Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Capreä i Roma. Tom 1: obrazy z pierwszego wieku - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Capreä i Roma. Tom 1: obrazy z pierwszego wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 351 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ob­ra­zy z pierw­sze­go wie­ku przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

4ry Tomy we 2ch.

Ma­gnus ab in­te­gro sa­ec­lo­rum na­sci­tur ordo.

Vir­gi­lius. Ecl. Pol­lio.

Tom pierw­szy.

Wil­no.

Na­kła­dem i dru­kiem Jó­ze­fa Za­wadz­kie­go.

1860.

Po­zwo­lo­no dru­ko­wać z obo­wiąz­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry pra­wem ozna­czo­nej licz­by exem­pla­rzy. Wil­no, 8 Mar­ca 1860 roku.

Cen­zor, Pa­weł. Ku­kol­nik.

Panu

Sta­ni­sła­wo­wi Ja­siń­skie­mu

w War­sza­wie

prze­sy­ła w do­wód sza­cun­ku i przy­jaź­ni

Au­tor.SŁÓW­KO WSTĘP­NE.

W Ca­pri, na zwa­li­skach wil­li Ty­be­ry­uszo­wych, po­wzią­łem pierw­szą myśl tego opo­wia­da­nia, któ­re (prze­jąw­szy się epo­ką, na gru­zach jej wi­do­mych jesz­cze), uło­ży­łem ze wszel­kich do­stęp­nych mi źró­deł, z tą przy­jem­no­ścią, jaką spra­wia ba­da­nie od­le­głych a mało nam zna­nych cza­sów i peł­nych ży­cia po­sta­ci, któ­rych imio­na brzmią jesz­cze do dziś dnia wspo­mnie­nia­mi nie­za­tar­te­mi. Nie przed­się­bra­łem po­wie­ści; chcia­łem tyl­ko w sze­re­gu ob­ra­zów cha­rak­te­ry­stycz­niej­szych od­ma­lo­wać tę chwi­lę, dla ca­łej ludz­ko­ści sta­now­czą, któ­ra prze­dzie­la dwa zu­peł­nie od­mien­ne świa­ty, dwie wiel­kie epo­ki ży­wo­ta dzie­jo­we­go. Nie ośmie­li­łem się też po­rwać na hi­sto­ryę, któ­rą już raz skre­śli­ło ener­gicz­ne pió­ro Ta­cy­ta z siłą nie­zrów­na­ną.

Z dzi­siej­sze­go na­sze­go sta­no­wi­ska, te pier­wo­ci­ny chrze­ści­jań­stwa, wśród rzym­skie­go świa­ta, przed­sta­wia­ły mi nad wszyst­kie zaj­mu­ją­cy mo­ment, nad­zwy­czaj­nym prze­cią­ga­ją­cy uro­kiem. Na nie­szczę­ście, szczu­pła garst­ka imion i po­dań zo­sta­ła nam z tej epo­ki. Akta pierw­szych mę­czen­ni­ków pra­wie nic nie do­star­cza­ją do tego cza­su; tro­chę w Fi­lo­nie i Jó­ze­fie, w Ak­tach Apo­stol­skich, w póź­niej­szych pi­sa­rzach, Eu­ze­biu­szu, Ter­tu­lia­nie, w ży­wo­tach świę­tych i tra­dy­cjach miej­sco­wych – oto wszyst­ko co po­zo­sta­ło z tej ta­jem­ni­czej chwi­li. Hi­sto­rya Ko­ścio­ła w pierw­szym wie­ku peł­na jest cu­dów i mro­ku; stro­na też ta ob­ra­zu na­sze­go jest rów­nie ta­jem­ni­czą i epi­zo­dycz­ną… ko­leb­kę osła­nia ciem­ność, któ­rej fan­ta­zya roz­dzie­rać nie ma pra­wa. Po­gań­ski na­to­miast świat ma­lu­je się nam ja­sno, z rze­czy­wi­sto­ścią ziem­skich zja­wisk, z naj­drob­niej­sze­mi swo­je­go ży­wo­ta szcze­gó­ła­mi, w Ta­cy­cie, Swe­to­niu­szu, Pli­niu­szu, Se­ne­ce, w Dio­nie Cas­siu­szu i mno­gich pism ułam­kach, po­mni­kach, na­pi­sach, od­no­szą­cych się do tej epo­ki. Tu zno­wu wy­bór tyl­ko był cięż­ki, a ar­ty­stycz­ne po­łą­cze­nie tej rze­czy­wi­sto­ści ja­skra­wej z ide­ała­mi mgli­ste­mi, nie­skoń­cze­nie trud­ne. Czer­pa­li­śmy na od­two­rze­nie ca­ło­ści ze wszyst­kich zna­nych po­mni­ków, uży­li­śmy wszyst­kie­go co wspo­módz mo­gło, naj­wię­cej jed­nak opie­ra­my się na źró­dłach współ­cze­snych, lub jak naj­bliż­szych epo­ki. Zwie­dze­nie miejsc dało nam go­to­we tło i nie­mal wi­dze­nie jaw­ne prze­szło­ści, któ­rej tu jesz­cze mnó­stwo po­zo­sta­ło śla­dów ży­wych i wy­bit­nych.

Chcie­li­śmy rzecz na­szą do­ko­nać su­mien­nie – przed­się­wzię­tą z mi­ło­ścią praw­dy, za­czę­tą z za­pa­łem, rzu­ca­my z ża­lem pra­wie, ży­cząc czy­tel­ni­kom, aby tyle zna­leź­li przy­jem­no­ści w czy­ta­niu tego stu­dy­um, ile­śmy, kre­śląc go, do­zna­li; pro­sie­my ich jed­nak, by nie za­po­mi­na­li, że im wca­le nie obie­cu­je­my po­wie­ści…

d. 8 Czerw­ca 1859 z Ży­to­mie­rza.KSIĘ­GA I-SZA. CA­PREA.

I.

Wśród naj­pięk­niej­sze­go mo­rza w świe­cie, jak­by z roz­to­pio­nych ula­ne­go la­zu­rów, pod naj­czyst­szem nie­bem po­łu­dnia, u brze­gu okry­te­go drze­wy po­ma­rań­czo­we­mi, na któ­rych świe­cą wiecz­nie zło­ci­ste owo­ce, leży jak ol­brzy­mi sar­ko­fag na gro­bo­wi­sku prze­szło­ści, wy­spa ska­li­sta, ostre­mi szczy­ty wspi­na­jąc się ku nie­bu, stro­me­mi ścia­ny ka­mien­ne­mi za­nu­rzo­na w wo­dach, przy­glą­da­ją­ca się nie­dba­le z jed­nej stro­ny Tyr­r­he­nień­skie­mu mo­rzu, z dru­giej Cu­mań­skiej za­to­ce.

To Ca­preä… uro­czy ką­tek zie­mi, ode­rwa­ny od lądu umyśl­nie, aby swo­bod­niej mógł du­mać i sam być pa­nem so­bie. Jak­że mu tam ślicz­nie na tej pły­cie sza­fi­ro­wej, gdy się cały za­ru­mie­ni od za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, a zło­ci­ste pro­mie­nie, wskroś prze­ni­ka­jąc po­wie­trze, oto­czą go au­re­olą ja­sno­ści!

Wy­spa ta stoi z da­le­ka, jak­by na stra­ży cud­nej za­to­ki, któ­rą sta­ro­żyt­ni Cra­te­rem, to jest cza­rą, zwa­li; jak cza­ra bo­wiem za­ta­cza się ko­li­sto i jak ona poi naj­pięk­niej­szym w świe­cie wi­do­kiem. Brze­gi całe Cra­te­ru okry­wa­ją gma­chy, por­ty­ki, świą­ty­nie i pięk­niej­sze nad nie drze­wa zie­lo­ne. Na sta­rem tem, od wie­ków za­miesz­ka­nem wy­brze­żu, przed ty­sią­cem ośmiu­set laty jesz­cze może wdzięcz­niej niż dziś śmia­ło się nie­bo na­gro­ma­dzo­nym tu prze­py­chom.

Po wzgó­rzach i do­li­nach bie­la­ły o ja­snych i pur­pu­ro­wych ko­lum­nach wil­le rzym­skie, z roz­kosz­ne­mi pe­ry­sty­la­mi, ob­wie­szo­ne wi­nem i blusz­cza­mi, świą­ty­nie ze zło­ci­ste­mi da­chy, ko­li­ste am­fi­te­atrów stop­nie, za­wie­szo­ne nad mo­rzem łaź­nie i kosz­tow­nym ka­mie­niem wy­kła­da­ne pie­cza­ry.

Jesz­cze na­ów­czas groź­ny wy­buch śpią­ce­go od wie­ków wul­ka­nu nie ro­ze­rwał sta­re­go We­zu­wiu­sza na dwo­je i nie wy­szczer­bił bo­ków jego, gru­za­mi i ru­ina­mi góry za­sy­pu­jąc mia­sta, ta­mu­jąc rze­ki, rów­na­jąc do­li­ny.

Na wy­nio­słych brze­gach, spo­koj­nej góry, od daw­na wy­sty­głej, zie­lo­ne roz­kła­da­ły się gaje i win­ni­ce, bie­la­ły dom­ki i dwo­ry rzym­skich wy­zwo­leń­ców i lu­bią­cych wieś star­ców, któ­rym się Rzym uprzy­krzył… pod sam pra­wie wierz­cho­łek cią­gnę­ły się bu­do­wy, zie­le­nią po­prze­dzie­la­ne, ga­le­rye, ko­lum­na­dy i wscho­dy, w ta­jem­ni­cze za­kąt­ki wio­dą­ce.

W po­środ­ku za­to­ki, pod wzgó­rzem, któ­re się wznio­ślej dźwi­ga­ło, mię­dzy górą Gau­rus a We­zu­wiu­szem sta­ra Si­re­ne, póź­niej­sza Par­the­no­pe, kró­lo­wa Cam­pa­nii we­so­ła, wzno­si­ła się róż­no­barw­ne­mi mury swe­mi.

Jak naj­szyj­nik pe­reł, roz­sy­pa­ne brze­giem mo­rza gma­chy mar­mu­ro­we, two­rzy­ły owe mia­sto roz­kosz­na, do kto­re­go wzdy­cha­li rzym­scy pa­try­cy­usze, mie­nia­jąc tu rzym­ską togę i po­wa­gę na grec­ką suk­nię i lek­kość

Pa­le­opo­lis i Ne­apo­lis, złą­czo­ne w gród je­den, za­byw­szy daw­nych spo­rów, ko­ro­no­wa­ły się ogro­da­mi i pal­ma­mi, i uśmie­cha­ły do sie­bie, słu­cha­jąc śpie­wu sy­ren, na szu­mią­cych ogni­stych fa­lach przy­pły­wa­ją­cych do brze­gów. Wśród wspa­nia­łych wil­li, po­łą­czo­nych z sobą, wśród cia­snych ulic, osta­wio­nych ko­lum­na­mi z afry­kań­skich mar­mu­rów, wśród ogród­ków ocie­nio­nych drze­wy po­ma­rań­czo­we­mi, roz­ło­ży­ste­mi fi­ga­mi i mor­wa­mi, po­obwie­sza­ne­mi win­ną ma­ci­cą, gdzie­nieg­dzie z bia­łe­mi, do pasa w pur­pu­rę odzia­ne­mi słu­pa­mi, o zło­ci­stych ka­pi­te­lach mi­ster­nych, wzno­si­ły się świą­ty­nie Nep­tu­na, Dia­ny, Mer­ku­re­go, Ce­re­ry, Dio­sku­rów. Na naj­wyż­szym szczy­cie kró­lo­wa­ła mia­stom ma­leń­ka, pięk­nych kształ­tów grec­kich, Sa­cel­la, któ­rą że­glarz zda­la wi­tał, obie­cu­jąc ofia­rę po we­so­łem do brze­gów przy­bi­ciu.

Oko­ło Au­gu­sta­le, sku­pia­ły się… ba­zy­li­ka, fon­tan­na, fo­rum, te­atrzyk i vo­tal­ne oł­ta­rze i po­są­gi opie­kuń­czych Bo­gów Gre­cyi i Rzy­mu.

In­a­czej tu wszak­że było niż w sta­rych mia­stach, w któ­rych od wie­ków Tu­sko­wie tyl­ko się gnieź­dzi­li i gdzieś rzu­cił okiem, wszę­dzie znać było ślad przej­ścia Gre­ków, pięt­no joń­skich wy­chodź­ców, któ­rzy tu z sobą swą sztu­kę, umi­ło­wa­nie pięk­na i nie­śmier­tel­ny wdzięk ge­niu­szu swe­go przy­nie­śli. Na­czy­nia, z któ­re­mi nie­wia­sty szły po wodę do mar­mu­ro­wych fon­tann i stud­ni i te, któ­re sta­ły na mu­rach u wnij­ścia ogro­dów, po­są­gi w wy­żło­bie­niach do­mostw, ko­lum­ny u drzwi skrom­nych bu­dow­li, mia­ły ten kształt pro­sty a wy­twor­ny, ten ry­su­nek wdzięcz­ny a mło­dy, któ­rych ta­jem­ni­ca z Hel­le­nów ży­ciem umar­ła… Każ­dy słup, każ­dy mar­mu­ru zio­mek po­wia­dał, że Grek go roz­mie­rzył, usta­wił, wy­cio­sał, do­brał bar­wę do ota­cza­ją­ce­go nie­ba i zie­mi.

I nic nie było wdzięcz­niej­sze­go nad to mia­sto pół-grec­kie na zie­mi rzym­skiej, pod tem nie­bem ci­chem ukry­te w ko­szu li­ści i kwia­tów, szczę­śli­we, pi­ja­ne, na któ­re­go ho­ry­zon­cie zda­la roz­bie­głe góry Ta­bur­nus, Gau­rus, Ve­su­vius i dal­sze Lac­ta­rius'a ra­mio­na, błysz­cza­ły wszę­dzie domy, świąt­ni­ca­mi… por­ty­ka­mi i wiecz­ną zie­le­nią drzew cie­ni­stych.

Chcia­ło się wie­rzyć, po­glą­da­jąc na to wy­brze­że roz­kosz­ne, na kraj pe­łen ka­dzi­deł i pie­śni, że z wie­czor­ną falą wy­pły­ną bia­łe sy­re­ny z nie­bie­skich to­pie­li i za­śpie­wa­ją tę­sk­ną pieśń wio­dą­cą do mo­rza głę­bi.

Jak­by dla pod­chwy­ce­nia tego śpie­wu uro­czy­ste­go bóstw mo­rza, któ­re na świe­cą­cych fa­lach w księ­ży­co­wą noc wi­dy­wa­li, już tyl­ko majt­ko­wie, spo­czy­wa­ją­cy w ło­dziach u brze­gu – wszę­dzie do koła Cra­te­ru ci­snę­ły się aż na pia­sek mia­stecz­ka i vil­le.

Miej­sca tu bra­kło rzym­skim roz­piesz­czeń­com, tak każ­dy z nich mu­siał tu ko­niecz­nie mieć gdzie od­po­cząć; łaź­nie ich i dom­ki i spe­lun­ki chłod­ne wy­stę­po­wa­ły aż w mo­rze, nie­mal na fa­lach pły­wa­jąc.

U stóp zie­lo­ne­go We­zu­wiu­sza, stroj­ne­go w win­ni­ce, le­ża­ła, w ga­jach i ogro­dach cała, roz­kosz­ni­sia Pom­pe­ja, mia­sto kup­ców i han­dla­rzy,. we­so­ło uży­wa­ją­cych, ży­wo­ta; na jej przed­mie­ściach Pa­gus Au­gu­stus Fe­lix:, wieś wy­zwo­leń­ców, ulu­bień­ców, sług i we­te­ra­nów – Au­gu­sta, była przy­tuł­kiem dwo­ru sta­re­go Ce­za­ra.

Bli­żej brze­gu mor­skie­go Her­cu­les Por­ti­cum, ką­pa­ło się w sa­mych wo­dach za­to­ki, z Re­ti­ną, por­tem swym, wspa­nia­łym te­atrem, ba­zy­li­ką i świą­ty­nia­mi…

Da­lej po­stę­pu­jąc ku Sur­ren­tum, mia­stu Sy­ren, bie­la­ły mury Sta­bii, u stóp Lac­ta­riu­so­wej góry, kasz­ta­no­we­mi lasy po­kry­tej, roz­rzu­co­ne były dom­ki we­so­łe wśród ga­jów po­ma­rań­czo­wych, a świą­tyń­ki wiej­skie gdzie­nieg­dzie pod­no­si­ły się, to prze­glą­da­jąc w mo­rzu sza­fi­ro­wem, to na tle ciem­nej gór zie­le­ni ma­lu­jąc…

Mi­nąw­szy Sur­ren­tum i Her­ku­le­so­wy oł­tarz, na naj­wy­dat­niej­szym cy­plu zie­mi od stro­ny Ca­prei, na ska­łach wstę­pu­ją­cych w wody cie­śni­ny, wzno­si­ła się świą­ty­nia Mi­ner­wy.

Wszę­dzie zresz­tą, gdzieś­kol­wiek rzu­cił okiem, dy­mi­ły oł­ta­rze bóstw roz­licz­nych, bie­la­ły słu­py ma­łych owych a wdzięcz­nych, po­świę­co­nych bo­gom świą­ty­niek, któ­re każ­dy dzień mno­żył ku czci co­raz no­wych mar ty­sią­ca za­lud­nia­ją­cych spo­nie­wie­ra­ne Olym­py.

W dru­gą stro­nę od Ne­apo­lis, dłu­go po za mia­stem cią­gną­ce się, i jed­na przy dru­giej na­gro­ma­dzo­ne za­le­ga­ły vil­le pnąc się na góry, zstę­pu­jąc ku mo­rzu, zwie­sza­jąc po nad fa­la­mi, w któ­rych dla roz­pa­lo­nych ży­ciem sy­ba­ri­tów szu­ka­ły ką­pie­li roz­kosz­nej…. Był to las por­ty­ków i ko­lumn i mu­rów pię­trzą­cych się jed­ne nad dru­gie, to cho­wa­ją­cych ka­pry­śnie w głę­bie gór, w pie­cza­rach, ska­ły i gro­by, by ich za­zdro­sne nie doj­rza­ło oko.

Dro­ga wio­dą­ca ztąd od Ne­apo­lis do Baii, cała, rzec moż­na, była uli­cą pań­skich pa­ła­cy­ków pod­miej­skich, na któ­rych stwo­rze­nie i ozdo­by wy­si­la­ły się wy­obraź­nie i dzi­wacz­ne chęt­ki znie­wie­ścia­łych po­tom­ków daw­nych Rzy­mian, dziś przez roz­pu­stę i znik­czem­nie­nie przy­spo­so­bio­nych do nie­wo­li i uśmie­cha­ją­cych upodle­niu.

Jed­ne za dru­gie­mi sze­re­giem, wśród palm, kak­tu­sów, alo­esów, win­nic i wdzięcz­nie strze­la­ją­cych z gęsz­czy ciem­nych so­sen, z roz­pię­te­mi da­chy swych ga­łę­zi, sta­ły owe ta­jem­ni­cze pa­try­cy­uszów i wy­zwo­leń­ców przy­tuł­ki, całe z mar­mu­rów, dro­gich ka­mie­ni, musz­li per­ło­wych i bron­zów.. w pół na mo­rzu, pół na lą­dzie… Da­lej, już za Pau­si­lip­pem, ku Pu­te­olom roz­po­czy­na­ły się spa­lo­ne pola Cam­pi pha­la­egrei, peł­ne wi­do­wisk strasz­nych, bu­cha­ją­ce pod­ziem­ne­mi ognia­mi, po któ­rych po­etycz­ne la­ta­ły wspo­mnie­nia…

Za to ku mo­rzu ja­sno było i dla oka we­so­ło.

Samo na­zwa­nie Pau­si­lip­pu (rzuć smu­tek) po­wo­ły­wa­ło piel­grzy­mów, przy­by­wa­ją­cych aby tu o tro­skach Rzy­mu za­po­mnie­li i cał­kiem mięk­kie­mu spo­czyn­ko­wi się od­da­li. Każ­dy też tu przy­by­wał tyko ode­tchnąć po­wie­trzem won­nem, ską­pać się w mo­rzu la­zu­ro­wem, po­słu­chać nocą ta­jem­ni­cze­go gło­su śpiew­nej fali, zjeść ostryg Lu­criń­skich, na­pa­trzeć się grec­kich dziew­cząt i skryć przed ludź­mi i, świa­tem.

I dom­ki te, z ce­gieł róż­no­barw­nych, z mar­mu­ru: por­fy­rów po­wzno­szo­ne, no­si­ły na so­bie pięt­no ja­kieś swa­wol­ne, któ­re nie­do­zwa­la­ło wziąść je za po­waż­ne schro­nie­nie se­na­tor­skie; tu się cięż­ką zrzu­ca­ło togę i ko­turn su­ro­wy, a w suk­ni lek­kiej, któ­rej Rzym nig­dy nie wi­dział, szło po zie­lo­nej mu – ra­wie lub wy­sła­nej mo­zaj­ką ście­żyn­ce, żyć po­ma­rań­czo­wych kwia­tów od­de­chem i rzeź­wią­cą at­mos­fe­rą mo­rza.

Wszy­scy miesz­kań­cy tych wy­brze­żów zgre­czo­nych, aż do Baii,

Brze­gów czy­stym nie­przy­ja­znych dzie­wi­com 1)

tchnę­li samą roz­ko­szą i we­se­lem…. do roz­ko­szy i we­se­la po­słu­gi­wa­li. Dzie­ci joń­skich wy­chodź­ców, lu­dzie tu­tej­si, ani swej sztu­ki, ani znie­wie­ścia­łe­go nie za­by­li oby­cza­ju, i do­brze im było jako na­uczy­cie­lom wśród Rzy­mian, uczą­cych się już god­ność czło­wie­czą sprze­da­wać za kro­plę ziem­skiej am­bro­zyi.

Te vil­le, któ­re po­eta zam­ka­mi ra­czej niż wiej­skie­mi dom­ki na­zy­wa 2) za­le­ga­ły czę­sto wiel­kie prze­strze­nie, ze swe­mi ogro­da­mi, łaź­nia­mi, dłu­gie­mi uli­ca­mi, por­ty­ka­mi, te­atra­mi i ode­ona­mi… z sa­dzaw­ka­mi, w któ­rych ba­wio­no się tu­cząc uko­cha­ne ryb­ki i er­ga­stu­la­mi, w któ­rych za­my­ka­no oku­tych nie­wol­ni­ków, z ce­la­mi wy­zwo­leń­ców, fle­ci­stów, nie­źli­czo­nej dwor­ni ota­cza­ją­cej pana…

Z góry na górę rzu­ca­ne łuki, prze­pro­wa­dza­ły roz­piesz­czo­ne­go star­ca bez znu­że­nia po grzbie­tach mar­mu­ra­mi wy­kła­da­nych, ku cie­płe­mu mo­rzu, któ­re na jego po­słu­gi do ciem­nej wcho­dzi­ło gro­ty. Wol­ną po­chy­ło­ścią, li­to­stro­tem wzo­rzy­stym usła­ną, po- -

1) Lit­to­ra quae fu­crunt in­i­mi­ca pu­el­lis. Vir­gi­lius

2) Non vil­las esse sed ca­stra…

sy­pa­ną ró­ża­mi i sza­fra­nem, spusz­czał się po uczcie upo­jo­ny bie­siad­nik do swo­ich ther­mów, nie tru­dząc cho­dem, po­wo­li, i szedł od­dy­chać wo­nią drzew roz­kwi­tłych, wi­do­kiem cza­row­nej zie­mi.

Gdzieś stą­pił, gnio­tłeś z da­le­ka po­przy­wo­żo­ne pły­ty ka­mie­ni, wy­dar­te ska­łom rę­ka­mi ty­sią­ca nie­wol­ni­ków, co je po­le­wa­jąc łza­mi wy­po­le­ro­wa­li pod sto­py pana, opie­ra­łeś się o świe­cą­ce ko­lum­ny, o… ma­lo­wa­ne ścia­ny, sze­dłeś pod stro­pa­mi w zło­ci­ste przy­odzia­ne­mi ko­szy­ki…

Po ścia­nach na­wet ze­wnętrz­nych tych roz­ko­szy przy­tuł­ków, na ja­skra­wem tle rzu­co­ne ska­ka­ły po­wietrz­ne tan­cer­ki, gre­ka pędz­lem kre­ślo­ne, uno­si­ły się hy­me­ry uśmiech­nię­te, dzie­cia­ki skrzy­dla­te, ba­chant­ki z roz­pusz­czo­ner­ni wło­sy.

Nic tu nie wy­pro­wa­dza­ło my­śli z tego za­cza­ro­wa­ne­go koła, w któ­rem krą­ży­ła, two­rząc so­bie świat po­ko­ju i roz­ko­szy, i tu prę­dzej niż gdzie­in­dziej za­po­mnieć było moż­na, że słoń­ce nie za­wsze świe­ci zie­mi a szczę­ście ży­ciu ludz­kie­mu.

Je­że­li zbłą­ka­ny fi­lo­zof lub skwa­śnia­ły re­tor przy­szedł do­wo­dzić zni­ko­mo­ści ziem­skich rze­czy, pręd­ko upa­ja­ły go wo­nie, roz­ma­rza­ły uśmie­chy, śpie­wy i wino i koń­czył beł­ko­cąc nie­przy­tom­ny:

– Car­pe diem! chwy­taj dzio­nek co ula­ta…

I brze­gi wciąż roz­le­ga­ły się pie­śnia­mi, któ­re gdy prze­rwał jęk głu­chy, to tyl­ko by po nim pieśń jesz­cze dźwię­cza­ła we­se­lej.

Aże­by cięż­ko po wscho­dach, wra­ca­jąc z Baii nie prze­by­wać góry Pau­si­lip­pu, boki jej przedar­to na wy­lot, i dłu­gie, ciem­ne przej­ście wio­dło przez jej łono ku po­lom ogni­stym, ku źró­dłom go­rą­cym…

Da­lej, nad dru­gą za­to­ką sta­ły han­dlow­ne Pu­te­ole, grec­ka Di­ca­er­chia, ze swą sta­ro­żyt­ną świą­ty­nią i ther­ma­mi Se­ra­pis'a, przy­byt­kiem Nep­tu­na; i am­fi­te­atrem.. Od stóp Gau­rus'u aż do Baii,. wciąż idąc brze­giem, prze­cho­dzi­łeś jed­ną uli­cą vil­li, je­den wie­niec do­mów opraw­nych w kra­jo­braz, ja­kie­mu świat może nie ma rów­ne­go. Tu były przez; Vir­gi­le­go opie­wa­ne i ta­jem­ni­cze­mi uświę­co­ne po­da­nia­mi gro­ty, je­zio­ra, rze­ki, a świe­żo nad nie­mi pieśń Au­gu­sto­we­go ulu­bień­ca brzmia­ła jesz­cze nad nie­mi dłu­go prze­cią­gnio­nem echem. Da­lej i jesz­cze da­lej sta­ły od­wiecz­ne Cumy, od któ­rych bra­my szczę­śli­wej dro­ga sła­na ka­mie­niem, oto­czo­na gro­ba­mi, wio­dła aż do Rzy­mu, i z sto­li­cy na Cam­pa­nii brze­gi znu­żo­nych mo­wa­mi na roz­trach, sie­dze­niem w Ca­pi­to­lu, lub choć­by wiel­ko­ścią swo­ją Kon­su­lów, try­um­fa­to­rów, zwy­cięz­ców, któ­rych wła­sne szczę­ście dła­wi­ło.

II.

Ale nad wdzięcz­ny brzeg za­to­ki Cu­mań­skiej, nad roz­kosz­ne fi­lie Pau­si­lip­pu, Me­se­ny i Baii, mil­szem jesz­cze schro­nie­niem była Ca­preä, co zda­le­ka wy­glą­da­ła tyl­ko na czer­wo­ną ska­łę, na­je­żo­ną świą­ty­nia­mi i ko­lum­ny, a zbliz­ka była jak gniaz­do na­je­żo­ne w koło su­che­mi ga­łęź­mi, w środ­ku mięk­ko wy­sła­ne pu­cha­mi i pió­ry.

Na prze­ciw przy­ląd­ku i świą­ty­ni Mi­ner­wy, nie­opo­dal od lądu, od któ­re­go zda­wa­ła się ode­rwa­ną umyśl­nie, spo­czy­wa­ła wy­spa ró­żo­wa jak zmę­czo­ny gla­dia­tor w cyr­ku; nie­do­stęp­na ze­wsząd i pio­no­we­mi ska­ły od­cię­ta, z dwóch stron tyl­ko, od Ne­apo­lis i Sy­cy­lij­skie­go mo­rza, dwa szczu­płe mia­ła por­ty a ra­czej li­che dla stat­ków przy­sta­nie, w któ­rych od bu­rzy na­wet skryć się nie było moż­na. Więk­sze też ło­dzie, któ­rych na ląd nie po­do­ła­no wy­cią­gnąć, ucie­ka­ły w za­to­kę ku Sur­ren­tum, nie śmie­jąc tu z akwi­lo­na­mi wo­jo­wać…

Mimo że wspa­nia­ło­ści Ca­prei kry­ły się w jej do­li­nach lub nie­do­stęp­ne oku cze­pia­ły przy skał szczy­tach, tyle ich sku­pi­ło się na tym szczu­płym zie­mi kąt­ku, że zda­la na­wet po­zna­łeś w niej vil­lę Ce­za­rów, ich roz­ka­zem zmie­nio­ną w je­den ogród roz­kosz­ny i mar­mu­ro­we za­mczy­sko.

Nad cy­plem ku Sur­ren­tum, wy­so­ko, wi­dać było wie­ży­cę bia­łą i gmach Jo­wi­szo­wej vil­li, pię­trzą­ce się do góry, na szczy­cie Ana­ca­pri wid­nia­ła świą­ty­nia bó­stwa, prze­zro­czy­sta, pod­par­ta słu­pów wiąz­ką, a po bo­kach skał tu i ów­dzie bia­łe ko­lum­ny sze­re­ga­mi sta­ły nie­wol­ni­ce pil­nu­jąc dro­gi, któ­ra, to wscho­da­mi mar­mu­ro­we­mi, to gład­ką płasz­czy­zną, spusz­cza­ła się w za­kry­te do­li­ny, opa­su­jąc gór boki.

Nie było tu pra­wie pię­dzi zie­mi, z któ­rej­by prze­myśl­ny Ce­za­rów bu­dow­ni­czy nie ko­rzy­stał, aby tę ustroń uczy­nić wspa­nia­łą i roz­kosz­ną: po­wy­ku­wa­no ska­ły dzi­kie, ob­le­czo­no gro­ty ścia­na­mi lśnią­ce­mi, przedar­to dro­gi w gór wnętrz­no­ściach, po­cze­pia­no uli­ce na nie­do­stęp­nych wy­ży­nach, a pra­co­wi­ta dłoń lu­dzi, któ­rych ży­cie za nic się li­czy­ło, wy­ło­ży­ła po jed­ne­mu drob­ne­mi ka­mycz­ka­mi ścież­ki, któ­re­mi Ce­zar miał cho­dzić, mi­ster­nie i wdzięcz­nie, aby oko Au­gu­sta, pa­da­jąc na zie­mię, nie ob­ra­zi­ło się jej na­go­ści wi­do­kiem.

Wśród zie­le­ni kwia­ta­mi okry­tych gdzie­nieg­dzie oł­tarz wy­stę­po­wał bia­ły, lub po­sąg w po­sta­wie po – waż­nej, szem­ra­ła fon­tan­na, ob­le­wa­jąc nim­fy ska­mie­nia­łe i roz­igra­ne del­fi­ny… to zno­wu na bia­łych, świe­żo mło­tem rzeź­bia­rza ob­na­żo­nych, mar­mu­rach, umie­jęt­ny ogrod­nik po­roz­rzu­cał splo­ty zie­lo­ne i zmu­sił je uści­skiem czu­łym chłod­ny opa­sy­wać ka­mień, jak czu­le i nie­wol­ni­czo tu­li­li się wów­czas lu­dzie do zim­nych stóp moż­nych i ulu­bień­ców Ce­za­ra.

Ci­szę uro­czy­stą prze­ry­wał tyl­ko da­le­kiej szum fali i szmer wo­do­try­sków, lub śpiew przy­ka­za­ny nie­wol­ni­kom i grec­ki flet wy­gnań­ca, tę­sk­nią­ce­go za Hel­la­dą… ale cała siła po­słu­ga­czy pań­skich nie mo­gła po­wstrzy­mać nie­kie­dy lotu i krzy­ku pta­ków, któ­re zło­wro­go nie­raz za­kra­ka­ły wśród bie­sa­dy. Ble­dły na­ów­czas twa­rze, po­sęp­niał sam Ce­zar, a astro­log tłó­ma­czył, że pta­stwo gdzieś na żer z tru­pów i cielsk wro­ga le­cia­ło.

Ci­cho, spo­koj­nie, roz­kosz­nie było na­tem łożu, usła­nem dla władz­ców Rzy­mu, znu­żo­nych swą siłą ha­ła­sem Fo­rum, owa­cy­ami i ofia­ry, i uro­czy­stą po­wa­gą pa­la­tyń­skich gma­chów.

W dwu­na­stu wy­zna­czo­nych ku temu miej­scach, jesz­cze Ce­zar Octa­wiusz Au­gu­stus po­czął był wzno­sić, imio­na­mi dwu­na­stu głów­nych bóstw Olim­pu na­zna­czo­ne wil­le; a po jego zgo­nie, Ty­be­ry­usz roz­ka­zał do­ko­nać tych cu­dów, któ­re te­raz ota­cza­ły do­bro­wol­ne­go dru­gi raz wy­gnań­ca.

Na jed­nym z naj­wyż­szych szczy­tów prze­ciw świą­ty­ni Mi­ner­wy, wzno­si­ły się gma­chy, Jo­wi­szo­wą na­zwa­nej, wil­li, nad samą mo­rza la­zu­ro­we­go prze­pa­ścią. Siadł tu gród cały, bie­le­ją­cy od mar­mu­rów i ala­ba­stru, świe­cą­cy od zło­ceń i pur­pu­ro­wych ścian, a obok nie­go wy­so­ko pię­ła się wie­ża straż­ni­ca, aby z niej czuj­ne nie­wol­ni­ka oko, po Sy­cy­lij­skich mo­rzach, od Ga­lii, od Rzy­mu, od Baii, Mi­se­ny, Pu­te­olów, naj­mniej­szą łód­kę wy­szpie­go­wa­ło… Czę­sto przez całą Cam­pa­nią roz­sta­wio­ne sto­sy, mu­rów Rzy­mu się­ga­ją­ce, za­mknię­te­mu w Ca­prei władz­cy da­wa­ły znać za­że­gnię­te, że czy­jaś tam gło­wa na roz­kaz jego upa­dła, że nie­na­wist­ne skoń­czy­ło się ży­cie… Straż­nik z owej wie­ży­cy, do­strze­gł­szy ogni, po­trząsł po­chod­nią i obo­jęt­ny ziew­nął, lub roz­śmiał się dzi­ko.

Tu był naj­więk­szy prze­pych, naj­ulu­bień­sze Ce­za­ra miesz­ka­nie; ztąd na dwa mo­rza, dwa świa­ty, na z da­le­ka przy­pły­wa­ją­ce mógł po­glą­dać okrę­ta i zga­dy­wać a wró­żyć, co mu one w swych nio­są wnętrz­no­ściach, nie­wol­ni­ków-kró­lów dla try­um­fu i wozu, wieść o le­gio­nach stra­co­nych i krwi prze­la­nej da­le­ko, sy­cy­lij­skie zbo­że lub pia­sek ni­lo­wy. A gdy mo­rze było pu­ste i ża­den ża­giel nie bie­lał na jego błę­ki­cie, oko pa­da­ło na za­cza­ro­wa­ne brze­gi Sur­ren­tum i da­lej ku Her­ku­le­so­wym por­ty­kom, pod sto­py zie­lo­ne­go We­zu­wiu­szu, ku Ne­apo­lo­wi, Pu­te­olum, w opa­lo­wych bar­wach da­le­kie­go kra­jo­bra­zu szu­ka­jąc roz­ryw­ki. I błą­ka­ło się po zie­lo­nych wzgó­rzach le­si­stych, po zło­ci­stych do­li­nach, po różo – wych gór szczy­tach, po bia­łych per­łach świą­tyń i do­móstw.

A było gdzie po­le­cieć oku… w jed­ną stro­nę aż ku Ba­ijom i wy­spom, sio­strom sto­ją­cym na mo­rzu jak syny gór po­wietrz­ne, ku Eu­ploi, Li­mo­nie, Ne­sis, Pro­chy­cie i Pi­te­cu­sie; w dru­gą ku Po­si­do­nium, ku Sy­kul­skim brze­gom, ku ta­jem­ni­cze­mu po­łu­dniu… Ob­raz z tej wy­ży­ny wi­docz­ny tak był nie­zmier­ny, że na­wet oku Ce­za­ra mógł wy­star­czyć, ma­rze­nie Ce­za­ra na­sy­cić.

W tej ustro­ni, wy­so­ko przy­cze­pio­nej na ska­łach, któ­rej każ­dy ka­mień nie­wol­ni­cy na gło­wach dźwi­ga­li od brze­gów, była i świą­ty­nia Jo­wi­sza, grec­ką sztu­ką wznie­sio­na na ko­lum­nach z ony­xów i ala­ba­stru, uwień­czo­nych zło­tem, i oł­tarz Boga Bo­gów i cel­la dla jego ka­pła­na i sto izb dla Ce­za­ra dwo­ru, i por­tyk pół­mi­li dłu­gi, i łaź­nia, do któ­rej wio­dła bia­ła uli­ca, nad prze­pa­ścią przy­pię­ta, i am­fi­te­atr, i ta­jem­ni­cze cu­bi­cu­la, i xy­sty (ogro­dy), zmu­szo­ne ro­snąć na twar­dej opo­ce, i kwia­ty, i woda, i co czło­wiek wy­ma­rzyć, a nie­wo­la wy­ko­nać może.

Na głę­bo­kich za­bu­do­wa­na gro­tach, w któ­rych czar­nej pasz­czy sta­da spę­dzo­nych lu­dzi jęk­nąć nie śmia­ły, by ci­szy pana nie prze­rwać, wil­la owa za­ta­cza­ła swe mury po nad same prze­pa­ście o kil­ka­set stóp nad mo­rzem dźwi­gnię­ta, a dzi­wacz­na myśl ja­kaś i za­chce­nie oto­czy­ły ją ze­wsząd wy­sła­ne­mi li­tho­stro­tem dro­ga­mi, tak, by kra­wę­dzi na­giej nie zo­sta­wić zie­mi. Miej­sca­mi od­gra­dza­ła tyl­ko od po­wie­trza zło­co­na ba­lu­stra­da, ob­wi­ta po­wo­ja­mi i blusz­czem, gdzie­in­dziej umyśl­nie ni­kła za­po­ra i u stóp stra­szy­ła prze­paść ciem­na.

Na co tyl­ko prze­pych wy­so­ce ukształ­co­ne­go ludu, któ­ry pod swem pa­no­wa­niem trzy­mał świat cały, zdo­być się może, wszyst­ko to na góry, ple­ca­mi zgar­bio­nych łu­dzi, dźwi­gnię­to. Były tam i grec­kie po­są­gi, rzekł­byś, za­cza­ro­wa­ne po­sta­cie, któ­re Bóg je­den stwo­rzył, a dru­gi ska­mie­nił, i na­czy­nia wpół prze­zro­czy­ste, barw dziw­nych, rzeź­bio­ne lata dłu­gie w cud­ne wzo­ry i po­sta­cie, i lane z ciem­nej mie­dzi ko­rync­kiej ol­brzy­my i ma­lucz­kie, droż­sze od nich po­sąż­ki, Athe­nom wy­dar­te.

A słu­py, któ­re pod­pie­ra­ły, strop, któ­ry izby po­kry­wał, po­sadz­ki, co je wy­ście­ła­ły, wszyst­ko to zło­tem, pur­pu­rą, dro­gim ka­mie­niem przy­oblec się mu­sia­ło.

Gołe na­wet mu­rów ścia­ny sztu­ką cza­ro­dziej­ską do ży­cia po­wo­łał ar­ty­sta, i choć pła­kał może, gdy sku­ta dłoń jego za­ry­so­wa­ła na nich po­sta­cie, one śmiać się mu­sia­ły, i jak sen ula­ty­wać w po­wie­trzu. Na pur­pu­rze i fio­le­cie, na­gie dziew­cząt­ka zda­wa­ły się stwo­rzo­ne, by mło­dość wiecz­nie przy­po­mi­nać… choć to wie­ku­iste ich we­se­le urą­ga­ło się sta­ro­ści… Obok nich szcze­bio­ta­ły pta­szę­ta ma­lo­wa­ne, chłop­cy i dzie­cia­ki zgi­na­ły się pod cię­ża­rem róż i owo­ców ru­mia­nych.

Na skwar były tu izby chłod­ne, na chłód łaź­nie go­rą­ce, a wie­ku­ista uczta, za­wsze za­staw­na, cze­ka­ła tyl­ko zna­ku pana, by przed nim ze sto­ła­mi się uka­zać….

Wscho­dy sze­ro­kie jak uli­ce Rzy­mu, a ła­god­ne, by i sta­rzec mógł się po niej prze­cha­dzać, je­że­li mu się ra­mio­na sług przy­krzy­ły – roz­bie­ga­ły się ztąd w róż­ne stro­ny po ca­łej wy­sep­ce, do je­de­na­stu wil­li, rów­nie stroj­nych i wspa­nia­łych, jak Jo­wi­szo­wy dwór Ce­za­ra.

W zie­lo­nych ga­jach po­ma­rańcz i roz­ro­słych fi­gach, ocze­pia­nych win­ną la­to­ro­ślą, po ci­chych do­li­nach, w zło­mach skał ta­jem­nych, w pie­cza­rach, któ­re na­tu­ra na pół wy­żło­bi­ła wie­ko­wą pra­cą lub mo­rze wy­bi­ło po­wo­li, falą nie­ustan­ną zu­ży­wa­jąc twar­dą ska­łę – kry­ły się owe roz­kosz­ne ustro­nia, któ­rych prze­pych je­den co­raz inne dla przy­po­do­ba­nia się przy­bie­rał po­sta­cie.

Przy każ­dej z tych wil­li wzno­si­ła się świą­tyń­ka, sa­cel­la boga, któ­re­mu była po­świę­co­ną, biły wo­do­try­ski chłod­ne i drze­wa roz­ra­sta­ły się po­słusz­ne – ale ścia­ny jed­nych okry­wał mar­mur ja­sny jak śnieg, dru­gich ka­mień, co jak krew wy­glą­dał za­sty­gła, mlecz­ne­mi po­prze­rzy­na­ny ży­ła­mi, in­nych zie­lo­ne pły­ty lub zło­ci­ste kwa­dra­ty dziw­ne­mi wzo­ry w ło­nie zie­mi ob­le­czo­ne….

Wy­obraź­nia bu­dow­ni­czych co się si­li­li na nowe, nie­spo­dzia­ne, nie­wi­dzia­ne, – mo­gą­ca się tu roz­pa­sać swo­bod­nie,… cuda zro­dzi­ła, przy­po­chle­bia­jąc się panu, wy­szu­ku­jąc kształ­tów ol­brzy­mich, barw nie­zna­nych, wy­sa­dza­jąc każ­dą sto­pę, to świe­cą­ce­mi krysz­ta­ły, to róż­no­barw­ną po­le­wą, to ca­łe­mi bry­ły, na któ­rych po­da­nia sta­rej Gre­cyi sny­cerz wy­kuł w nie­skoń­czo­nej wstę­dze, gmach opa­su­ją­cej do koła.

Już tu ani słup, ani ścia­na nie słu­cha­ły roz­mia­rów urzę­do­wych, któ­rych w po­waż­nych bu­do­wach trzy­mać się mu­sia­no; – łuki skle­pień wspie­ra­ły się zu­chwa­le i śmia­ło, ko­lum­ny bu­ja­ły jak drze­wa mło­de, a mia­sto su­ro­we­go ich ka­pi­te­lu, roz­ra­stał się wierz­cho­łek w pal­mo­we ga­łę­zie, w wień­ce i splo­ty. Wscho­dy jed­ne cze­pia­ły się na da­chy, dru­gie spusz­cza­ły w pod­zie­mia i po­ło­wa bu­do­wy scho­dzi­ła z nie­mi w we­wnętrz­no­ści gór, kry­jąc w nich cuda, któ­rych się ludz­kie oko z po­wierzch­ni do­my­śleć nie mo­gło. Ry­jąc się w głę­bi­nach ta­jem­ni­czych, bu­do­wa­no w nich pa­ła­ce ciem­no­ści, skry­te roz­ko­szy gniaz­da, zmu­sza­jąc wodę by je ob­le­wa­ła, po­wie­trze by je na­peł­nia­ło wo­nią.

Lecz któż po­tra­fi dziś opi­sać wspa­nia­ło­ści wy­spy, któ­rej każ­dy do­stęp­ny ką­tek prze­isto­czo­ny zo­stał, prze­ku­ty na jed­ną ca­łość ol­brzy­mią, co znu­żo­ne­go ży­ciem star­ca kryć mia­ła i roz­kosz­nie pie­ścić?

Na­wet prze­pa­ście uży­te zo­sta­ły dla sto­py i oka, zwy­cię­żo­ne pra­cą, zmu­szo­ne okryć się zie­le­nią, upi­nać kwia­ta­mi; na­wet dzi­kie ska­ły wy­brze­ży dźwi­ga­ły po­nad mórz głę­bi­ną ga­le­rye, z któ­rych zwie­szo­ny nad falą la­zu­ro­wą mógł czło­wiek ma­rzyć, że nie­bo ma pod no­ga­mi….

Mo­rzu ka­za­no wnijść w pie­czar głę­bie i wci­snę­ło się po­słusz­nie, roz­stą­pić się ka­mie­niom i pry­sły, prze­two­rzyć zie­mi i sta­ła ży­zną od krwi i potu ludz­kie­go.

Ilu tam ofiar nie­zna­nych ko­ści zdru­zgo­ta­ły gła­zy, ile ich po­żar­ła ot­chłań mo­rza, z ka­mie­niem u szyi, ile serc pę­kło wśród tru­du – nikt nie li­czył, ale gma­chy po­wsta­ły, śmia­ły się i świe­ci­ły.

Z Gre­cyi przy­wle­czo­no rzeź­by, wy­dar­te zie­mi, co je zro­dzi­ła i ko­cha­ła, z da­le­kich świa­tów ka­mie­nie na pod­no­ża, zło­to na opo­ny, pur­pu­rę na wy­sła­nie; a gdy się za­ma­rzy­ło Ce­za­ro­wi w zwie­rzyń­cu, uj­rzeć lwa afry­kań­skie­go lub kro­ko­dy­la, w sa­dzaw­ce, szedł okręt po nie i wiózł je do stóp pana.

Wśród tych prze­py­chów, jed­ni miesz­kań­cy, sta­rzy grec­cy, po­tom­ko­wie Te­lo­na, wnu­ki Osków i Tyr­ryj­czy­ków, nie mie­li gdzie się po­dziać i schro­nić; szczu­pła ich garść ustą­pić mu­sia­ła na wierz­chy pu­stych gór, w szcze­li­ny ka­mien­ne, w dzi­kie do­li­ny, któ­rych nie do­się­gła wola władz­cy, ni oko jego po­słu­ga­czów; wy­wró­co­ne swe do­mo­stwa po ka­mie­niu, prze­nie­śli da­lej, roz­pierz­cha­jąc się prze­ra­że­ni.

A ple­mię to zmie­sza­ne z wie­lu, w Hel­le­nów pra­wie zmie­nio­ne, grec­ki oby­czaj przy­jąw­szy – było za­praw­dę jed­nym z lu­dów naj­pięk­niej­szych i naj – hoj­niej ob­da­ro­wa­nych na zie­mi. Na ob­li­czu jego czy­ta­łeś wy­pi­sa­ne po­cho­dze­nie szla­chet­ne na­ro­du, któ­ry bogi czy­niąc na po­do­bień­stwo swo­je, sam swym bo­gom był po­dob­ny.

Może ten urok wdzię­ków miesz­kań­ców Ca­prei spro­wa­dził tu, w ostat­nich chwi­lach ży­cia sta­re­go Au­gu­sta, może z nim po­łą­czo­na pro­sto­ta oby­cza­jów, we­se­le dzie­cię­ce i nie­bo za­wsze po­god­ne, jak czo­ła tych lu­dzi. Bo w twa­rzach nie­wiast i dzie­ci grec­kie cho­dzi­ły po­są­gi, a sta­rzy w swych łach­ma­nach mie­li jesz­cze po­wa­gę se­na­to­rów, któ­rej już w Rzy­mie nie było.

A lud to był ci­chy, spo­koj­ny, po­słusz­ny i szedł tak na śmierć jak do uczty, nie zdzi­wio­ny, nie zła­ma­ny; oby­cza­je jego mia­ły woń pier­wot­nych cza­sów Sa­tur­na, strój był sta­ry, ja­dło pro­ste, pieśń smut­na.

I byli po­dob­ni od­wiecz­nym wy­gnań­com, któ­rych już opu­ści­ła pa­mięć, a w pier­si tyl­ko zo­sta­ła tę­sk­no­ta.

III.

O lo­sach tego zie­mi kąt­ka mało do­tąd po­wie­dzieć było moż­na; wcze­śnie bar­dzo nad we­so­łą za­to­ką Po­si­do­nii i Ne­apo­lu zna­leź­li się miesz­kań­cy, któ­rzy bliz­kie brze­gów wy­spy ob­ję­li. Od ośmiu już wie­ków na­ów­czas li­czo­no przy­by­cie Gre­ków, któ­rzy wznie­śli Cumy i Ne­apo­lis i Di­ca­er­chi­ją; oni też owła­dli wy­spa­mi, a Ca­preä i Ana-Ca­pri, za­lud­ni­ły się ich dzieć­mi roz­pro­szo­ne­mi po skał szczy­tach.

Pierw­szy Okta­viusz Au­gu­stus, pod ko­niec ży­cia szu­ka­jąc spo­czyn­ku i roz­ryw­ki, gdy prze­bie­gał Cam­pa­nię szczę­śli­wą, uj­rzał tę kon­chę mor­ską, i do­my­ślił się, że w niej za­mknię­tą per­lą być moż­na. Swe­to­niusz z wiel­kim wdzię­kiem opi­su­je te za­baw­ki wy­ży­te­go i znie­wie­ścia­łe­go czło­wie­ka, któ­ry tu pra­wie dzie­cin­nych szu­kał roz­ry­wek; ob­raz to tak żywy, że nic doń do­dać nie moż­na.

"Au­gust, pi­sze on 1), prze­bie­gał wy­brze­ża Cam­pa­nii i wy­spy po­bliż­sze, spę­dził dni czte­ry w Ca­preä, w naj­zu­peł­niej­szym spo­czyn­ku i naj­we­sel­szem uspo­so­bie­niu. Raz, gdy prze­jeż­dżał się na stat­ku -

1) Su­eto­niusz, Au­gu­stus. XCVIII.

w za­to­ce pu­te­olań­skiej, do któ­rej był wła­śnie Ale­xan­dryj­ski okręt za­wi­nął, po­dróż­ni i majt­ko­wie, gło­wy po­stro­iw­szy v wień­ce, w sza­tach bia­łych, pa­ląc ofiar­ne ka­dzi­dła, pod­nie­śli gło­sy na po­chwa­ły Au­gu­sta, ży­cząc mu wszel­kie­go do­bra, gdyż, jak mó­wi­li, jemu win­ni byli ży­cie, swo­bo­dę że­glu­gi i bo­gac­twa swo­je. Te po­chwa­ły tak moc­no roz­ra­do­wa­ły Au­gu­sta, że mię­dzy swych to­wa­rzy­szów czter­dzie­ści sztuk zło­ta roz­dać ka­zał, zo­bo­wią­zaw­szy ich przy­się­gą, że ża­den daru tego na nie in­ne­go nie uży­je, tyl­ko na kup­no to­wa­rów u Ale­xan­dryj­czy­ków. Na­stęp­nych po­tem dni, mię­dzy in­ne­mi po­da­run­ka­mi, roz­da­wał togi i pal­lia, z roz­ka­zem, aby Rzy­mia­nie po grec­ku a Gre­cy po rzym­sku odzie­wa­li się i mó­wi­li. Po­tem w Ca­preä przy­pa­try­wał się pil­nie ćwi­cze­niom ephe­bów (mło­dzie­ży), z któ­rych daw­ne­go gim­na­zy­um znacz­na się jesz­cze licz­ba sta­rym oby­cza­jem wpra­wia­ła. Dał na­wet dla nich ucztę w swej przy­tom­no­ści i wy­raź­nie za­le­cił, aby mo­gli swo­bod­nie owo­ce, reszt­ki bie­sia­dy i inne po­dar­ki wy­ry­wać so­bie i ba­wić się nie­mi. Jed­nem sło­wem, żad­ną nie wzgar­dził za­ba­wą. Są­sied­nią Ca­prei wy­sep­kę Apra­go­po­lin (mia­stem próż­nia­ków) na­zwał, z po­wo­du swo­bod­ne­go ży­wo­ta, jaki tam wie­dli ci dwo­ra­cy, któ­rzy się na nią schro­ni­li. Z ulu­bień­ców jed­ne­go, imie­niem Mas­ga­bas'a, zwykł był na­zy­wać Kti­stes, jako niby za­ło­ży­cie­la gro­du. Sie­dząc u sto­łu, po­strzegł, że gro­bo­wiec te – go Mas­ga­by, przed ro­kiem zmar­łe­go, wiel­ka licz­ba lu­dzi z po­chod­nia­mi ota­cza­ła, i wiersz z tego po­wo­du utwo­rzo­ny, przy­wiódł gło­śno po grec­ku:

Za­ło­ży­cie­la grób wi­dzę pło­ną­cy 1)

a zwró­ciw­szy się do Thra­syl­la, ze dwo­ru Ty­be­ry­uszo­we­go, któ­ry przy sto­le na­prze­ciw nie­go sie­dział a rze­czy był nie­świa­do­my, spy­tał go, czyj­by ten wiersz mógł być? I gdy się Thra­syl­lus wa­hał z od­po­wie­dzią, Au­gust do­dał wiersz inny 2):

Wi­dzisz-li Mas­ga­bę uczczo­ne­go po­chod­nia­mi.

i o ten zno­wu się za­py­tał. Na co gdy Thra­syl­lus nic in­ne­go od­po­wie­dzieć nić umiał, prócz, że czy­je­by­kol­wiek wier­sze były, są do­sko­na­le, wy­buch­nął śmie­chem wiel­kim i po­czął so­bie we­so­ło żar­to­wać. Wkrót­ce po­tem po­pły­nął do Ne­apo­lu, cią­gle drę­czo­ny bó­lem wnętrz­no­ści."

Wspo­mnie­nie Au­gu­sta i tych chwil we­se­la, spę­dzo­nych z nim w Ca­prej­skiej ustro­ni, może spo­wo­do­wa­ło Ty­be­ry­usza, by so­bie ci­chą Ca­preę ob­rał przy­tuł­kiem na sta­rość; tak jak Au­gu­sta przy­wią­za­nie do tej wy­spy i za­mia­nę jej na Ena­ryą, za­zie­le­nio­ny na jego przy­by­cie sta­ry dąb wy­wo­łał…. 3).

Oba my­śle­li, że im jesz­cze nowa tu mło­dość roz­kwit­nie….

–-

1) Kti­stu de tym­bon eiso­ro py­ru­me­non,

2) Ho­ras fa­es­si Mas­ga­ban ti­mo­me­non…..

3) Su­eto­niusz. Au­gu­stus. XCII.

IV.

Była to wła­śnie chwi­la, w któ­rej wiesz­cze pro­roc­two Man­tu­ań­skie­go ła­bę­dzia zisz­cza­ło się nad świa­tem; Okta­wiusz Au­gu­stus zmarł, zo­sta­wu­jąc z uśmie­chem wła­dzę Ty­be­ry­uszo­wi, do zgo­nu ar­ty­sta, prze­wi­du­jąc, że po świet­nych dniach jego pa­no­wa­nia, na­stęp­ne zło­wro­gie, uwy­dat­nią jesz­cze wiel­kość, któ­rej chciał pa­mięć uwiecz­nić. Szu­kał w na­stęp­cy nie pana dla Rzy­mu, ale dla dzie­jów kon­tra­stu, dla sie­bie więk­sze­go bla­sku… chciał, by noc była czar­ną, a wspo­mnie­nie dnia przy niej ja­śniej­sze.

Dziw­ny za­praw­dę był stan spo­łe­czeń­stwa w tej chwi­li wiel­kie­go prze­ło­mu, koń­czą­ce­go jed­ną epo­kę, roz­po­czy­na­ją­ce­go nową. Nikt wy­mow­niej i sil­niej nie skre­ślił jej ob­ra­zu nad Ta­cy­ta, któ­re­go obu­rze­nie ma­lu­je na co zszedł Rzym w tych cza­sach roz­pu­sty i spodle­nia.

A jed­nak był to wiek co do wy­kształ­ce­nia i cy­wi­li­za­cyi je­den z naj­świet­niej­szych w dzie­jach, wiek, w któ­rym Rzym naj­sze­rzej i naj­sa­mo­wład­niej pa­no­wał, chło­nął i jed­no­czył w so­bie wszyst­kie ży­wio­ły ludz­ko­ści, przy­swa­jał mą­drość Gre­cyi i Wscho­du; wiek, w któ­rym spo­łecz­ność do­szła do form naj­wy­szu­kań­szych, do ży­cia naj­wy­kwint­niej­sze­go, a umy­sły, wy­ćwi­czo­ne sztu­ką, fi­lo­zo­fo­wa­ły naj­sub­tel­niej o wszyst­kiem, do­bie­ra­jąc słów jak pe­reł, jak dźwię­ków dla ucha, i my­śli sze­ro­kie otwie­ra­jąc prze­strze­nie.

Cały świat, po za gra­ni­ca­mi tej cy­wi­li­za­cyi, stroj­nej jak dwor­ka za­lot­na i roz­piesz­czo­nej we wszyst­kiem, zwał się bar­ba­rzyń­skim (choć Grek jesz­cze i Rzy­mia­ni­na po ci­chu tem imie­niem pięt­no­wał) – upra­wa umy­sło­wa sta­ła wy­so­ko, ale wia­ra daw­na le­d­wie się w for­mach zu­ży­tych trzy­ma­ła, a fi­lo­zo­fi­ja wszyst­ko już zbu­rzyw­szy, nic jesz­cze na to miej­sce wznieść nie mo­gła, jako naj­wyż­szy szcze­bel wie­dzy uzna­jąc skep­ty­cyzm, a za naj­wyż­szą mo­ral­ność chłod­ny i sa­mo­lub­ny sto­icyzm.

Świat ten był świet­ny po­wierz­chow­nie, roz­mi­ło­wa­ny w prze­py­chu, wy­myśl­ny w upodo­ba­niach – ży­wot wiódł pe­łen naj­wy­szu­kań­szych przy­jem­no­stek, ale stał za­ra­zem u gra­ni­cy, po za któ­rą całą siłą swe­go ro­zu­mu, wie­dzy i wy­kształ­ce­nia, przejść nie mógł. Wi­dać to było z tego mio­ta­nia się sza­lo­ne­go, z tych wy­prę­żeń śmier­tel­nych, któ­re­mi usi­ło­wał da­rem­nie prze­kro­czyć gra­ni­ce moż­li­we­go i do­stać się w ja­kieś kra­iny nie­zna­ne.

Lecz ani lu­dzie świa­ta i wła­dzy, ani fi­lo­zo­fo­wie i re­to­ry na tę cho­ro­bę nie­ule­czo­ną po­ra­dzić mu nie mo­gli – skep­ty­cyzm za­bi­jał du­cha, sto­icyzm nie ży­wił nic prócz dumy, a ko­na­ją­cy jesz­cze przez wstyd ja­kiś po sta­ro­rzym­sku bo­ha­te­ro­wie, już na­wet jak So­kra­tes ko­gu­ta Esku­la­po­wi na ofia­rę dać nie mo­gli, bo ni w Esku­la­pa, ni w ofia­rę nie wie­rzy­li.

Bo­go­wie sta­rzy sta­li wpraw­dzie na daw­nych oł­ta­rzach, ale obok nich, lu­dzi zsza­rza­nych, nie­wia­sty z nie­rzą­dów zna­ne, ubó­stwia­no co chwi­la i bó­stwo po­nie­wie­ra­ło się w bło­cie. Wszyst­kie Bogi ca­łe­go świa­ta, Egip­tu, Gre­cyi, lu­dów bar­ba­rzyń­skich, sta­wia­no na pu­stych oł­ta­rzach, ale nikt już w nie nie wie­rzył…. Bóstw było bez liku, a Boga nie było.

We­stal­ki po­stra­da­ły swą świę­tość i czy­stość, ka­pła­ni swą wła­dzę, za­mil­kły Sy­bil­le, a Rzym jak świat zda­wał się ocze­ki­wać no­we­go po­rząd­ku, no­wej idei, no­we­go zbaw­cy, któ­ry­by od­ro­dził prze­gni­łą do głę­bi spo­łecz­ność.

Te prze­czu­cia ludz­ko­ści, da­ją­ce się po­strze­gać w sa­mym na­wet Rzy­mie – nie wie­dzieć jak i z cze­go po­wsta­łe, od­zy­wa­ją się po świe­cie ca­łym. Ma­go­wie czu­ją Na­ro­dze­nie Pań­skie w da­le­kiej kra­inie na Wscho­dzie i idą w dłu­gą piel­grzym­kę, aby Zbw­cę po­wi­tać; He­rod prze­ra­ża się pro­roc­twy, i dzie­ci, mię­dzy któ­re­mi ma się znaj­do­wać przy­szły Pan świa­ta, mor­do­wać każe; księ­gi Sy­bil­liń­skie mó­wią o przyj­ściu Syna Bo­że­go, a wieszcz Man­tu­ań­ski, z gro­bow­ca nad brze­giem mo­rza, któ­re pa­trza­ło na roz­pu­stę i znie­wie­ścia­łość rzym­skich pa­try­cy­uszów, woła ta­jem­ni­cze­mi wy­ra­zy:

Nowy przy­cho­dzi rze­czy po­rzą­dek….

Nowe po­ko­le­nie z wy­so­kie­go zstę­pu­je nie­ba 1).

Ten nowy rze­czy ziem­skich po­rzą­dek, to zja­wie­nie się dzie­wi­cy, to dzie­cię nie­bios wy­so­kich, wi­dzi nie­tyl­ko wieszcz co je zwia­stu­je – czu­je naj­lich­szy z lu­dzi owe­go cza­su, poj­mu­ją­cy, że świat tak dłu­żej, bez­na­dziei, bez ste­ru, bez ży­cia po­zo­stać nie może. Wszy­scy wie­dzą, że cóś wiel­kie­go stać się ma świa­tu, wszy­scy pra­gną ja­kiejś praw­dy, ja­kie­goś ży­cio­daw­cze­go sło­wa… i oczy prze­czu­ciem zwra­ca­ją na Wschód, jak ku no­we­mu wnijść ma­ją­ce­mu słoń­cu, któ­re wiesz­cza po­prze­dzi­ła ju­trzen­ka.

Nig­dy też może ludz­kość cię­żej nie bo­la­ła. Sto­ją­cy na cze­le lu­dów Rzym, za­miast im prze­wod­ni­czyć, ssał ich i ko­rzy­stał z pod­da­nych dla swych roz­ko­szy i dzi­wactw. To, co się zwa­ło na­ów­czas -

1) Si­ci­li­des Mu­sae, pau­lo ma­jo­ra ca­na­mus.

Non omnes ar­bu­sta ju­vaut, hu­mi­le­sque my­ri­cae!

Si ca­ni­nius sy­lvas, sy­lvae sint con­su­le di­gnae.

Ul­ti­ma Cu­ma­ei ve­nit jam car­mi­nis aetas:

Ma­gnus ab in­te­gro sa­ecu­lo­rum na­sci­tur ordo

Jam re­dit et vir­go, re­deunt Sa­tur­nia re­gna.

Jam nova pro­ge­nies co­elo de­mit­ti­tur alto.

Pol­lio.

bar­ba­rzyń­ców świa­tem, jesz­cze pier­wot­nych praw Bo­żych pia­sto­wa­ło świa­do­mość, jesz­cze coś ko­cha­ło, jesz­cze czu­ło god­ność czło­wie­czą, jesz­cze siłą cha­rak­te­ru upa­dłych na­peł­nia­ło zwy­cięż­ców, przy­po­mi­na­jąc sobą sta­rą dzi­kie­go Rzy­mu do­stoj­ność. W tych lu­dach, z któ­re­mi wal­czo­no, Ta­cyt sam wi­dzi cno­ty, ja­kich już próż­no­by szu­kał u sie­bie, ze wsty­dem, ale zła­ma­ny praw­dą wy­zna­je, że się tam uczyć po­trze­ba cze­go już Rzy­mia­nin za­po­mniał. Z jego ob­ra­zu Romy Ce­za­rów i na­ro­dów jej pod­le­głych wi­docz­na, że tam pro­sto­ta oby­cza­ju sta­wi­ła wy­żej cha­rak­te­ry, niż tu cy­wi­li­za­cya po­zor­na i znie­wie­ścia­łość wy­myśl­na. Ze­psu­cie do­cho­dzi­ła do naj­wyż­sze­go stop­nia, a wśród nie­go rzad­kie przy­kła­dy cnót sta­rych świe­ci­ły jak zdu­mie­wa­ją­ce wy­jąt­ki; roz­pu­sta zła­ma­ła tych lu­dzi, po­prze­ra­bia­ła na po­chleb­ców, prze­isto­czy­ła w nie­wol­ni­ków, ze­rwa­ła wę­zły ro­dzi­ny i naj­po­czwar­niej­sze wy­ra­dza­ła co­dzień po­sta­cie, jed­nej wiel­kiej stwo­rzyć nie mo­gąc.

Samo po­ję­cie cno­ty i wy­stęp­ku za­tar­ło się do tego stop­nia, że po­wo­dze­nie tyl­ko zwa­ło się już cno­tą, a upa­dek sam był winą.

W ło­nie pa­try­cy­atu Ce­za­ro­wie mie­li słu­gi naj­po­słusz­niej­sze swym chu­ciom, Se­nat sza­fo­wał dla nich naj­wy­myśl­niej­sze­mi ka­dzi­dły, a wier­no­ści i męz­twa mu­sia­no szu­kać w gwar­dyi z bar­ba­rzyń­ców zło­żo­nej, lub z roz­ku­tych wię­zów wy­zwo­leń­cach.

Brat na bra­ta za grosz lub z trwo­gi szedł i sta­wał się do­no­si­cie­lem, syn wsta­wał prze­ciw ojcu, a to co było ohy­dą wprzó­dy, zro­bi­ło się rze­mio­słem, i de­nun­cy­ato­ro­wie spra­wia­li nie­ja­ko urząd zy­skow­ny, ba­cząc tyl­ko na kogo padł wzrok nie­przy­chyl­ny, by nań rzu­cić po­twa­rzą, któ­rej nikt ode­przeć nie śmiał.

Rzy­mia­nin umiał za­le­d­wie jed­no jesz­cze – umie­rać męż­nie; brał miecz i wbi­jał go so­bie w pierś z uśmie­chem; sła­be na­wet nie­wia­sty zdo­by­wa­ły się na tę przed­śmiert­ną od­wa­gę. Ale i tu już siły co­dzień mniej było, a sta­rzy ze zgro­zą pa­trza­li na dzie­ci, co już ni się na­pić tru­ci­zny, ni prze­bić, ni gło­dem za­mrzeć nie umie­li, nie­wol­ni­ków o za­da­nie so­bie ostat­nie­go cio­su pro­sić zmu­sze­ni.

"Od prze­mia­ny rzą­du, po­wia­da Ta­cyt 1), nie po­zo­sta­ło śla­du na­wet cnót daw­nych, wszy­scy z rów­no­ści się wy­zuw­szy, cze­ka­li roz­ka­zów władz­cy."…

Za­le­d­wie Au­gust, wiel­bio­ny i śpie­wa­ny, stru­dzo­ne oczy za­mknął w Noli, otrzy­maw­szy to od Bo­gów o co ich za­wsze pro­sił i cze­go dru­gim ży­czył – Eu­tha­na­zyą (śmierć do­brą i lek­ką) – po­ca­łun­kiem Li­wii i szy­der­skim uśmie­chem ży­cie skoń­czyw­szy py­ta­jąc: – Czy jako ak­tor do­brze swą na świe­cie ode­grał rolę? 2) – gdy już doj­rzeć było i do­my­śleć się moż­na, ja­kie po nim na­stą­pić mają cza- -

1) Ta­cyt. Lib. I. 4.

2) Swe­to­niusz.

sy, w jak dziw­ną Rzym prze­ro­śnie go­spo­dę zbyt­ków, wy­stęp­ków i sza­łu.

Za Au­gu­sta kry­ło się jesz­cze to wszyst­ko, co po nim bez­wstyd­nie wy­stą­pić mia­ło; już w sa­mej Okta­wiu­sza ro­dzi­nie był za­ród tego, co buj­nie roz­ro­snąć się mu­sia­ło; nur­to­wa­ła ją roz­pu­sta nie­po­wścią­gnio­na, po­kry­ta po­lo­rem grec­kim i pięk­ne­mi ob­wi­nię­ta sło­wy.

V.

Ojcu tego, któ­ry, miał po nim na­stą­pić, jako przy­własz­czy­ciel nie­ogra­ni­czo­nej wła­dzy, Au­gust ode­brał był żonę Li­wią, na­ów­czas spo­dzie­wa­ją­cą się dzie­cię­cia, jak­by na szy­der­stwo po­tem za­py­tu­jąc się ka­pła­nów, czy ślub jego był waż­nym? 1). Po­mści­ła na nim wy­stęp­ku roz­pu­sta tej ma­co­chy Rze­czy­po­spo­li­tej, jak ją Ta­cyt na­zy­wa, ma­co­chy zło­wro­giej dla Ce­za­rów. Zda­wa­ło się, że kto inny z przy­spo­so­bio­nych dzie­ci i ro­dzi­ny Okta­wiu­sza może po nim ob­jąć za­ra­zem kon­su­lo­stwo, try­bu­nat, do­wódz­two wojsk i to co sta­no­wi­ło na­ów­czas nie­okre­ślo­ną i nową jesz­cze wła­dzę Ce­za­rów; – ale Li­wia w ostat­nim po­ca­łun­ku po­że­gnal­nym nie za­po­mnia­ła o synu.

Clau­dius Ti­be­rius Nero, syn tej Li­vii Dru­sil­li, któ­rą cię­żar­ną ode­brał Au­gust mę­żo­wi, by się z nią co prę­dzej po­łą­czyć, po­cho­dził z ro­dzi­ny Clau­dia, -

1) Ta­cyt I. 10.

wy­wo­dzą­cej się z jed­ne­go z mia­ste­czek Sa­biń­skich, ale przy­ję­tej w Rzy­mie w po­czet pa­try­cy­uszów i wsła­wio­nej mno­gie­mi czy­ny wiel­kie­mi. No­si­li oni przy­do­mek Nero, co po sa­biń­sku zna­czy­ło si­len chro­bry; mie­li i imię Lu­cy­uszów, do­pó­ki dwóch z nich, je­den za­bój­stwem, dru­gi roz­bo­jem go nie spla­mił, tak, że w koń­cu po­rzu­cić je mu­sie­li. Znać we krwi tego rodu był z daw­na za­da­tek sro­go­ści Ty­be­ry­uszów i Ne­ro­nów.

Póź­niej przy­spo­so­bie­ni za człon­ków ro­dzi­ny Li­wia, ple­bej­skiej ale moż­nej, przy­ję­li jesz­cze przy­do­mek Dru­sów, od po­ko­na­ne­go bar­ba­rzyń­skie­go wo­dza, imie­niem Draus'a. Pra­dziad Ty­be­ry­usza, Ap­pius Ca­ecus, na­le­żał do do­stoj­niej­szych człon­ków tego rodu, oj­ciec stał w god­no­ściach wy­so­ko jako wo­jow­nik męż­ny, miał i ka­płań­ską po Scy­pio­nie god­ność.

Ty­be­ry­usz nie uro­dził się u Au­gu­sto­we­go tro­nu, mat­ka go już z sobą przy­wio­dła do no­wej ro­dzi­ny, a on i Dru­sus, brat jego, przy­ję­ci zo­sta­li przez zo­bo­jęt­nia­łe­go Au­gu­sta. W dzie­ciń­stwie już los róż­ne­mi twar­de­mi go pró­by har­to­wał na wiel­ki acz po­czwar­ny, może naj­sil­niej­szy z cha­rak­te­rów swe­go cza­su. Zro­dzo­ny w Rzy­mie czy w Fon­di, z mat­ką ra­zem w pie­lu­chach od­by­wał mor­skie po­dró­że i kil­ka­kroć był w nie­bez­pie­czeń­stwie ży­cia… wśród pło­ną­cych raz la­sów, wraz z Li­wią po­pa­rzo­ny i le­d­wie ura­to­wa­ny. Znać roz­wi­nię­cie się jego było szyb­kie, bo pra­wie dziec­kiem wy­stą­pił już z mową po­chwal­ną po ojcu na ro­strach. Po zwy­cię­stwie pod An­cium to­wa­rzy­szył try­um­fo­wi Au­gu­sta, po­tem w igrzy­skach z mło­dzie­żą kil­ka­kroć wi­dział go Rzym prze­wod­ni­czą­ce­go or­sza­kom star­szych pa­cho­ląt (pu­ero­rum ma­jo­rum.)

Togę męz­ką wdziaw­szy, znów skar­biąc so­bie ła­skę ludu, po­ka­zy­wał się w am­fi­te­atrze. Już na­ów­czas za­pew­ne mu­siał dla bliż­szych tem się ob­ja­wić, czem póź­niej wy­raź­niej uka­zał świa­tu, bo na­uczy­ciel jego, The­odor Ga­da­reus zwał go "bło­tem krwią za­mie­szo­nem" (lu­tum san­gu­ine ma­ce­ra­tum) a Au­gust, unie­win­nia­jąc go przed ludź­mi, po­wia­dał, że miał wady przy­ro­dzo­ne nie na­by­te, chcąc przez to dać do zro­zu­mie­nia, że je zwy­cię­żyć i po­ko­nać po­tra­fi.

Ale oko­licz­no­ści nie sprzy­ja­ły temu zwy­cięz­twu, cho­ciaż się ono dłu­go wa­ha­ło. To pew­na, że Ty­be­ry­usz wy­rósł na zna­ko­mi­te­go czło­wie­ka, na po­stać groź­ną lecz wiel­ką. Jak Au­gust, po­eta, a ra­czej re­tor i ar­ty­sta, czę­sto mów swo­ich wy­ra­że­nia po­pra­wiał na­za­jutrz, bo­jąc się w nich błąd po­peł­nić, ale nie po­pra­wił uczyn­ków – dow­cip jego był krwa­wy jak oby­cza­je, sło­wa bo­le­sne jak wy­ro­ki.

Nie sza­fo­wał jed­nak nie­mi, mil­czą­cym był ra­czej, nie­uf­nym i skry­tym.

Ta­jem­ni­czość ta i mil­cze­nie sta­no­wi­ły głów­ny rys jego cha­rak­te­ru, któ­ry Dion Cas­sius tak ma­lu­je w chwi­li, gdy wła­dzę obej­mo­wał; – "Ty­be­ry­usz, mówi on, po­cho­dził z ro­dzi­ny pa­try­cy­uszow­skiej i w na­ukach wy­zwo­lo­nych był zna­ko­mi­cie wy­kształ­co­ny, ale na­tu­ry dziw­nej. Nig­dy się bo­wiem nie ob­ja­wił z tem cze­go pra­gnął, ani żą­dał tego, cze­go się chcieć zda­wał: mowa jego wprost my­śli była prze­ciw­ną: wstręt oka­zy­wał ku temu cze­go po­żą­dał, na­pie­rał się tego co nie­na­wi­dził, gniew uda­wał gdy był naj­mniej wzbu­rzo­ny, spo­koj­ność kła­mał wrąc we­wnątrz na tych, któ­rym był ła­skaw bu­rzył się wrze­ko­mo, naj­nie­na­wist­niej­szych so­bie po­god­ną wi­tał twa­rzą, naj­mil­szych czo­łem chmur­nem. W ostat­ku ma­wiał, że nikt nie po­wi­nien znać my­śli pa­nu­ją­ce­go, gdyż od­kry­cie jej speł­nie­niu wiel­kich czy­nów sta­wa­ło na za­wa­dzie, a mil­cze­nie do­ko­na­niu sprzy­ja­ło.

"Lecz gdy­by za­wsze był ta­kim Ty­be­ry­usz, do­da­je Cas­siusz, ła­two­by było z nim so­bie po­stą­pić, tłu­ma­cząc prze­ciw­nie wszel­kie jego sło­wa i uczu­cia, wie­dząc, że tego chce co od­py­cha, brzy­dzi się tem, cze­go zda­je po­żą­dać – ale on tak się bu­rzył, gdy go kto od­gadł, że wie­lu bez żad­nej in­nej winy po­za­bi­jał, je­dy­nie za to, iż myśl jego od­kry­li.– Jak­kol­wiek więc nie­bez­piecz­nem było go nie­ro­zu­mieć go­rzej jesz­cze od­gad­nąć." 1)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: