Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Widzieć więcej. Podróż przez Ekwador, Kolumbię i Wenezuelę - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
12 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Widzieć więcej. Podróż przez Ekwador, Kolumbię i Wenezuelę - ebook

Dzień dobry, ja autostopem z Rio de Janeiro – to hasło, którym 22-letni Tony Kososki jednał sobie wszystkich, bez wyjątku, spotykanych podczas podróży ludzi. I nieważne, czy znajdował się w Ekwadorze – najbardziej europejskim spośród poznanych przez niego krajów Ameryki Południowej, wciąż zmagającej się z problemem narkotyków Kolumbii, gdzie mimo całego zła żyją najcudowniejsi ludzie świata,  czy w pogrążonej w kryzysie Wenezueli.


Tony lubi zaskakiwać i łamać stereotypy. Już w Brazylii podjął decyzję o ograniczeniu swoich wydatków za transport i noclegi do minimum, czyli do zera. Czy udało mu się zrealizować ten cel i jak wpłynęło to na jego podróż? Jak doszło do tego, że spędził noc w wenezuelskim areszcie i dwa tygodnie w raju na Karaibach za jedyne 20 groszy? Gdzie oglądał walki kogutów i polował na krokodyle? Dlaczego realia Wenezueli poznawał, stojąc w tamtejszych kolejkach? Czy udało mu się zrozumieć fenomen Chaveza i Pabla Escobara? Pytania można mnożyć, a to tylko zapowiedź tego, z czym musiał się zmierzyć.


Widzieć więcej to kolejna, po książce Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę, spora dawka nieprzewidywalności, fascynacji i doświadczeń, które skłaniają  autora do rozważań nad wartością podróży i pojęciem bycia bogatym. To łącznie 471 dni i blisko 28 000 kilometrów samotnej autostopowej przygody młodego człowieka, który pewnego dnia uwierzył w siebie i zaczął spełniać marzenia. To przede wszystkim książka o determinacji w dążeniu do celu, sile charakteru i ciągłym przesuwaniu granic tego, co wcześniej było niemożliwe. Książka o ludziach, którzy odegrali w jego życiu mniejszą lub większą rolę. Jeśli chcesz dowiedzieć się jaką, musisz zacząć od pierwszej strony…

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0655-2
Rozmiar pliku: 18 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

W głowie mam jedno pytanie. Ile warte było to, co przeżyłem w Ameryce Południowej? Dlaczego, żeby ktoś zrozumiał, co chcę powiedzieć, muszę przeliczać to na pieniądze? Jakby na przekór temu, co wpajano mi od dzieciństwa, że największą wartość ma to, co znajduje się w głowie.

Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień, nie masz co wspominać, lepiej swe życie zmień – to cytat z Paktofoniki, który najlepiej opisuje dwie pierwsze dekady mojego życia. Zawsze chciałem być jak ktoś inny, na piedestale stawiałem to, co nie moje, wydawało mi się, że nic fajnego mnie nie spotka, bo jestem zwykłym, szarym człowiekiem, niemogącym czerpać przyjemności z życia… W tym momencie znajduję się w Maroku, w piątym miesiącu podróży dookoła świata.

To wprowadzenie do mojej książki napisałem na samym końcu ze świadomością tego, że gdy tylko postawię ostatnią kropkę, wyjdę z namiotu, wskoczę na deskę i zacznę surfować. Moje wielkie marzenie o tej dyscyplinie sportu od jakiegoś czasu stało się, ot tak, zwykłą codziennością. Zgodnie z planem niedługo zacznę szukać jachtostopu, aby przekroczyć Atlantyk. W Stanach Zjednoczonych chcę się spotkać ze Snoop Doggiem, przetłumaczyć na język angielski książki o moich przygodach, wystąpić na TED i nauczyć się grać na konsoli, aby uzewnętrznić to, co siedzi we mnie od dawna, i wreszcie zacząć robić coś dla ludzi. Tak. Moim marzeniem jest zostać DJ-em. I naprawdę wierzę, że jeśli to jest faktycznie „to coś”, to niedługo uda mi się również wystąpić na Tomorrowland.

Brzmi śmiesznie? Wiem! Dokładnie tak samo, jak gdybym teraz powiedział, że za 20 groszy spędzę dwa tygodnie na Karaibach, będę aresztowany w Wenezueli, po trzydniowym trekkingu dojdę do olśniewającego Zaginionego Miasta, gdzie poznam zwyczaje tamtejszych Indian, i zrozumiem, że Ameryka Południowa to nie tylko Machu Picchu. Mało tego – będę też doić kozy w ekwadorskich górach, oglądać walki kogutów, pływać w niesamowitym wulkanie błotnym, polować na krokodyle, zostanę zaatakowany nożem czy zacznę mieć halucynacje po kilku łykach piwa. Poza tym nauczę się, co to znaczy myśleć.

Moją pierwszą książkę, Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę, pisałem, aby zachęcić Was do podróżowania. Chciałem, żebyście zobaczyli, jak piękna jest przygoda, gdy opuści się cztery kąty swojej strefy komfortu. Niniejszą oddaję w Wasze ręce, aby pokazać, jak wielką wartość ma podróż. Pieniądze, które zarobiliście, podczas gdy ja intensywnie odkrywałem siebie, są już prawdopodobnie wydane. Co po nich zostało?Peru i Ekwador

Powrót do cywilizacji

Pierwszą noc po dopłynięciu do Iquitos spędziłem na łodzi, na której pracowałem prawie cały poprzedni tydzień. Większość załogi po dotarciu do portu udała się na odpoczynek, dzięki czemu kapitan dał mi niewielką kajutę z dwoma łóżkami i dostępem do elektryczności, w której mieszkał sternik. Miałem szczęście, że zapytałem o nią wystarczająco wcześnie. Dzięki temu, jeszcze zanim dobiliśmy do brzegu, zapakowałem tam swoje ciuchy, co w konsekwencji uratowało mnie przed kradzieżą. Gdy tylko statek zacumował, na pokładzie zameldowało się wielu przypadkowych ludzi, a jeden z nich, wynosząc chyłkiem porzucone ciuchy, został zatrzymany przez ich właściciela uderzeniem ogromną łapą w wątły kark. Plask był doniosły i prawdopodobnie bolał tak samo, jak bolałaby utrata mojego całego dobytku.

Tamtej nocy było niemiłosiernie duszno. Przez całe pięć dni, gdy płynęliśmy po rzece, ruch łodzi generował chłodny, momentami nazbyt zimny wiatr, który chronił nas jednak przed komarami i pozwalał spać w komfortowych warunkach. Teraz, zamknięty w przepoconej i pozbawionej okna kajucie, która miała jedynie niewielkie „wywietrzniki” w postaci rdzy zżerającej blachę, zawinięty dodatkowo w śpiwór, przewracałem się z boku na bok, szukając odpowiedniej pozycji, a gdy wreszcie ją znalazłem, chwilę później budziłem się cały spocony. Pot to najlepszy wabik na komary. Tym samym zamykane od wewnątrz pomieszczenie, które miało mnie ochronić zarówno przed nimi, jak i złodziejami, okazało się wielkim niewypałem. Czując zmęczenie oraz bezsensowność sytuacji, zabrałem swoje nakrycie i udałem się na jedną z nielicznych drewnianych ławek, z których kilka było okupowanych przez pozostałych na pokładzie ludzi. Jak najszczelniej otuliłem rozgrzane, prawie nagie ciało śpiworem, a części wystające posmarowałem kremem. Około godziny siódmej obudziłem się cały odkryty, dotkliwie pogryziony, a co najgorsze z bólem stawów i uczuciem rosnącej gorączki, której niewiele potrzeba było, aby sprawić, że zacznę dygotać z zimna.

Nie mogłem się jednak poddawać niesprzyjającym okolicznościom i po skromnym śniadaniu, które składało się tylko z paru kubków płatków owsianych zmieszanych z czymś przypominającym mleko, ruszyłem w poszukiwaniu misjonarzy. To właśnie dzięki nim Iquitos nazywane jest „małą polską wioską”. Najpierw znalazłem panią Hannę, która prowadziła jadalnię, a później, w porze obiadowej, spotkałem w tym samym miejscu księdza Piotra, który przyjął mnie do siebie na kilka kolejnych dni.

– To na pewno nie jest denga – powiedział krótko po tym, jak się okazało, że mogę sprawnie ruszać gałkami ocznymi. Po chwili dodał, że on sam już kilkanaście razy zmierzył się z tą tropikalną chorobą, co było dowodem na nieprawdziwość pogłosek o tym, iż za drugim rzutem choroby zawsze się umiera. Jak przypuszczałem od samego początku, ból stawów spowodowany był najprawdopodobniej spaniem na twardej ławce, a dodatkowo w nocy musiało mnie po prostu przewiać. Do tego mnóstwo ugryzień przez komary oraz tropikalny klimat sprawiły, że organizm dostał zbyt mocno w kość i musiał to jakoś odreagować. Gdy tylko się „zameldowaliśmy” w kościele, ksiądz dał mi lekarstwo, po czym zmęczony zasnąłem chwilę po dwudziestej.

Z rana, zaraz po opuszczeniu klimatyzowanego pokoju, w twarz buchnęło mi gorące i duszne powietrze. Po wczorajszej wieczornej, bardzo intensywnej burzy z pięknymi wyładowaniami atmosferycznymi nie było już śladu. Ogromna tarcza słoneczna znajdowała się już bardzo wysoko na niebie, choć na oko wydawało mi się, że jest dopiero po ósmej. Iquitos położone jest zaledwie trzy stopnie od równika, co przekłada się na niemalże idealnie równy dzień w skali roku. W kalendarzowe lato zaczyna się on o 5.45, a kończy o 18.15. Słońce prawie ciągle wysyła niemiłosierne, pionowe promienie, co powoduje trudności w znalezieniu cienia i uczucie parzenia, które towarzyszy białej skórze, gdy tylko musi się z tego cienia wychylić.

Jedyna droga prowadząca do centrum miała długość 2 kilometrów i była prosta jak autostrady w Stanach Zjednoczonych, dlatego za każdym razem, gdy od kierowców motorikszy dochodziło do mnie „Ej, mister” połączone z kiwnięciem ręką, abym wsiadał, jedynie się uśmiechałem i kazałem jechać dalej. Za chwilę znalazł się ktoś, dla kogo 2 sole, w przeliczeniu 2 złote, nie stanowiły dużego majątku i dzięki temu mogłem po raz kolejny obserwować, jak na powiększone tylne siedzenie z plandeką rzucającą cień ładuje się zdecydowanie zbyt wielu ludzi. Kierowca przekręca manetkę, rura wydechowa zalewa ulicę czarnym dymem i cała szczęśliwa rodzinka jedzie przed siebie. W drodze minęła mnie nawet wersja towarowa, ciągnąca za sobą kilkumetrowe pręty. Nieważne, co wlezie. Ważne, że wlezie, ile wlezie i będą z tego pieniądze, a konkurencja jest duża, bo przez cały pobyt widziałem tutaj tylko jeden normalny samochód.

Sytuacja ta wynika z lokalizacji miasta, które jest największym na świecie niemającym żadnego połączenia drogowego ani kolejowego. Dostać się tu można jedynie samolotem, co zajmuje kilka godzin, lub łodzią, co w teorii trwa trzy noce i cztery dni, a w praktyce z czekaniem na załadunek w porcie i opóźnieniami może przeciągnąć się nawet do dziesięciu dni. Iquitos, położone nad Amazonką, która przyjmuje tę nazwę w miejscu połączenia rzek Marañon i Ukajali, dzień drogi łodzią wcześniej, zajmuje niemal półtorakrotnie większą powierzchnię od mojego rodzinnego Gdańska oraz ma porównywalną liczbę ludności. Na początku było zwykłą, małą wioską, jakich wiele w okolicy. Rozwój osady zaczął się w okresie, gdy kolonie uwolniły się spod jarzma Europejczyków. W połowie XIX wieku wybudowano port dla wojska, a w wieku XX, gdy odkryto drzewa kauczukowe, ekspansja miasta gwałtownie przyspieszyła. Do Iquitos przybyli Europejczycy, którzy obok drewnianych chat zaczęli bardzo szybko wznosić imponujące i luksusowe jak na tamte czasy murowane budynki. Potem powstało też lotnisko i do miasta zaczęło ściągać coraz więcej ludzi. Dlaczego to wszystko wydarzyło się akurat tutaj? Jak się okazało, to zasługa królowej rzek, która aż do ujścia do Oceanu Atlantyckiego jest wystarczająco głęboka, aby mogły tu wpłynąć nawet sporej wielkości kontenerowce.

Im bliżej Plaza de Armas, tym bardziej hałas, smród spalin i palmy mieszają się z kolorowymi konstrukcjami pozostawionymi przez kauczukowych odkrywców. Najelegantszym budynkiem w mieście, którego sylwetka widnieje na rewersie monety jeden sol, jest Ex Hotel Palace. Ten pierwszy w Peru luksusowy hotel zbudowany został w XX wieku, aby gościć biznesmenów. Powstał w całości z materiałów przywiezionych z Europy, którym udało się przetrwać w tropikalnym klimacie, i do dzisiaj zachował się w idealnym stanie. Tyle szczęścia nie miał skonstruowany później dziesięciopiętrowy wieżowiec, który zaczął osiadać na miękkiej ziemi, dlatego zarzucono jego budowę i stoi nieukończony. W samym centrum swój ślad odcisnął także twórca wieży Eiffla, który postawił Casa de Fierro, czyli „dom z żelaza”. Do Iquitos nie przyjeżdża się jednak, aby podziwiać architekturę. Wypicie ayahuaski, złowienie piranii czy udanie się w głąb dżungli na spotkanie z dzikimi zwierzętami są o wiele ciekawszymi zajęciami. Mnie przywiała tutaj chęć dokonania czegoś, o czym z dumą będę w dalekiej przyszłości opowiadał swoim wnukom. Minąłem więc centrum i udałem się dalej, przed siebie, w kierunku portu, do którego wczoraj dopłynąłem, bo powiedziano mi, że kawałeczek za nim znajduje się jedyny rynek, gdzie sprzedają żywe robaki.

Suri to tłuste, białe, prążkowane larwy wielkości grubego kciuka, z czerwonobrązową główką na końcu, co przypomina paznokieć. Jedzenie ich nie jest oczywiście oznaką biedy czy braku pożywienia, jest to raczej codzienność, łatwo dostępna, jeśli się wie, gdzie szukać. Tradycyjnie na patyk nadziewa się około czterech sztuk, następnie grilluje i gdy nieco zżółkną, trafiają jeden po drugim do ust, również do moich. Gryzione, bardzo miło chrupały mi pod zębami, a głowa dodała im pikantnego smaku. Przyszła zatem pora, żeby spróbować żywego suri. Już raz się zawahałem. Parę dni temu po sytym obiedzie w Pucallpie ksiądz, u którego wtedy nocowałem, widząc moje świecące się oczy, wysunął propozycję, którą odrzuciłem. Tym razem z kilkunastolitrowego wiadra, wypełnionego średnio ruchliwymi robakami niemalże do połowy, wyjąłem jednego i zanim myślenie doszło do głosu, wpakowałem do ust, wcześniej odgryzłszy głowę w obawie, żeby mnie nie ugryzł. Mdły płyn rozlał się po wewnętrznej stronie policzków, śliską skórę musiałem wypluć, a wszystko odczułem tak, jakbym próbował wypić jajko. Bezcenne doświadczenie kupiłem za 2 złote.

Znów rozejrzałem się po targu i tym razem zaskoczyła mnie cena mango. Przywykłem do tego, że w dżungli nikt głodny nie chodzi, a wszystko jest tanie. Jednak tak wielkie miasto okazuje się nie być samowystarczalne i potrzebuje produktów z zewnątrz. Do granic cywilizacji wiedzie minimum 700 kilometrów rzecznej drogi, a owoce autostopem jeszcze jeździć nie potrafią.

Słońce przestało świecić pionowo, tym samym dzień szybkimi krokami zbliżał się ku końcowi, a ja jeszcze szybszymi udałem się do kościoła. Ksiądz oznajmił, że sprzedawane na ulicy jedzenie jest tanie, więc zaprasza na hamburgera. Kanapkę popiliśmy sokiem z owoców camu camu i najedzeni zaczęliśmy obserwować wieczorne życie. Naszą uwagę przykuł mecz siatkówki. Mieszkańcy rozwiesili siatkę nad nieuczęszczaną o tej porze dnia drogą i, jak wywnioskowałem, grali jedna rodzina przeciwko drugiej o gazowany napój lub skrzynkę piwa. Bardzo szybko przestałem śledzić odbijaną piłkę, a skupiłem się na graczach. W drużynie po prawej stronie było dwóch chłopaków, którzy zdecydowanie stylizowali się na dziewczyny. Długie włosy, kitki, koszulki przeciągnięte przez kołnierz, tak aby odsłonić pępek. I te charakterystyczne ruchy… Podobnych widziałem zaraz po tym, gdy opuściłem statek. Wszyscy pracowali w zakładach fryzjerskich, do których z ciekawością zaglądałem przez otwarte na oścież drzwi, aby zobaczyć, jak taki „salon” w Iquitos wygląda. Niestety, być Polakiem w Ameryce Południowej to tak jak być Jezusem w Świebodzinie – po prostu nie da się mnie przeoczyć, więc każdy jak jeden mąż uśmiechał się, machał, zapraszał na strzyżenie do momentu, w którym nie wyciągnąłem aparatu lub środkowego palca. Później się okazało, że transwestyci to w tym regionie normalna część krajobrazu, a powodów takiego zachowania jest przynajmniej kilka. Najbardziej absurdalny, z jakim się spotkałem, głosił, że na późniejszy rozwój psychiczny dziecka wpływa zawierające hormony mięso z kurczaków, które jedzą kobiety w ciąży.

Miałem to szczęście, że spośród wszystkich kapłanów w Iquitos ksiądz Piotr był tym, który jako ochotnik zgłaszał się do odprawiania niedzielnej mszy świętej w więzieniu. Podekscytowany tym, że sobie trochę pozwiedzam, bez wahania zgodziłem się iść razem z nim, dopiero przy wejściu, a w zasadzie po minięciu strażników, uświadomiłem sobie, że to nie wycieczka na plac zabaw. Ludzie byli jednak przyjaźni, z ciekawością patrzyli na egzotycznego przybysza, a po zakończeniu nabożeństwa zostałem nawet wywołany do mikrofonu. Lekko speszony, zaliczyłem swoje pierwsze publiczne przemówienie, a ponieważ nie wiedziałem, co powiedzieć, zacząłem o podróży, o spełnianiu marzeń, o tym, że świat jest dostępny dla każdego… Dopiero gdzieś kilka zdań za daleko uświadomiłem sobie, że opowiadam ludziom o świecie, który widzą zza krat, o życiu, które prawdopodobnie już przegrali. Więzienie pękało w szwach. Z niewyjaśnionych przyczyn w tak odizolowanym mieście istniała wielka przestępczość. Podobno siedzieli tu głównie drobni przestępcy, dawni politycy, którzy po zmianie władzy zostali osądzeni przez następców, a także płotki przemycające niewielką ilość narkotyków, wystawione przez kogoś, aby „kryć celnika”. Wielu z nich prawdopodobnie ma rodziny i kilkoro dzieci. I tu wraca temat transwestytów. Jeśli ojciec siedzi w więzieniu, to te dzieci nie mają w domu mężczyzny, z którego mogłyby wziąć przykład, i być może to jest powodem, dla którego chłopcy stają się bardziej kobiecy. Młodszy brat podąża za starszym, a później śliczne Peruwianki mają problem. Bo nie dość, że jest ich więcej, to jeszcze spory procent osobników płci przeciwnej nie jest nimi wcale zainteresowany…

Mecz trwał dalej. Gdzieś w bocznych uliczkach dzieciaki kopały piłkę. Zacząłem się zastanawiać, wśród jakich ideałów wzrastają tu najmłodsi. Jak wielu z nich na starcie dowiaduje się, że świat jest zbyt daleko i że nigdy go nie dosięgną. Jak wielu z nich będzie się nawet bało wychylić nosa poza miejsca, do których mogą dotrzeć samochodem lub dojść pieszo. Przypominam sobie, że choć Gdańsk w żaden sposób nie jest odizolowany od reszty świata, to przed Erasmusem wyjazd za granicę był dla mnie czymś strasznym, niepojętym, ryzykownym. A przecież dystans między Iquitos a Limą jest kolosalny. Jak chłopak z dżungli odnajdzie się nagle w dziewięciomilionowym mieście na wybrzeżu, gdzie każdy jest inny niż on? Czy oni w ogóle bez bodźców z zewnątrz mają szansę zmienić swoje życie? Może nie chcą? A może właśnie przez tę izolację nie wiedzą, że by chcieli? To trochę podobnie jak pod budką z piwem. Wszyscy są szczęśliwi, bo nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wiele przez to traci. Moje refleksje zostały rozproszone przez zbliżające się wyładowania atmosferyczne. Wróciliśmy do kościoła, zajrzałem do internetu, ale po krótkiej chwili zmęczenie wzięło górę.

Rano po wieczornej spektakularnej burzy nie było śladu. Dzisiaj, idąc tą samą dwukilometrową trasą do centrum, postanowiłem zwiedzić tak zwaną wisienkę Iquitos, tę, po którą tu przyjechałem – czyli dolną część dzielnicy Belen, przez wielu uważaną za najbardziej niebezpieczną w mieście. Taką favelę, gdzie podobnie jak w Rio de Janeiro ludzie osiedlili się na terenach niechcianych przez miasto, z tą różnicą, że tam zajmowali góry, a tu przejęli miejsce cyklicznie zalewane przez okresową rzekę powstającą w wyniku pory deszczowej w Andach. Ziemię pozostawioną odłogiem zagospodarowali ci, którzy nie chcieli płacić podatków. Podłączyli sobie prąd i wodę, dostosowali się do panujących warunków i żyją.

Droga do celu prowadziła przez górną część miasta, gdzie znajdował się największy rynek w Iquitos, na którym kupić można było wszystko i jeszcze więcej. Zgiełk, tłok i identyczne jak w Boliwii małe białe płytki, na których leżały porcje mięsa oblezione przez muchy. Obok pani za 2 sole sprzedawała ogromne kufle „ponche”. Zaciekawiony podszedłem bliżej. Najpierw do środka wlała białko jajka, później ubiła je na pianę, wsypała cukru i na koniec do smaku dolała troszkę cusqueña – najlepszego peruwiańskiego piwa. Przypomniała mi się rada księdza, który napomknął, abym, jeśli się zdecyduję spróbować tego specyfiku, miał przy sobie papier toaletowy. Nie miałem. Takie moje życie na krawędzi. Wyjadany długą łyżką drink był smaczny, niepotrzebnie jednak poprosiłem o dolanie większej ilości piwa. Wiedziałem, że ze względu na finanse jest to jedna z nielicznych rzeczy, na które mogę sobie pozwolić, dlatego dalej szedłem już głównie jako obserwator. Głos w głowie przypominał mi tylko o zupie z krokodyla. Pytałem wszystkich, odważnie. Kierowany przez ludzi trafiałem jednak w miejsca, gdzie albo nie było restauracji, albo była, ale tego, co chciałem, nie serwowała. Dopiero ktoś, widząc moje nerwowe poszukiwania, wytłumaczył mi, że w celu ochrony fauny państwo wydało zakaz sprzedawania krokodyli w restauracjach. O dziwo, za chwilę dotarłem do alejki, gdzie w rzędzie leżały metrowej długości, świeże ogony gadów. Zaraz za nimi znalazłem żółwie, a za żółwiami oderwane od nich skorupy ze wszystkimi wnętrznościami. Gdy myślałem, że już nic mnie dzisiaj nie zaskoczy, doszedłem do części rynku, gdzie sprzedawano „rzeczy magiczne”.

Ayahuasca w proszku, kaktus San Pedro do przygotowania w domu, afrodyzjaki w postaci win o przedziwnych nazwach, które mają usprawnić pracę męskiego narządu, oraz masa innych rzeczy, o których działaniu w ogóle nie miałem pojęcia. Wszystkie były dostępne od ręki, pomimo że wiele z nich wywołuje bardzo silne halucynacje, co w naszym świecie stawia je na równi z narkotykami. Tutaj sprzedaż odbywa się całkowicie legalnie, ponieważ wciąż bardzo duża część społeczeństwa wierzy, że służą one do wejścia w trans. Zagłębienie się w świat równoległy, duchowy ma pomagać w poznaniu nie tylko przyszłości, lecz także przeszłości.

Pierwszy raz o ayahuasce usłyszałem, jadąc autostopem przez Brazylię. Powiedzieć, że klapki spadły mi z oczu, to za mało. Myślałem, że o świecie wiem bardzo dużo, a okazało się, że nie mam pojęcia o sprawach, które tu są zwykłą codziennością. Kilka miesięcy później los poprowadził mnie w głąb boliwijskiej dżungli, gdzie spotkałem szamana prowadzącego sesje. Okazji nie przepuściłem, a to kilkugodzinne doświadczenie było jednym z piękniejszych przeżyć – nocą pełną pozytywnej energii, którą spędziłem z kompletnie obcymi mi ludźmi, gdzieś daleko, otoczony dziką, amazońską przyrodą. Ayahuasca to był rytuał, którego nie potrafiłem sobie wyobrazić bez lidera. Sam wywar z korzenia oraz liści gotuje się kilkanaście godzin, więc wersja „instant”, którą tu zobaczyłem, wcale mi się nie spodobała.

Alejka z magicznymi specyfikami dochodziła do krańca rynku. Poza nią dostrzegłem kilkanaście łódek stojących w miejscu, gdzie podchodziła woda. To była „Wenecja”. Niezauważalnie dotarłem do Belen Dolnego, można powiedzieć „zabytkowej” części dzielnicy Iquitos, która, choć niejednokrotnie wznoszona na nowo, była „utrzymana” w tym samym stylu, w jakim kilkaset lat temu zbudowano ówczesną wioskę Iquitos zamieszkaną przez kilkaset osób. Tutaj ludzie wciąż żyją w drewnianych domach, pomiędzy którymi poprowadzono mnóstwo wąskich drewnianych kładek służących za chodnik, który teraz, na początku pory deszczowej, wystaje jeszcze wysoko ponad powierzchnię wody i umożliwia ludziom komunikację z pozostałą częścią miasta.

Wyminąłem wszystkich kapitanów peke-peke oferujących mi najtańszą wycieczkę po świeżo formującej się rzece, wskoczyłem na pierwszy drewniany pomost i zacząłem zwiedzać, robić zdjęcia, podziwiać. Bardzo szybko zauważyłem, że domy tutaj dzielą się na dwie kategorie. Do pierwszej należą chałupy postawione na wysokich, dziesięciometrowych palach, które w porze suchej muszą wyglądać dziwnie, ale w deszczowej, gdy woda podchodzi aż na wysokość drzwi, doskonale się sprawdzają. Druga kategoria to domy budowane piętro po piętrze, które zgodnie z informacjami, jakie mi przekazano, służą za aktualne mieszkanie w zależności od poziomu rzeki. Gdy stanąłem na tarasie jednego z nich, zauważyłem, że w moim kierunku podpływa pusta łódź. Uśmiechnąłem się, kiwnąłem przyjacielsko ręką i choć nie miałem na to ochoty, po krótkim targowaniu wskoczyłem w wyżłobiony pień drzewa i popłynąłem z moim przewodnikiem przed siebie.

Okresowa rzeka wydawała się niewielka, jednak w rzeczywistości już teraz w najgłębszym punkcie miała kilka metrów głębokości, a drugi brzeg, na którym znajdowała się pozostała część Belen, między innymi średnich rozmiarów betonowy kościół, był w odległości, której wolałbym nie pokonywać wpław. Przepływając bliżej drugiej strony, zauważyłem, że przed wszystkimi domami są „zaparkowane” łódki, a dzieciaki, które teraz nie mają podwórka, zamiast grać w piłkę, chlapią się w ciepłej wodzie koloru kawy z mlekiem, śmiejąc się od ucha do ucha.

Rzeka stanowiła ważną arterię komunikacyjną, byłem tu chyba jedynym turystą, a wokoło nas pływały peke-peke transportujące konstrukcje, których nie potrafię nazwać. Gdy ktoś nie miał silnika, walczył z falami siłą własnych mięśni. A ci, którzy mieli, skądś jeszcze musieli przecież wziąć paliwo. Kolejka do unoszącej się na wodzie budki z napisem grifo flotante sugerowała, że właśnie tak wygląda tutaj stacja benzynowa. Gdy tylko ją minęliśmy, zauważyłem trzecią kategorię domostw, które najbardziej przypadły mi do gustu. Jak większość zbudowane były z desek oraz nakryte dachem przypominającym słomiany, ale u swej podstawy miały bale, które zwyczajnie unosiły je na wodzie. Zastanawiam się teraz, bo zapomniałem o to zapytać swojego szofera, w jaki sposób były one przymocowane do dna. Gdyby wszystkie sobie tak swobodnie pływały, to na pewno nie stałyby w uporządkowanych alejkach. Pomyślcie sobie. Denerwuje was sąsiad? Wyrzucacie przed drzwi motor i płyniecie mieszkać gdzie indziej. To trochę jak mieć jet packa. Czy oni na pewno mają aż tak źle w tym Trzecim Świecie? Odniosłem wręcz wrażenie, że wbrew temu, co myślałem jeszcze godzinę temu, w porze deszczowej żyje im się lepiej, bo w prosty sposób mogą sobie wszystko przetransportować.

Po około 30 minutach podziękowałem za wspólne pływanie, zapłaciłem wytargowane 5 soli i poszedłem dalej. Zaraz po wyjściu z portu moją uwagę przykuły wory śmieci, w których chude, schorowane psy szukały czegokolwiek do jedzenia, rozszarpując je i powodując tym samym coraz większy bałagan na ulicy. Tutaj wydawało się, że ludzie traktują wodę jak naturalny śmietnik, tak jakby nie wiedzieli, że wyrzucona skórka po zjedzonej pomarańczy nie powoduje problemu, bo pochodzi z natury, lecz plastikowa butelka po soku pomarańczowym to już inna historia. Wywalane przez „okno”, gromadziły się pod domem, a wśród nich niejednokrotnie widziałem dzieciaki, które starały się wyłowić litrowe butelki po piwie.

Słowo „okno” znalazło się w cudzysłowie, ponieważ mało kto je miał. Niektórzy posiadali okiennice, reszta jedynie moskitiery, dzięki czemu mogłem ukradkiem podejrzeć wnętrze każdego mieszkania. Sugerując się tym, co mi wcześniej powiedziano, z wielkim zaskoczeniem przyjąłem stojący w drewnianym domu, na drewnianym stoliku 50-calowy telewizor LCD, z którego na żywo leciał mecz Ligi Mistrzów. Ludzie widząc jasnego przybysza, mieli raczej uśmiech na twarzy niż chęć okradzenia mnie, co później poskutkowało zaproszeniem do stołu, abym wraz z pozostałymi skosztował peruwiańskiego piwa. Gdy mecz dobiegł końca, na pożegnanie dostałem ostrzeżenie, abym nawet nie myślał o przejściu „zakazaną” częścią Belen. Ta tutaj, choć ma złą reputację, zamieszkana jest przez dobrych ludzi. Coś musiało być na rzeczy, bo nie byli pierwszymi, którzy mnie ostrzegali.

Żeby to sprawdzić, udałem się tam kolejnego dnia. Naoglądałem się filmów Wojciecha Cejrowskiego i stwierdziłem, że skoro dotarłem w jakieś miejsce, o którym zrobił swój program, to na pewno opinie ludzi są przesadzone i jeśli jemu nic się nie stało, to czemu akurat ja mam mieć pecha. Nie wiem, co mną kierowało. Gdy próbowałem wejść od strony magicznej alejki, lokalni zaczęli mnie masowo zatrzymywać. „Co ty robisz, nie idź tam”, „Tam nic dobrego cię nie spotka”, „Ty wiesz, gdzie idziesz?” – usłyszałem od trzech kolejnych osób na odcinku może 30 metrów. Jeden młody zaproponował mi nawet ochronę, ale ze względu na to, że już wcześniej sam opróżniłem swoje kieszenie, bałem się, że późniejsza sprzeczka o pieniądze wprowadzi mnie w prawdziwe kłopoty.

Dziesięć minut później było już po sprawie. Przeszedłem kilkudziesięciometrową „ulicę”, na której ludzie faktycznie dziwnie na mnie patrzyli i coś pokrzykiwali, a z wielu domów czuć było intensywny zapach marihuany. Nie zwracając na nic uwagi, zrobiłem ukradkiem jedną fotkę, obejrzałem kilka wybitnie pstrokatych domków i gdy byłem już na schodach wyjściowych do „części bezpiecznej”, nagle znikąd pojawił się obok mnie chłopak z twarzą złodzieja. Bez żadnego „cześć”, pewnym głosem powiedział: habla, co znaczy „gadaj”. Więc odpowiedziałem mu „spadaj”. Ten jednak nie dawał za wygraną i spytał, która jest godzina, a ja, jako że nie miałem ze sobą ani zegarka, ani telefonu, stwierdziłem, że nie będę włączał specjalnie aparatu, który miałem schowany w kieszeni i zakryty przewieszoną przez ramię wełnianą torbą. Rzuciłem uczciwie, że nie mam pojęcia i już myślałem, że się gnojek odczepił, bo wbiegł dwa schodki wyżej, ale wtedy gwałtownie się odwrócił i bezczelnie, na oczach wszystkich swoich sąsiadów zdjął mi z głowy czapkę, po czym zaczął uciekać w kierunku, z którego przyszedł.

Adrenalina gwałtownie mi podskoczyła, a czas praktycznie stanął w miejscu. Chłopak mijając mnie, chyba się nie spodziewał, że zdążę tak szybko zareagować. Już prawie udało mu się uciec, gdy złapałem go za rękaw koszulki. W tym momencie przez głowę przeszło mi mnóstwo myśli. Zaraz po tym, jak opracowałem dla niego karę, stwierdziłem, że nic z niej nie wyjdzie, jeśli nie chwycę go mocniej. Istniało ryzyko rozerwania koszulki, dlatego wymyśliłem, że capnę go drugą ręką. Podczas tej zmiany nie doceniłem jednak dynamiki całej akcji i na szczęście dla nas obu chłopak uciekł. Zdążyłem jednak zobaczyć ogromne przerażenie, które pojawiło się na jego twarzy, gdy okazało się, że nie każdy biały jest frajerem. Chciałem go gonić, ale gdy tylko ruszyłem, obserwujący całe zajście ludzie zaczęli krzyczeć: NIE IDŹ, BO JUŻ NIE WRÓCISZ. Tym razem usłuchałem. Kolejne kroki stawiałem, cały dygocząc z nerwów. Nie wiedząc czemu, poczułem się jak przegrany. Nie mogłem uwierzyć w to, co się przed chwilą stało. Miałem ochotę nakrzyczeć na wszystkich, że nie ostrzegli mnie w porę, ale na szczęście się powstrzymałem – przecież mówili mi to od wczoraj. Widziałem ich utkwiony we mnie wzrok. Ci wszyscy ludzie wydawali się być w takim samym szoku jak ja. Na ich twarzach nie było widać drwiny, lecz wstyd i smutek. Choć nikt się nie odezwał, to dosłownie czułem, jak od wszystkich płyną w moim kierunku słowa: PRZEPRASZAMY, my tacy nie jesteśmy.

Po powrocie do kościoła zastanawiałem się, co by było, gdybym faktycznie po złapaniu chłopaka, nie myśląc racjonalnie, zrzucił go ze schodów. Z Iquitos nie ma ucieczki na pstryknięcie palców. Źli ludzie raz-dwa namierzyliby, w którym kierunku się udałem i dowiedzieliby się, że mieszkam u księdza. Miejscowa, skorumpowana do granic możliwości policja mogłaby nawet nie kiwnąć palcem, żeby mi pomóc. Choć brzmi to niewyobrażalnie w naszych warunkach, to prawda jest taka, że prawo na świecie dociera tam, gdzie może. Jak myślisz, co człowiek żyjący w niewielkiej wiosce nad rzeką Ukajali, gdzie mieszka tylko jego rodzina, robi sobie z zasad, które gdzieś za lasami, za Andami, są stanowione przez rząd? Ten facet nie wie, kto to jest Messi, więc NIC go nie obchodzi, co wymyślają w Limie. Żyje według swoich własnych moralnych zasad. Nawet jeśli w niedalekiej okolicy jest jakiś przedstawiciel prawa, to najprawdopodobniej jest to „ziomek ze szkoły”. Można powiedzieć, że tutaj jest podobnie. Rząd jest daleko, ludzie żyją swoim życiem, policja jest dla ozdoby…

Zaraz po wysłuchaniu dzisiejszej historii ksiądz zrewanżował mi się swoją. Niedługo po jego przyjeździe do Iquitos ktoś okradł mu pracownię komputerową, która przeznaczona była dla dzieci, aby miały lepszy dostęp do świata. Policjanci za wszczęcie postępowania kazali sobie posmarować. Podobno wtedy przekazują złodziejom numer telefonu poszkodowanego, a ci kontaktują się z ofiarą i ustalają cenę odkupu. O niskiej jakości prawa świadczyć też może widok zniszczonych butów zarzucanych na druty elektryczne. Podobno tak właśnie oznacza się miejsca sprzedaży narkotyków. Jawnie i oficjalnie.

Następnego dnia był „dzień dziecka”. Jakiś czas temu policja graniczna przechwyciła kontener prawdopodobnie oryginalnych ciuchów, które próbowano wwieźć do kraju lub z niego wywieźć bez uiszczenia opłaty celnej. W takich sytuacjach stróże prawa pamiętają o księdzu Piotrze, który idzie do więzienia, robi listę i każdemu daje równy przydział nowiutkich rzeczy. Mnie oczywiście też trochę skapnęło. Gdy zacząłem przebierać między tymi wszystkimi oryginalnymi markami, aż nie mogłem uwierzyć, że od dzisiaj moje podarte i przemęczone podróżą ciuchy zamienię na świeżutkie, nowe i dodatkowo śliczne ubrania występujące w kartonie we wszystkich rozmiarach i w wielu kolorach. Oprócz T-shirtów znalazłem dla siebie jeszcze jedną parę krótkich spodni. Tak odpicowany ruszyłem do portu, aby zacząć się rozglądać za kolejną łodzią, która tym razem zabrałaby mnie w kierunku cywilizacji.

Mój plan pobytu tutaj był nieco ambitniejszy. Za czasów Erasmusa w Portugalii bardzo chciałem polecieć na jakąkolwiek wyspę, żeby zobaczyć, jak w takim izolowanym miejscu (jak na przykład Madera) otoczonym zewsząd wodą radzą sobie ludzie, co jedzą, jakie mają podejście do świata, obcych, co myślą. Podobnie na „wyspie” zwanej Iquitos – chciałem po prostu trochę pobyć, bezczynnie posiedzieć na ławce, obserwować cały dzień przesuwające się ulicą motoriksze, później zamknąć oczy, wziąć głęboki wdech, zapomnieć o spalinach i poczuć, gdzie jestem. Do tej pory udało mi się zobaczyć to, na czym mi zależało. Do końca wizy pozostało jednak tylko dwa tygodnie. Niby wystarczająco długo, żeby jeszcze choć jeden dzień zostać w tak niesamowitej miejscowości, ale w pamięci miałem opóźnienia związane z dotarciem tu i nie wiedziałem też, jak długo będę szukał kolejnego armatora, który zdecyduje się wziąć na pokład podróżnika z Polski.

Najpierw musiałem się więc dowiedzieć, kiedy wypływa cokolwiek w kierunku Yurimaguas. Jest to drugi po Pucallpie port „w kierunku cywilizacji”. W końcu Iquitos to nie Gdynia, żeby łodzie startowały każdego dnia o tej samej porze. Mogło się więc zdarzyć, że jeśli barka odpłynie dzisiaj, to następna będzie dopiero za kilka dni, a wtedy podczas negocjacji będę miał już nóż na gardle. Wszystko to mogło doprowadzić do sytuacji, w której moja obecność zacznie być zwyczajnie dla księdza męcząca. Pochodziłem, popytałem i dowiedziałem się, że biała łódź w niebieskie pasy o nazwie „Eduardo” najprawdopodobniej wyrusza następnego dnia z samego rana. Wszedłem na pokład, dowiedziałem się, gdzie znajduje się szef wszystkich szefów, poczekałem, aż ludzie będący przede mną oraz za mną dokonają płatności, i gdy zostaliśmy sami, przedstawiłem swoją prośbę.

Podczas całej podróży spotkałem tylu różnych ludzi, że potrafiłem już po wyrazie twarzy oraz pierwszych słowach i gestach zorientować się, czy uda mi się z kimś dogadać, czy nie. Z każdym dniem potwierdzałem jedynie swoją teorię, która brzmiała, że na świecie istnieje ograniczona liczba ludzkich charakterów i każdy, albo znacząca większość, musi się w nie wpasować. Problem jedynie taki, że nigdy jeszcze nie poznałem nikogo podobnego do siebie… Kapitanowi z twarzy patrzało dobrze, czułem, że mi się uda, ale na początku chciał jedynie zejść o połowę z ceny. Ostatecznie po dłuższej rozmowie przystał na to, że weźmie mnie za pracę. Planowo mieliśmy wypłynąć jutro z samego rana. Nie mając wiele czasu, od razu zawróciłem w kierunku domu.

Przechodząc przez centrum, postanowiłem zahaczyć o bankomat, aby jeszcze za dnia wypłacić jakieś pieniądze i zapisać w systemie, że byłem w Iquitos. Znalazłem pierwszą placówkę, która wyglądała porządnie, wszedłem do środka, włożyłem kartę, podałem PIN, wprowadziłem żądaną kwotę 20 soli. Czekam, nic się nie dzieje. Na ekranie bankomatu pojawił się komunikat, że nie można dokonać transakcji. Lekko zdenerwowany, ale bez wpadania w panikę, postanowiłem spróbować jeszcze raz. Już wcześniej się zdarzało, że pierwsza próba z jakichś względów się nie powiodła. Dokładnie powtórzyłem wszystkie czynności i otrzymałem ten sam rezultat. Być może akurat z tego banku po prostu nie mogę wypłacić pieniędzy – pomyślałem i zacząłem rozglądać się za innym. W końcu trafiłem do takiego, który wydawał mi się bardziej europejski, ponowiłem próbę, dalej bez skutku. Hm, może jest jakaś przerwa techniczna, wszak w Polsce mamy już noc – jeszcze się nie poddawałem i spróbowałem wybrać monety ze stojącej obok maszyny, której nigdy wcześniej nie widziałem. Kilka kliknięć i ulga. Bilon zastukał o metalowe dno, a chwilę później wylądował w kieszeni.

Ci z Was, którzy nie czytali mojej pierwszej książki, poznają mnie dopiero teraz. To dziwny moment na spotkanie, bo i miejsce dziwne, i okoliczności niejasne, na dodatek dokładnie połowa mojej podróży. W Iquitos nie znalazłem się przypadkiem, ale w wyniku nieuchronnej konsekwencji wcześniejszych blisko ośmiu miesięcy spędzonych nie tylko w Peru, ale także Brazylii i Boliwii. Do tej pory w Ameryce Południowej pokonałem łącznie kilkanaście tysięcy kilometrów, a wszystko tak niewinnie zaczęło się od wyjazdu na wolontariat Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej w Rio de Janeiro. Tamtejsze podejście do życia, w zasadzie wszystko, co mnie otaczało, było tak fascynujące, że już od pierwszego dnia, kiedy dotarłem do São Paulo, wiedziałem, że podjąłem dobrą decyzję, rezygnując jeszcze w Europie z biletu powrotnego. Po spędzeniu półtora miesiąca w Mieście Boga zacząłem mieć apetyt na wszystko. Chciałem jechać przed siebie, dotrzeć tam, gdzie nie ma dróg, przejechać się na pace ciężarówki w boliwijskich Andach, wysadzić dynamit w kopalni w Potosí, zobaczyć dzikie zwierzęta, odkryć te wszystkie miejsca, o których czytałem i o których dowiadywałem się na bieżąco podczas drogi. Po prostu poznać ten nowy kontynent, na który przywiało mnie życie. Od samego początku wiedziałem, że mnie na to nie stać, dlatego już na starcie przyjąłem dwa założenia podróży: ograniczyć wydatki na transport do minimum, czyli do zera, oraz ograniczyć wydatki na nocleg do minimum, czyli również do zera. Dzięki temu moje niewiele, wydawane jedynie na jedzenie, mogło wystarczyć na dłużej. Założenia udało mi się wypełnić niemal w 100 procentach. Przez ten czas zacząłem też bardzo szanować pieniądze, nauczyłem się, że każdą monetę trzeba obejrzeć kilka razy, zanim się ją wyda, podobnie jak każdy sklep i rynek trzeba obejść kilka razy, aby mieć pewność, że spożytkowało się pieniądze najlepiej, jak to było możliwe.

W tym momencie dalej jestem tym samym zwykłym chłopakiem z gdańskiej Oruni, jednak moja głowa tak mocno naładowana jest marzeniami, tak bardzo czuję, co to znaczy żyć, i tak bardzo chcę z tego życia czerpać jak najwięcej, że pomimo problemu z bankiem, w ogóle o tym nie myślę. Nie oznacza to jednak, że zawsze taki byłem, że od urodzenia eksplorowałem świat, dążyłem w życiu po swoje… Przez 19 lat swojego istnienia nic o sobie nie wiedziałem. Dopiero wyjazd na Erasmusa pozwolił mi oderwać się od Polski, rodziców, zacząć żyć samodzielnie, podejmować codzienne decyzje – choćby finansowe, tak aby niewielkie stypendium starczyło przez cały miesiąc. To Portugalia pokazała mi, kim jestem, choć oczywiście nie obyło się bez problemów. Pomimo strachu, braku doświadczenia oraz dwóch pierwszych kompletnie nieudanych prób, zacząłem jeździć autostopem. Darmowy transport bardzo mi się spodobał, więc zacząłem myśleć, co zrobić, żeby mieć też gdzie się przekimać. Na przekór lękom kupiłem namiot i wbrew temu, co większość myśli, spałem w nim bezpiecznie. Najbardziej niebezpieczna sytuacja przytrafiła mi się już pierwszej nocy, gdy chcąc się zamaskować, zatrzymałem się w jakichś chaszczach przy autostradzie, spojrzałem pod nogi i zobaczyłem białego karalucha. Schyliłem się – to był skorpion. W ciągu kolejnych miesięcy czerwony namiot „Berg” przeżył ze mną niejedną burzę, przejechał niejeden kraj… Choć nadal bardzo często się boję, to od 2012 roku rozumiem, że strach nie może mi przez całe życie dyktować, co mam robić. On jest potrzebny, jak szczepionka, w odpowiednich ilościach, ale nie może nad nami panować. Często podczas moich prelekcji padało pytanie „czy się nie bałem”. Krok po kroku przeżywałem coraz więcej, podróż nieraz stawiała mnie w sytuacji, której nie podołałbym, gdyby nie wcześniejsze doświadczenia. Gdyby rok wcześniej wyciągnąć mnie z erasmusowego życia i bez przygotowania wrzucić do Iquitos, to najprawdopodobniej zwariowałbym ze względu na lokalizację, w której jestem, a później bym się rozpłakał, dowiedziawszy się, że mam w kieszeni zaledwie 20 złotych i niesprzyjające perspektywy. Jednak do tego miejsca i do tej sytuacji dochodziłem krok po kroku, a skoro już doszedłem, to znaczy, że jestem w stanie temu sprostać. Dlatego wracając do domu tą samą dwukilometrową trasą, nie wpadłem w panikę. Wiedziałem, że istnieje przynajmniej kilka powodów, dla których moja karta przestała działać, a problem ten po dopłynięciu do cywilizacji może się rozwiązać tak samo szybko, jak się pojawił. Zamiast zaprzątać sobie głowę przyszłością, zastanawiałem się, czy kapitan dotrzyma słowa i jutro weźmie mnie z powrotem oraz czy ksiądz zgodzi się jeszcze dzisiaj podwieźć mnie skuterem do portu.

Okazało się, że kapłan był jeszcze bardziej wspaniałomyślny, niż mi się wydawało.

– Masz tu 40 soli, tobie na pewno się przydadzą – powiedział zaraz po tym, jak spakowałem swoje klamoty i zjedliśmy hamburgery – i to… – Podał mi węgiel w tabletkach. Dzień po tym, gdy ustąpiła gorączka, zaczęła się biegunka będąca oznaką stopniowego odwadniania się organizmu. Chwilę później sadowiłem się na tylnym siedzeniu małego skutera. Ruch był niewielki, dojechaliśmy na tyle szybko, że zgięte nogi w pachwinach jeszcze nie zaczęły boleć. Poprosiłem, aby trochę poczekał, chciałem się upewnić, czy na pewno wszystko jest OK. Kapitan potwierdził jutrzejszy wyjazd, a ja wróciłem do księdza i podziękowałem za całą pomoc. Choć język polski uznaje się za granicą za kompletnie nieprzydatny, to fajnie być Polakiem, bo my jesteśmy dosłownie wszędzie.

Jakaś część podróży dobiegała końca. Wchodząc ponownie na pokład, myślałem sobie: kolejne kilka dni spędzę na łodzi, gdzie jedzenie mam zapewnione. Wybrałem 20 soli, dostałem 40… Mam zatem 60. Do wygaśnięcia wizy zostały dwa tygodnie – tyle samo, ile do końca miesiąca. Jeśli zatem dobrze pójdzie, to będę się mógł pochwalić, że chociaż przez jakiś czas podróżowałem „za darmo”. Zaraz po tym przyjąłem czwarte założenie podróży brzmiące, że jeśli ktoś w przyszłości z własnej woli, na przykład podczas autostopu, będzie chciał mi dać trochę kasy, to nie odmówię. Zobaczymy, co z tego wyniknie i jak długo z tym postanowieniem wytrzymam.

Łódź prezentowała się niemalże identycznie jak ta, którą tu przypłynąłem. „Parter” zawalony był cargo. Znowu ktoś transportował samochód, lecz w przedniej części łajby zamiast bananów leżało kilka ton zwierzęcych skór, które, śmierdzące, szły na eksport w kierunku wybrzeża. Pokłady na obu wyższych poziomach były przeznaczone dla ludzi. Na pierwszym „piętrze” w zupełnie pustej hali z oknami bez szyb, wykonanej z blachy oraz żelaza, znajdowało się kilka ławek oraz trzy rzędy długich poziomych rur, biegnących bezpośrednio pod sufitem, do których naprzemiennie przymocowywano hamaki, tworząc dwa oddzielne rzędy. Na tym poziomie, po drugiej stronie od wejścia znajdowało się też sześć pryszniców – trzy dla pań od strony prawej burty oraz trzy dla mężczyzn od strony lewej. Przestrzeni wewnątrz było niewiele, jednak wystarczająco, aby ciuchy zawieszone pod sufitem pozostały suche. Woda oczywiście pompowana była z rzeki, filtrowana i nie zawsze czysta, w temperaturze Amazonki, spływała z rury średnicy może 2 centymetrów wartkim, rozbryzgującym się strumieniem. Toaleta znajdowała się bezpośrednio przede mną. Oczywiście była bez klapy, przez co od drugiego dnia kolejki się wydłużały, bo zapchał się odpływ i… sami rozumiecie.

Na przedzie najwyższego pokładu znajdowała się budka sternika, a zaraz za nią kilkanaście kajut, o podobnych rozmiarach i wyposażeniu, jak na łodzi, którą tu przypłynąłem. Koszt każdej wynosił 150 soli. Wiele z nich było zajętych przez członków załogi, ale podczas tego rejsu dostrzegłem sporo osób, które najwidoczniej ceniły sobie bezpieczeństwo i wolały nie zostawiać swoich rzeczy bez opieki nawet na chwilę. Cena obejmowała dodatkowo gwarancję otrzymania posiłku w pierwszej kolejności i to bezpośrednio do „pokoju”. Dalsza część pokładu była identyczna, z tym że mniejsza niż na dole, a zamiast toalet tu znajdowała się kuchnia, w której pracowali – niespodzianka… transwestyci. Jeszcze w Iquitos byłem w stanie to zrozumieć, trudne dzieciństwo, brak wzorców (wymyśl cokolwiek)… Ale teraz, tutaj? Po prostu myślałem, że to są jakieś jaja. Chłopy musiały przegrać zakład podczas ostatniego rejsu, bo jak inaczej wytłumaczyć obcisłe damskie bluzki, pod które wkładali puste staniki, malowanie ust oraz pudrowanie polików?

Próbowałem się dowiedzieć, co jest nie tak. Obecna załoga wydawała się mniej przyjacielska niż poprzednia. Ciężko było mi tym razem wkręcić się w towarzystwo, czułem się w zasadzie trochę jak niepotrzebny element. Po jakimś czasie wyłapałem, kto jest względnie spoko i próbowałem ukradkiem znaleźć odpowiedź na nurtujące mnie pytanie. Ostatecznie wyszło, że coś nie tak jest ze mną. Wszyscy dostosowali się do sytuacji i zaakceptowali konwencję, zwracając się do kucharzy „kucharko”, bo „te” bardzo się obrażały, gdy traktowano je jak mężczyzn. Ja tak nie potrafiłem. Wiedząc jednak, że nie mogę mieć wrogów w kuchni, bardzo szybko nauczyłem się tolerancji, a o jedzenie pytałem bezosobowo, bez cienia drwiny w głosie, unikając kontaktu wzrokowego, który mógłby oznaczać zainteresowanie.

Funkcja, jaką tu pełniłem, pokrywała się z tym, co robiłem na poprzedniej łodzi. Dostałem miotłę i dwa razy na dzień obskakiwałem pokłady w poszukiwaniu śmieci, brudu, kurzu… Miałem szczęście, że „Eduardo”, choć był bez szyb, to pod sufitem zawieszone miał plandeki, które, jak tylko zaczynało padać, pasażerowie sami opuszczali, żeby woda ich nie zalewała. Dzięki temu po 15 minutach oberwania chmury pokład pozostawał niemalże suchy, przez co nie musiałem już wymiatać kałuż, jak poprzednio. Ze względu na to, że finalnie zamiast z rana wyruszyliśmy kolejnego dnia wieczorem, liczba osób na pokładzie osiągnęła absolutne maksimum. Pomiędzy hamaki nie dawało się wcisnąć nawet szpilki i wszyscy, którzy się nie zmieścili, spali pod nimi na materacach. Widok białego z miotłą za pierwszym razem wywołał sporo zdziwienia, ale wszyscy byli bardzo przyjaźni, raz nawet poczęstowano mnie kawałkami pokrojonej trzciny cukrowej. Idąc za przykładem częstującego, wpakowałem je do buzi i zacząłem gryźć. Wyglądały na suche i twarde, a miały w sobie mnóstwo pysznego soku i chrupały przyjemniej niż marchewka. Na koniec pozostały jedynie wióry. Spodobało mi się. Później dostałem całą torbę i poczęstowałem swoich sąsiadów.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersjiTakim moim największym marzeniem jest jednak polecieć na Księżyc albo chociaż na orbitę, żeby zobaczyć Ziemię lewitującą pośród niczego.

W Amazonii funkcję transportu przejęły rzeki, a te rzadko kiedy pozwalają pokonywać drogę na skróty. Dlatego w Iquitos są jeszcze niewielkie awionetki startujące z jeziora, którymi można się przemieścić w różne miejsca bardzo szybko, ale także bardzo drogo. Kogo nie stać, może płynąć przez Kolumbię, co zajmie do dwóch tygodni, bądź jeśli zna drogę, pokonać ten dystans pieszo w dwa lub trzy dni.

Trzecie brzmiało, że nigdy przenigdy nie wjadę do Meksyku ani Wenezueli.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: