Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moja przygoda z Norwegią - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Moja przygoda z Norwegią - ebook

Ta książka powstała w wyniku mojego zauroczenia Norwegią. Pięknem krajobrazów, które nie mają sobie równych w świecie, ludźmi i ich kulturą. Przejechaliśmy kamperem trasę od Oslo do Nordkapp, zatrzymując się po drodze w co ciekawszych miejscach, i to wystarczyło, aby się w tym kraju zakochać. Ten tekst to osobista relacja z podróży wzbogacona o wiadomości z historii Norwegii, odwołania do literatury i własne spostrzeżenia. Jest to również owoc dociekań i szukania odpowiedzi na takie pytania, jak np.: dlaczego popularnymi kolorami malowania domów są czerwony i ochra, skąd żołnierze polscy znaleźli się w Narviku w czasie II wojny światowej, dlaczego Pokojową Nagrodę Nobla przyznaje się w Oslo. Podobnie jak moje poprzednie pozycje podróżnicze ta również stanowi świetne uzupełnienie przewodników i jest skierowana do wszystkich, którzy wybierają się do Norwegii lub chcą po prostu poszerzyć swoją wiedzę o tym kraju i przeżyć wakacyjną wyprawę wraz ze mną.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7856-941-1
Rozmiar pliku: 7,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Trasa podróży Oslo – Nordkapp

Już od dawna wszyscy nam mówili, że musimy pojechać do Norwegii. Kiwaliśmy głowami, że bardzo chcemy, po czym jechaliśmy tam, gdzie cieplej, taniej i ciekawiej, i gdzie „naprawdę” jest co zobaczyć i zwiedzić. Norwegię zawsze odkładaliśmy na później. Tak było co roku, aż do ostatniej wiosny, kiedy to któregoś dnia mój mąż usiadł przed komputerem, obejrzał parę widoczków z fiordami, wszedł na strony wypożyczalni kamperów i tak się zapalił do wyjazdu, że w ciągu tygodnia zrobił dla nas rezerwację. Jedyne, czego potem żałowaliśmy, to że na tak krótko, zaledwie dwa tygodnie. Ale wydawało się, że spokojnie „ciachniemy” tę Norwegię w 14 dni, bo co tam jest do oglądania – parę fiordów i już. Dziś, kiedy piszę te słowa, myślę, że to jeden z najpiękniejszych krajów, w których byłam, i dwa tygodnie to stanowczo za mało, żeby wszystko zobaczyć. Aż słów mi brakuje, by opisać, jak tam pięknie. Przejechaliśmy kamperem trasę od Oslo do Nordkapp i wszędzie, gdzie byliśmy, zachwycaliśmy się krajobrazem i pięknymi widokami. I to nie jedna kraina, ale cały kraj jest zjawiskowo uroczy. Wydaje się, że trawa jest tam soczystsza, lasy zieleńsze, a góry bardziej wyniosłe i tajemnicze. Jeśli do tego dodać granat fiordów, łany przydrożnych liliowych kwiatów i przecudne zachody słońca, które nie są tylko krótkim momentem przed wieczornymi ciemnościami, ale spektaklem trwającym na niebie przez parę godzin, to można się zakochać. Taka właśnie jest Norwegia – piękna jak marzenie.Dzień 2. Park Jotunheimen

Vinstra – fiord Geiranger

Startujemy z parkingu równo o 10:00. Tego pierwszego dnia musieliśmy dać sobie pospać, żeby poczuć, że to wakacje. Przygotowania do podróży, pakowanie, sama podróż – zawsze to dosyć męczące i stresik był, choćby nie wiem jak dobrze człowiek się zorganizował i jak dokładną zrobił listę rzeczy do wzięcia. Po śniadaniu, na które gotujemy jajka na twardo (pierwsze podczas tej wyprawy), zasiadamy w naszym domku na kółkach i wyjeżdżamy z parkingu.

Pierwszy przystanek to stacja benzynowa Shella i jest to zarazem nasze pierwsze spotkanie z norweskimi trollami. Przy stacji bowiem witają nas wielkie i szpetne, choć niepozbawione uroku, figury baby i dziada, które gapią się na nas swoimi malowanymi, nieco zadziwionymi oczętami, jakby pytając, po co tu przyjechaliśmy.

Kim właściwie są i skąd się wzięły trolle? Otóż trolle to człekokształtne postacie wywodzące się z mitologii nordyckiej. Były brzydkie, złośliwe i głupie, i wyrządzały szkody ludziom i zwierzętom. Trolle różniły się między sobą charakterem i wyglądem. Były duże i małe, żyły w trudno dostępnych dla człowieka miejscach: w jaskiniach, lasach i górach, ale również i na morzu. Niektóre ze starości porastały lasem. Zajmowały się wydobyciem i gromadzeniem srebra, złota oraz kosztowności. Były bardzo chciwe i skąpe. Nie znosiły światła słonecznego, dlatego pojawiały się wyłącznie w nocy; troll, który na czas nie schował się przed promieniami słońca, zamieniał się w kamień. Żeńskim odpowiednikiem trolla była huldra. Trolle znalazły swoje miejsce w literaturze, po raz pierwszy pisano o nich już w 1220 roku. Żyjący w XIX wieku norwescy pisarze Peter Christen Asbjørnsen i Jørgen Moe przedstawili je jako wielkie i silne, a przy tym złośliwe i niebezpieczne istoty, które miały ogromne nosy i oczy jak cynowe talerze. Trolle były wrogo nastawione zarówno do ludzi, jak i bogów, i ożywiały się, czując zapach krwi chrześcijanina (!). Dzisiaj najwięcej ich w literaturze fantasy i na półkach sklepów z pamiątkami. Można tylko podziwiać, jaki użytek Norwegowie potrafili zrobić z tych dziwacznych stworów i jak je przekształcili w narodowe maskotki, kupowane przez turystów w tysiącach sztuk. Współczesne trolle może i nadal są złośliwe i głupie, ale Norwegom na pewno sprzyjają.

Przy stacji jest również mały ogródek z rzeźbami, wśród nich obowiązkowy renifer. Jest też plakat z ładnym widoczkiem, a na nim napis „Rakfisk”. W pierwszym momencie myślę, że to nazwa tutejszej krainy geograficznej, ale po sprawdzeniu w słowniku okazuje się, że to danie norweskie przygotowywane z kiszonego pstrąga – tj. moczonego w solance przez trzy dni. Na pewno spróbuję, ale na razie odpuszczamy. Tankujemy, robimy pamiątkowe zdjęcia i jedziemy dalej.

Trolle

Zjeżdżamy z E6 na boczną drogę nr 257 i niedługo potem dojeżdżamy do miejscowości Heidal. Przy drodze wyłania się spośród drzew piękny drewniany kościół. Początkowo myślałam, że to jeden z tzw. stavekirke, budowanych w Norwegii między XI a XII wiekiem. W ich konstrukcji stosowano słupy nośne, po norwesku zwane „stav” – stąd ich nazwa. Po polsku mówi się o nich „klepkowe” lub „słupowe”, ewentualnie „masztowe”. Kościoły te były budowane bez użycia gwoździ, za pomocą złączy ciesielskich, czyli odpowiednio wyprofilowanych kawałków drewna, które składało się ze sobą na zakładkę, tworząc połączenie. Mają one po parę dachów, jakby do głównego budynku dobudowywano następne pomieszczenia, tylko coraz niższe. Dachy pokryte są gontem przypominającym smoczą łuskę, a kalenice zwieńczają smocze głowy z długimi językami. Takich kościołów było kiedyś w Norwegii tysiąc, ale do dziś zachowało się tylko trzydzieści. W Polsce również mamy jeden egzemplarz – to świątynia Wang w Karpaczu, która w połowie XIX wieku została przeniesiona tu właśnie z Norwegii, z miasta Vang – stąd jej nazwa.

Zatrzymujemy się koło kościoła, ale okazuje się, że ten tutaj powstał dużo, dużo później, w 1941 roku. Przy drzwiach wisi plakat, reklamujący koncert, który ma się tu wkrótce odbyć. O godzinach nabożeństw informacji brak. Koncerty w kościołach to rzecz normalna, ale ten brak grafiku mszy wprawia mnie w lekką konsternację. Być może lokalni mieszkańcy doskonale wiedzą, o której odprawiane są nabożeństwa, ale przecież są jeszcze przyjezdni. Kościół jest zamknięty, więc niestety nie udało nam się wejść do środka. Obeszliśmy go za to dookoła. Do kościoła przylega cmentarz, który stanowi dla mnie coś w rodzaju kompromisu między amerykańską wygodą a chrześcijańską tradycją dekorowania grobów. Tutejsze groby nie są przykryte poziomymi płytami, stoją na nich jedynie pionowe nagrobki, z których każdy jest nieco inny niż pozostałe, i przy każdym posadzone są kwiaty, również inne. Przestrzeń między nimi wypełnia trawnik, który łatwo skosić elektryczną kosiarką.

Niedaleko kościoła stoją domy z dachami porośniętymi trawą. Już zdążyłam zauważyć, że w tym rejonie takich domów jest sporo. Nie wiem, czy zwiastują one nową rewolucję w budownictwie, która do nas szybciej czy później dotrze, czy też jest to jakieś tymczasowe widzimisię lokalnych ekologów, które tutaj stało się modne. Z tego, co się o tych dachach dowiedziałam, to na pewno posiadają one wiele zalet. Mają wysoki współczynnik termoizolacji, dzięki czemu domy są cieplejsze. Są bardzo dźwiękochłonne, a więc w domach jest ciszej. Do tego zwiększają areał powierzchni zielonych, co skutkuje lepszym pochłanianiem pyłów i szkodliwych substancji oraz poprawą mikroklimatu. Nie można również zignorować względów estetycznych. Zielony ogród, choćby na dachu, zawsze jest miły dla oka, a przy okazji domy z takimi dachami wyglądają ciekawie, jakby były ubrane w zielone kapelusze. Same plusy. Tylko musi być jakiś powód, dlaczego nie rozpowszechniły się gdzie indziej. Ale o tym cicho. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to zazwyczaj na rzeczy są pieniądze. Ale czy tak jest i tym razem? Nie wiem. Aby dachy-ogrody spełniały swoją rolę, muszą być stale zielone i zadbane. W Skandynawii pada co pięć minut i o suszy słyszeli tu chyba jedynie w telewizji. A u nas? Wystarczy spojrzeć na trawniki w dużych miastach w upalne lato. Jeśli tak miałyby wyglądać „zielone” dachy, to chyba wolę czerwoną dachówkę.

W ogóle tutejsze domy są inne, bo… drewniane. Na lekcjach historii, jeszcze w podstawówce, wbito mi skutecznie w głowę, jak to Kazimierz Wielki „zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną”, co miało świadczyć o zasobności i sile kraju. Od dziecka mam więc zakodowany w głowie stereotyp, że mury to bogactwo, a drewno to bieda, pożary i nieszczęścia. Teraz jestem w jednym z najbogatszych krajów świata i coś mi się nie zgadza. Wiem, że jeszcze do niedawna Norwegia należała do bardzo biednych krajów, ale od odkrycia ropy minęło ponad 40 lat, więc mieli czas, żeby się „odpowiednio” pobudować. A oni trwają przy swoich drewnianych domkach i nic nie wskazuje na to, żeby chcieli zalać swój kraj przyzwoitym, niezniszczalnym i niepalnym betonem. Te ich domki są w dodatku tak skromne i proste, jak rysunek dziecka – ściany, dach, okna i drzwi, i nic więcej. Żadnych ornamentów i dekoracji. Prawie nie ma balkonów ani werand, jakby stanowiły zbyteczny luksus. Jedyna „dekoracja” to kolor. Najczęściej są malowane na czerwono, ale ta czerwień ma w sobie domieszkę brązu i na początku straszliwie raziła mój zmysł estetyczny. Bo to taki ani czerwony, ani brunatny. Dużą popularnością cieszy się również żółć, ale znowu taka, jakby ktoś musztardy do niej dodał – o barwie ochry. Skąd oni wzięli takie kolory? Otóż okazuje się, że w przeszłości, oprócz mody, ważną rolę odgrywały względy ekonomiczne. Domy zaczęto malować od drugiej połowy XVII wieku i wtedy kolor był wyznacznikiem zamożności i pozycji społecznej osób je zamieszkujących. Kolory jasne i pastelowe, imitujące marmur, piaskowiec czy wapień, były początkowo wytwarzane na bazie rzadkiego minerału, cerusytu, zwanego „białym ołowiem”, który zresztą, jak się potem okazało, był bardzo trujący. Farba biała potrafiła być nawet dziewięciokrotnie droższa od czerwonej czy żółtej i tylko osoby zamożne, wysoko stojące na drabinie społecznej, mogły sobie na nią pozwolić. Pigmenty czerwony, zwany angielską czerwienią, i ten o kolorze ochry uzyskiwano z rodzimych, łatwo dostępnych surowców – tlenków żelaza obecnych w ziemi (w glinie) i odpadach z kopalni miedzi, którą wydobywano w rejonie Røros. Na wsiach farbę robiono sposobem domowym, mieszając tlenek żelaza z mąką żytnią i wodą, ewentualnie stosując różne wariacje tej mieszaniny, np. z siemieniem lnianym albo solą. Takie barwniki potrafiły być wyjątkowo trwałe i chronić drewno przez długie lata, a przy tym były bardzo tanie. Zdarzało się, że frontową fasadę malowano na biało, a pozostałe ściany domu i budynki gospodarcze na czerwono albo żółto. Dziś nie ma znaczącej różnicy pomiędzy cenami farby o różnych kolorach, więc wybór jest uzależniony jedynie od upodobań właścicieli. Zauważyłam jednak, że nad morzem i w Oslo więcej jest domów malowanych na biało i na jasne pastelowe kolory niż, w uchodzącym za biedniejsze, wnętrzu kraju. Wydaje się więc, że przywiązanie do tradycji odgrywa tu zasadniczą rolę i to ono wpływa na lokalne gusta. Następna sprawa, która nie daje spokoju mojemu zmysłowi praktyczności, to konserwacja takich domów. Dom drewniany absolutnie trzeba co parę lat pomalować. Jest to i wydatek, i dodatkowa praca. Wydaje się jednak, że Norwegowie nie mają z tym problemu, bo wszystkie domy wyglądają tak, jakby ktoś je pomalował specjalnie na nasz przyjazd. Zapytałam o to później moją norweską koleżankę, która również ma drewniany dom, i odpowiedziała, że oni sami go malują z pomocą sąsiadów. Ba, przedstawiła to tak, jakby malowanie było okazją do spotkania towarzyskiego i integracji z sąsiadami, coś jak u nas grill w ogródku. Musiałam rozdziawić gębę z zaskoczenia, bo zaraz po tym dodała, że coraz częściej zatrudnia się kogoś, żeby pomalował. Uff, jaka ulga. Jednak są normalni.

Domy z dachami porośniętymi trawą

Zabrało mi parę dni, żeby się przyzwyczaić do tych norweskich czerwieni i żółci, i w końcu przestały mnie drażnić, a nawet je polubiłam. Dziś już na zawsze będą mi się kojarzyć z Norwegią. Zarówno czerwony, jak i żółty to kolory mocno kontrastujące z zielonością otoczenia w lecie i z białym śniegiem w zimie, dobrze je widać z daleka i są weselsze niż neutralne biele, beże i szarości. Dzięki nim domy wydają się radosne, tylko dla mnie tak po dziecinnemu, jakoś naiwnie… Zdaje się, że Norwegowie uwielbiają właśnie taki rodzaj niewinnej wesołości. No bo weźmy np. ubrania sprzedawców w supermarkecie, czy u nas ktoś wpadłby na pomysł, żeby ich tak ubrać? Koszula w paski, spodnie w zieloną kratkę? Raczej nie. Za bardzo mamy wpojoną naszą słowiańską seriozność i boimy się śmieszności, a przedstawiciel sklepu to w końcu wizytówka firmy. Funkcja oficjalna. Urzędowa powaga musi u nas zostać zachowana…

Droga wije się i prowadzi nas coraz wyżej i wyżej. Z malowniczej i krętej 257 skręcamy w drogę oznaczoną numerem 51. Krajobraz jak u podnóża Alp, tylko brakuje na horyzoncie ośnieżonych skalistych szczytów. Góry są łagodniejsze, porośnięte lasami sosnowymi i świerkowymi, jest zielono i pięknie, więc chłoniemy widoki, wzdychamy w zachwycie i każemy naszym synom patrzeć za okno i również podziwiać. Mijamy camping ze ścianką wspinaczkową, mrużymy oczy przed słońcem, które potrafi tu świecić bardzo ostro, a po chwili włączamy wycieraczki, bo z nieba leje się jak z sikawki. Jak to w górach, pogoda zmienia się błyskawicznie, raz słońce, raz deszcz. Droga już od dawna jest jednopasmowa, dwupasmówka skończyła się kilkanaście kilometrów za Lillehammer. Jedzie się dobrze, wcale nie jest wąsko, a ruch niewielki. Jacek, który cały czas prowadzi, mówi, że już przyzwyczaił się do naszego nowego pojazdu, który jest przecież dużo większy od samochodu osobowego i ma więcej biegów, ale to ponoć bardzo łatwe do opanowania. Jak już wspomniałam, droga coraz bardziej pnie się do góry, po godzinie otaczające nas szczyty przechodzą z łagodnych i zalesionych w granitowe turnie, na niektórych wierzchołkach widzimy nawet białe plamki śniegu. Pomimo górskich terenów, nie ma tu wiele owiec, gdzieniegdzie jedynie małe grupki, choć przecież Norwegia słynie ze swetrów z owczej wełny. Jest za to mnóstwo kwitnących wierzbówek, które swoim kolorem ożywiają krajobraz i dodają mu rumieńców. Docieramy do jeziora Vagamo i jedziemy przez jakiś czas wzdłuż jego brzegów, a potem skręcamy w drogę nr 55 i dojeżdżamy do Elveseter. Tu zatrzymujemy się na obiad.

Elveseter to tzw. farming estate, czyli po naszemu duże i stare gospodarstwo rolne ze sporym domem. To tutaj należy od sześciu pokoleń do rodziny Elveseterów. Jest tu również hotel i restauracja. Parkujemy i od razu naszą uwagę przykuwa wysoka kolumna, cała w płaskorzeźbach. To Eidsvoll Column – monument wyrzeźbiony przez Wilhelma Rasmussena, obrazujący historię Norwegii od 872 roku, czyli powstania państwa norweskiego, aż do roku 1814, kiedy Norwegia ogłosiła konstytucję proklamującą niepodległość. Na czubku kolumny stoi figura pierwszego króla Norwegii Haralda Pięknowłosego siedzącego na koniu. Trochę mnie dziwi, że coś takiego stoi tutaj, na tym odludziu wśród gór. Ponieważ jestem dociekliwa, wyjaśnienie znalazłam.

Kolumna Eidsvoll
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: