewne zgodził się tak szybko, by zabrać mnie w dalszą drogę, bo był lekko oszołomiony po przebudzeniu. Przy akompaniamencie jazzu ruszyliśmy dalej. Dzięki uprzejmości owego pana zajechałem do lepszego miejsca, kosztem nadłożenia przez niego nieco kilometrów. Wysiadając, podziękowałem, a on zatrzymał mnie gestem i zaczął szukać czegoś za fotelem. W końcu znalazł – było to spore opakowanie dużych kruchych ciastek z kawałkami czekolady. Popatrzył na mnie i z uśmiechem wręczył mi ten niezwykle miły prezent.

Jest już noc, trzeba więc złapać następnego stopa do Nimes! Kolejny tir, a w nim francuskie disco. Jadąc nim godzinę, docieram do nowego przystanku. Zaczyna robić się ciekawie. Widząc, że łapię stopa, podchodzi do mnie mężczyzna w średnim wieku. Bardzo dobrze komunikuje się po francusku, ale po angielsku niestety gorzej. Poirytowany brakiem zrozumienia wyjmuje marker i na ścianie stacji benzynowej zaczyna malować mapę. W końcu proponuje podwózkę; godzę się, bo nie mam za bardzo możliwości wybrzydzać. Myślę sobie – fajnie. Ale uwierz, swoimi rozbieganymi oczami i nerwowymi ruchami nie zdobył mojego zaufania. Ukradkiem wsadzam do kieszeni pieprz w sprayu. Do jego samochodu musimy iść pod las. Wsiadamy i jakiś czas jedziemy po dziwnych nieoświetlonych szosach. W głowie pojawiają się różne scenariusze, szybko jednak okazuje się, że są bezpodstawne. Gdy docieramy na miejsce, w oczy natychmiast rzucają mi się palmy i kwitnące wszędzie kolorowe kwiaty. Wszystko wskazywało na to, że znalazłem się w ciepłej francuskiej Prowansji.

Z Nimes już niedaleko do Arles, zatem łapiemy kolejnego stopa! Na wjeździe na autostradę niestety się nie udaje. W centrum miasta zaś, pomimo godziny drugiej w nocy, owszem. Imprezowi kolesie zabierają mnie golfem II gdzieś dalej. Zostawiają mnie na przedmieściach miasta, którego nie było mi dane poznać.

Jest już późno, idę więc do miejsca, w którym mogę liczyć na zatrzymanie jakiegoś pojazdu. Przy niewielkiej zatoczce nieopodal wyjazdu z miasteczka zatrzymuje się samochód. Dziwna sprawa, bo w momencie, gdy zastopowałem młodego Francuza, który szczęśliwie chciał mnie podwieźć, obok pojawiła się policja. Dało się zauważyć, że mają problem ze mną, nie z nim. Nie zrozumiałem sytuacji, ale najwyraźniej młodzieniec ulitował się nade mną. Ten chłopak był moim ostatnim kierowcą – podwiózł mnie na przedmieścia, niedaleko samego Arles.

Niebo się rozchmurzyło i ostatnie kilometry do miasta pokonałem pieszo, podziwiając piękny widok rozgwieżdżonego sklepienia. Idąc do miasta mostem przeznaczonym wyłącznie dla samochodów, dotarłem w końcu do celu; z gaciami pełnymi strachu szedłem poboczem szerokim na niespełna pół metra, wystarczającym akurat na mój plecak. Słuchałem, jak szumi płynący pode mną Ren, od którego odgradzała mnie barierka wysokością sięgająca kolan. Mówiąc krótko, nie zaliczam tego doświadczenia do największych atrakcji turystycznych Arles. No, ale mniejsza, że zbladłem – doszedłem do Arles!

O godzinie czwartej, gdy kierowałem się w stronę centrum, poczułem znajomy zapach świeżego chleba – ciepły, delikatny i pobudzający aromat. To było bardzo miłe przywitanie, jednak będąc wielce wykończonym, musiałem chwilę odpocząć. Znalazłem idealną ławkę i wykorzystałem ją do ułożenia się do snu. Teraz miała rozpocząć się ośmiotygodniowa próba nóg – na Camino. Jesteśmy w Arles! W drogę!

------------------------------------------------------------------------

Paulo Coelho, Alchemik, Drzewo Babel, Warszawa 1995, s. 39Julia

ARLES – SAINT-GILLES

Obudzony hałasami rozpoczynającego się dnia wstałem z ławki. Jeszcze jakiś czas dochodziłem do siebie po doświadczeniu nowego rodzaju podróżowania – autostopem. Patrząc na powoli pakujące się do autobusów dzieciaki, zaczynałem rozumieć sytuację, w której na własne życzenie się znalazłem. Ale po kolei. Zanim ruszę w podróż do Santiago de Compostela, muszę dopełnić kilku formalności. Po pierwsze, potrzebuję pieczątki w kredencjale, która zdefiniuje mnie jako pielgrzyma, a początek mojej drogi jako Arles. Później konieczne jest skorzystanie z internetu i ustalenie adresu poczty w Tuluzie, dokąd zostanie wysłana paczka z telefonem. Po tym wszystkim muszę jeszcze zorientować się na mapie – gdzie jestem i gdzie jest pierwszy cel wędrówki. Na koniec wystarczyło przebyć kilometry dzielące dwa punkty na mapie. Proste? Proste!

Spacerując po brukowanych uliczkach starówki, robię krótkie rozeznanie. Wiem już, dokąd muszę się udać. Budzę nieanglojęzycznego księdza, który, ziewając, wskazuje mi gestem inne miejsce. Tam – dosłownie – przypieczętowuję swój los pielgrzyma. Uspokajam myśli na chwili kontemplacji w kościele. Bo przecież należało podziękować Komuś za bezpieczne przemieszczenie szacownego tyłka, i to całkiem sprawnie, do Arles. Podziękowałem, po swojemu rozmawiając z Bogiem, tak jak potrafię, i wiadomo, skierowałem do niego kilka próśb. Sprawę z pocztą w Tuluzie załatwiam całkiem szybko i jeszcze przed południem ruszam w drogę. Wyciągam swój przewodnik w postaci przeglądarkowych map wydrukowanych w żałosnej skali i po godzinie marszu jestem już za miastem.

W końcu wyczerpały się zapasy wody – bo po co mi woda, przecież to tylko osiemnaście kilometrów, jakoś dam radę. Takim myśleniem już pierwszego dnia zacząłem bolesną naukę na błędach. Również kapelusz uznałem za zbędny. Od tego dnia Prowansja kojarzy mi się najpierw z upałem, a dopiero później z ziołami. Po dwóch godzinach drogi uznałem, że coś jest nie do końca dobrze – żadnych znaków i jedno wielkie pole.

Spotykam człowieka, pytam go, jak daleko do Saint-Gilles, do którego zmierzam.

– Pięć kilometrów – słyszę w odpowiedzi.

Super, czyli jeszcze tylko godzina! To dobrze, bo pić mi się chce jak nigdy. Słońce pali niemiłosiernie. No ale godzinkę to wytrzymam bez kapelusza – tak ciągle myślałem.

Po godzinie wciąż jestem w środku niczego. Widząc nadjeżdżający samochód, postanawiam uzyskać informację od kierowcy. Pytam, jak daleko znajduje się mój obecny cel.

– Pięć kilometrów – odpowiada.

Genialnie, idę zatem dalej. Jestem tu przecież po to, żeby iść – nawet czując poparzone uszy i kark, dalej uparcie bez kapelusza, i co gorsza, bez wody. Nie miałem wcześniej pojęcia o istnieniu tak wielkiego pragnienia. Nigdy nie czułem tak ogromnego i w tak krótkim czasie od ostatniego picia.

Kolejna godzina za mną, a tego miasta nie ma! Zatrzymuję następny samochód, pytam i zastanawiam się, czy oni robią ze mnie głupka. Czy Francuzi pytani o cel podróży zawsze odpowiadają „Za pięć kilometrów”?! Mijam pola, farmy, stodoły. No istny Manhattan (trzysta lat temu)! Fiksując od gorąca i pragnienia, docieram do drogi. Widzę znak informujący o kierunku Saint-Gilles. Cieszę się, ale jestem zbyt spragniony, by to jakoś efektownie wyrazić. Uśmiecham się jedynie w środku.

Idąc teraz wzdłuż szosy, staram się uzyskać wodę z pobliskich domów. Niestety – bezskutecznie. Upór zostaje wynagrodzony, gdy trafiam na pewien przydrożny hotel. Mimo zielonego zabarwienia i chemiczno-miętowego smaku jest to najlepsza woda w moim życiu! Chwilę później wchodzę do miasta, zrobiwszy tego dnia zamiast osiemnastu około trzydzieści kilometrów.

Mimo wszystko jest dobrze – myślę sobie. To zadziwiające, jak szybko zwykliśmy zapominać trudy drogi, gdy tylko osiągniemy jej cel. W tym przypadku osiągam cel cząstkowy. Pierwszy z wielu, które w końcu miały złożyć się na ten jeden wielki. Tak wielki, że rozsądniej było podzielić go na dzienne odcinki.

Więc to, o czym musisz pamiętać, to: trudy, przeciwności i problemy, czyli cena, którą płacisz za swoje osiągnięcia. Uzyskane, gdy chcesz przejść drogę, której nie da się przejść tak szybko, jak byś chciał. Chcesz być najlepszy, jeździć porsche, mieszkać w wielkim domu, zarabiać krocie, robiąc to, co lubisz, i korzystając z życia tak, jak zawsze chciałeś. To wszystko przytrafia się „przypadkiem” jedynie w oczach ludzi biednych umysłowo.

Każdy inny rozumie cenę. Ile razy zaczynałeś iść do własnego Santiago de Compostela i zawracałeś po kilku dniach? Bo ciężko, bo odciski, bo bolą ramiona, bo czujesz samotność i odczuwasz inne niewygody. Poddajesz się, bo zapominasz o cenie, którą musisz zapłacić na drodze do osiągania swoich zamierzeń. Więc pamiętaj o Santiago, ale nie zapominaj o Saint-Gilles. Pamięć o trudach pokonanej drogi znacznie uatrakcyjnia osiągnięcia, hartuje, pozwala docenić i przygotowuje do kolejnych wyzwań.

Równie niebezpiecznie jest umniejszanie uzyskanych doświadczeń przez wzgląd na skromność, która szybko okazuje się nie tylko zbędnym, ale i niebywale ciężkim, balastem. Proces doceniania swojego poświęcenia uświadamia, co jest niezbędne w osiąganiu celów, i skłania do coraz większych wyzwań. Miej wielkie ambicje, ale bądź świadomy ceny, jaką trzeba zapłacić na drodze do ich osiągania. Pamiętaj.

Wkraczając do Saint-Gilles, kuszony przez reklamy telefonów, pierwsze kroki skierowałem w stronę poczty. Niestety, nie dogadaliśmy się z obsługą i nie znalazłem żadnego sprzętu komunikacyjnego w odpowiednio niskiej cenie. Pocieszenie znalazłem w kafejce, skąd zadzwoniłem, by usłyszeć znajomy głos i słowa otuchy. Usłyszeć Paulinę, której brakowało mi bardziej, niż planowałem. Wkrótce po tym odwiedziłem kościół, dostałem nową pieczątkę do paszportu i kupiłem nocleg, na który – myśląc w szerszej perspektywie – nie było mnie stać. Musiałem przejść wiele kilometrów, żeby przestać myśleć w kategoriach „na co mnie stać”. Do tego dojdziemy.

W kościele poświęciłem czas na modlitwę i zwiedzanie jego podziemnej części o wyjątkowym charakterze, który podkreślały: wilgoć, chłód i niepokojąca cisza. Słabe światło pozwalało zauważyć otaczające mnie grobowce. Chwilę korzystałem z przyjemnego chłodu podziemi, na dłuższą jednak metę świadomość, że otaczają mnie trupy, zmotywowała do wyjścia na powierzchnię. Zanim poszedłem do pierwszego schroniska (gite), usiadłem i przyrządziłem sobie kanapkę… No dobra, trzy kanapki. Zmęczenie pierwszy raz w życiu spowodowało, że spociły mi się oczy. Może to przez przegrzanie albo oślepienie słońcem, nie wiem. W klasztornym schronisku najpierw poszedłem pod prysznic. Zmyłem z siebie kurz i pot z przebytej drogi. Później wyprałem co trzeba i od tego czasu robiłem tak już codziennie. Rozpakowałem się na górnej części piętrowej pryczy i poczułem narastającą beznadzieję. Musiałem wyjść, nie mogłem dłużej znieść tego uczucia; nie zamierzałem mu się poddać.

Zacząłem pisać dziennik w nadziei na pozbycie się tych wszystkich bezsensownych emocji:

„O jedenastej ruszyłem do Saint-Gilles. Przebyłem złą trasę – załamka – ale dotarłem, zadzwoniłem do Pauliny i znalazłem nocleg. I tu, najgorzej. Wyprany i wykąpany nagle zacząłem myśleć. Szczerze? Jedynie duma i honor trzymają mnie w ryzach. Gdzie ja jestem?!

Co ja tu robię?! Dlaczego jestem tak bardzo sam? Mam nadzieję, że szybko odbiorę w Tuluzie ten cholerny telefon i odzyskam namiastkę ciepła, którego brak doskwiera niebywale. Doprawdy, wolałbym mieć przy sobie wroga, niż być aż tak sam. Idę spać. Mam nadzieję, że jutro będę szedł szybko i sprawnie”.

Gdy szedłem położyć się spać, po drodze do pokoju poznałem sympatyczną Julię. Wtedy jeszcze nie byłem świadomy tego, jak bardzo mi pomoże. Dopiero jutro miała okazać się kimś niezwykłym, kto da mi ogromnego energetycznego kopa.

SAINT-GILLES – GALLARGUES LE MONTUEUX

Spało się wyśmienicie, niczym niezakłócony i głęboki sen na łóżku okazał się przyjemniejszy od wczorajszej drzemki na ławce. Zarówno przed przebudzeniem, jak i po nim (grzebiąc w czeluściach plecaka) robiłem sporo hałasu. Zadbałem przy tym, by nikt nie stracił za dużo dnia. Tego poranka pierwszy i ostatni raz zwinąłem śpiwór, by następnie wcisnąć go grzecznie w worek niewielkiego rozmiaru. Pewien pielgrzym wprowadził mnie na ścieżkę oświeconego i praktycznego składania śpiwora. System polegał na wpychaniu go do owego woreczka jak leci, a wręcz na siłę. Już nigdy w życiu nie będę zwijał śpiwora!

Wstałem, spakowałem się. Następnie na szybko higiena. W przelocie wpadłem na Julię, która poczęstowała mnie drobnym śniadaniem. Po chwili szliśmy już razem, telepatycznie godząc się na wzajemne towarzystwo w drodze. Warto dodać i wstyd się przyznać, że idąc wczoraj samotnie, błądziłem nieco, szukając nie takich znaków, jak trzeba. Próbowałem znaleźć żółte muszle Jakuba, które znaczą szlak dopiero w Hiszpanii. Już w pierwszych minutach dzisiejszej drogi Julia uświadomiła mnie o biało-czerwonym oznakowaniu Camino na francuskiej Via Tolosana.

Przed nami trzydziestokilometrowy odcinek, który na dwie części sprytnie dzieliło znajdujące się w połowie drogi miasteczko. Wędrując, rozmawiamy na wiele tematów. Przez pierwsze piętnaście kilometrów poznajemy się już całkiem nieźle. Niestety błądzimy nieco, gdyż widząc biało-czerwony znak, postanawiam go zignorować, idąc w przeciwnym kierunku. Ostatecznie to niedopatrzenie zostaje mi wybaczone. W towarzystwie Julii nawet nadkładanie drogi było bardzo miłe. Zaczynam jedynie żałować zaniedbań w przygotowaniu do wędrówki. Nie wziąłem pod uwagę ramion, które dźwigały najwyraźniej za wiele i dawały się teraz mocno we znaki.

Krótka przerwa w kościele, później drobne zakupy i lecieliśmy dalej. Julia była w posiadaniu profesjonalnego, jak mogło się wydawać, przewodnika. Dzięki niemu nie zbaczaliśmy z trasy. Droga wiodła głównie pośród rozległych, sięgających widnokręgu, stawianych na rozkaz w szeregach, winorośli. Klimat tamtejszego regionu Francji potrafiłby rozpieścić każdego najbardziej narzekającego meteosąsiada, promieniami słońca wypalając na smutnej twarzy jegomościa uśmiechowe zmarszczki.

Może to właśnie ów przyjemny klimat sprawił, że mieszkańcy okazali się bardzo otwarci na pielgrzymów. Często ich zagadywaliśmy. W zasadzie robiła to Julia, jako że znała francuski. Ja zaś szczerzyłem się nonszalancko z poziomu opartych na kolanach dłoni, korzystałem bowiem z każdej okazji, by dać ramionom odsapnąć.

Pewien spotkany na drodze mieszkaniec powiedział coś, co wyjątkowo zapadło mi w pamięć. Mianowicie, gdy Julia usłyszała, iż sam przebył on całość trasy, która dzieliła nasze buty od Santiago, zapytała „Jak to zrobiłeś?”. To, co odpowiedział, było fenomenalnie proste, i przy tym bardziej trafne niż inne porady doświadczonych piechurów. Powiedział:

– Krok za krokiem!

Na początku te mądre słowa zostały przez nas odebrane żartobliwie. Dopiero w miarę upływu owych kroków ta instrukcja nabierała coraz większego sensu – suma kroków potrafi przenosić ciało o wiele kilometrów. Warto było to sobie uświadamiać przede wszystkim w te trudniejsze dni, gdy fizyczny ból i psychiczne załamanie kazały złamać sobie nogę, by mieć pretekst do zawrócenia.

Miałbym oczywiste wytłumaczenie rychłego powrotu do domu, gdzie kochana mamusia zawsze uraczy ciepłym obiadem. Do suchego, cieplutkiego, mięciutkiego łóżeczka, gwarantującego nieskończenie wiele pozycji i kombinacji snu. Ale byłby to także powrót, na który czekała dziewczęca obietnica wytrwałości.

Krok za krokiem! Tak zamierzam robić do samego końca, do ostatniego dnia. Oto uniwersalna recepta radzenia sobie z przeciwnościami na każdej drodze – podążanie krok za krokiem. Jak widzisz, dzisiejszy dzień obfituje w instrukcje. To tak, jak wtedy, gdy zaczynasz nowy rok szkolny i każda pierwsza lekcja jest organizacyjna, co pozwala pokrytej jeszcze plażowym piaskiem mózgownicy na powolny rozruch. Te kilka pierwszych dni na Camino również można uznać za organizacyjne.

Pod koniec dzisiejszej wędrówki doszliśmy do ciekawego miejsca, gdzie oznakowanie mówiło jedno, a przewodnik drugie. Wybraliśmy trasę z przewodnika. W efekcie nieco pobłądziliśmy, gubiąc na jakiś czas biało-czerwone znaki, co pobliski koń skwitował śmiechem. Tak, śmiał się z nas koń! Skubaniec! Jeszcze długo słyszeliśmy za plecami, jak rżąc i prychając, opowiada znajomym koniom o pielgrzymach złapanych w pułapkę błądzenia.

Wczesnym popołudniem doszliśmy w końcu do celu dzisiejszego dnia – do Gallargues le Montueux. Uprzejmość Julii była zadziwiająca! Nawet jeśli weźmie się pod uwagę, że Julia jest dziewczyną, a te są z natury bardziej uprzejme. Nie dość, że pozwoliła mi skorzystać ze swojego telefonu, bym mógł zadzwonić do Pauliny, to jeszcze zaproponowała nocleg w swoim mieszkaniu w Montpellier. Był to cel pielgrzymowania jutrzejszego dnia.

Wdrapując się na wzniesienie, na którym usytuowana była starówka, dostrzegliśmy znajome muszle przy plecakach. Na miejskim rynku ze słonecznego popołudnia korzystała para sympatycznych pielgrzymów. Okazało się, że to znajomi Julii. Po chwili rozmów i wypytywania o miejsce schroniska postanowili pomóc nam załatwić nocleg w miejscowej szkole, w której sami się zatrzymali.

Kobieta zarządzająca owym schroniskiem należała do tych pielgrzymów, którzy nie do końca pasowali do świata zwykłych śmiertelników. Wydawała się obdarzona ponadprzeciętną energią. Nawet poruszała się znacznie szybciej od nas. Przybiła pospiesznie pieczątki i zaproponowała oprowadzenie po tym malutkim miasteczku. Już po dziesięciu minutach byliśmy w pobliskim kościele, gdzie miało dojść do oficjalnego ochrzczenia mojej laski. Ta procedura okazała się niezbędną, jeśli chce się wejść do świątyni wyposażonym w kostur. Podczas rozmowy, gdy koleżanka Julii skarżyła się na drogę, kobieta zapytała retorycznie:

– Było ciężko?

Gdy w odpowiedzi zobaczyła potakujące kiwanie głową, skwitowała je krótko z pełnym uśmiechem:

– Będzie znacznie gorzej!

Ponadto dowiedzieliśmy się, że oznakowanie szlaku niezgodne z przewodnikiem spowodowała petycja pewnego mieszkańca, który nie życzył sobie pielgrzymów pod swoimi oknami. To zaowocowało pięciokilometrowym wydłużeniem trasy. Jednak razem z Julią, idąc starą drogą, ostatecznie musieliśmy przejść pod jego oknem! Ha! Czyli to nie z nas rżał koń!

Zaangażowanie kobiety w przedstawienie nam historii, wzlotów i upadków regionu, problemów i codzienności pielgrzyma było niezwykłe. Powiem jednak szczerze: chciałbym, aby moja przyszła żona wyglądała w wieku siedemdziesięciu lat tak korzystnie, o energii nie wspominając.

Wieczorem zostałem przez całą trójkę pielgrzymów zaproszony na posiłek do cudownej restauracji. Pierwszy francuski posiłek okazał się czymś wspaniałym. Na ten wieczorny moment wszyscy pozapominaliśmy o bolących nogach, ramionach i słonecznych poparzeniach. Zafascynowani atmosferą i pięknem tego miejsca oraz licznymi opowieściami nieodłącznej kobiety zajadaliśmy się regionalnymi przysmakami. Jedząc, słuchaliśmy uważnie opowiadanych przez szefową schroniska najciekawszych historii z Camino, które zasłyszała od najróżniejszych pielgrzymów odwiedzających przez lata Gallargues w drodze do Santiago de Compostela. Bardzo łatwo zauważyć błysk w oku kogoś, kto opowiada o swojej pasji. Pasją owej kobiety niewątpliwie było Camino. Przedłużając dzień, słuchaliśmy kolejnych niezwykłych opowieści.

Z restauracji wyszliśmy dopiero późnym wieczorem. Poza miłym towarzystwem poziom endorfin przyjemnie podniosły również francuskie przysmaki. Należały do nich głównie wino i ser, które we francuskim wydaniu stanowią niedościgniony wzór, skutecznie doprowadzając kubki smakowe do ekstazy. Dzień w tym cudownym zakątku Francji, w którym młodzieńcy, dowodząc swej odwagi, kradną bykowi medalion zawieszony między rogami bestii, powoli dobiegał końca.

Życzę Ci z całego serca takich chwil – przepełnionych dobrymi emocjami, w tak pięknym miejscu, pośród dobrych ludzi. Bardzo przyjemny wieczór dał uczucie błogostanu, w którym zasypiałem, nie bacząc na wystające za łóżko stopy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: