Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Carpathia. Trylogia łemkowska. Część I - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Rok wydania:
2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Carpathia. Trylogia łemkowska. Część I - ebook

Debiut finalisty Anasoft Litera. Plastyczna opowieść bez jednej ilustracji. W podróży do wnętrza ginącego świata towarzyszą nam Andrij Pysanskij, Andy Warhol, Gotthard Heinrici i wiele innych, barwnych postaci. Zmysłowa odyseja w czasie i przestrzeni, heroiczna próba ocalenia od zapomnienia ziemi niczyjej, polsko-słowacko-ukraińskiego pogranicza, ale także „emigranckiego” środowiska Bratysławy. Carpathia jest pierwszą częścią cyklu, który roboczo nazywamy "trylogią łemkowską".

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64887-61-1
Rozmiar pliku: 452 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Poruszam się w tłumionym huku dwóch czarnych kół, rozstrzeliwujących drobne piaskowce i pył. Na chwilę wylecą w gęste, przegrzane powietrze, a potem z pokorą spadają. Moja droga prowadzi przez łąkę. Na sekundę wpadnę na jej barwną, nieskoszoną, niczym nienaruszoną powierzchnię i szybkim pluśnięciem przelecę wąskim, zimnym potokiem. Jeszcze raz się wynurzę. Mokre koła przejmą we władanie leżące na ścieżce jasnobrązowe ziarenka, wysychające pośpiesznie na słońcu. Jadę dalej, między rozżarzonymi płatami spokojnej ziemi i powietrza, pełnego dzisiejszego, przytłaczającego słońca w zenicie. Ziemia i powietrze wspólnie przetapiają rośliny rosnące w pobliskim lesie i na łące, tworząc z nich uniwersalny, niejednorodny zapach, który w każdym pospiesznym punkcie skraplania się wywołuje u wąchającego odmienny stan. Przez moment jadę w stronę horyzontu, zatrzymuję się i rozglądam. Spoglądam na miejsce, które jest skondensowaną scenerią krainy podzielonej na pięć Zon. Z tego miejsca rozchodzą się naturalne dla niej obrazy, które roznosi już zapach, jaki do mnie dociera. Krótko jestem tutaj, potem odwracam się i idę z powrotem. Zony i ich język. Wszystko stopniowo sprowadza się do jednego, niewidzialnego punktu, a później znika. Ale na razie Zony są tutaj. 0, 1, 2, 3 i X. Płynę każdą z nich i chcę, żeby przepływały przeze mnie.1

Po czarnym, przejrzystym niebie suną w powolnym, jednostajnym ruchu cztery czerwone gwiazdy. Cienki biały kontur. Zielone tło. Gwiazdy przychodzą z północnego wschodu i zmierzają dokładnie w przeciwnym kierunku. Skrzydła i ogon. Huk silnika, który nimi porusza, zaczął się nieopodal Sanoka. Na początku przed oczami pilotów rozpościera się poszatkowana przez ludzi kraina. Idealne puzzle długich, wąskich pól. Załoga spostrzega czerwone kapilary, które zbierają zmieszaną krew. Niemiecką, słowiańską, huńską, semicką, romańską, tatarską, kaukaską i wszelkie inne. Krew ścieka pagórkami Pogórza Ondawskiego już od kilku tygodni. Gdzieś przy Stropkowie gorące żyły spotykają się, potem jednorodna ciecz zacznie wsiąkać. Wchłanianie jej do głębokich wnętrzności ziemi będzie trwać wiele stuleci, aż spowoduje ostre ruchy tektoniczne. Ruchy, które idealnie skurczą obszar dzisiejszych Zon. Podźwigną na tych miejscach łańcuch Karpat do kilkutysięcznych wzniesień. Stworzą nowe szczyty, doliny, przepaście i zamkną przesmyki, które zapobiegną przechodzeniu armii.

Teraz wszystko dzieje się w wiosce Heleny. Przed kilkoma dniami zalały ją stalowe kolosy Wehrmachtu. Więcej głowic wielkich kalibrów niż obywateli. Tak mi później wyjaśnia ten, który wtedy, podekscytowany, to obserwował. Czołgi, działa, transportery i ich manewry. Żołnierze rozmieszczeni po drewnianych domach. Własne namioty. Na podwórku Heleny rozłożona kuchnia polowa. Jej rodzina jest zaopatrzona w smaczne pożywienie dobrej jakości. Stryjek jest ulubieńcem kucharzy i młodych, zdezorientowanych poborowych, którzy przychodzą tutaj się najeść. Wszyscy chcą się zachowywać po ludzku. Stryjek właśnie bawi się z towarzyskim owczarkiem, którego dostał w spadku po poprzednich właścicielach. Mój ojciec jest w domu, na rękach Heleny, i pije mleko z jej piersi.

U podnóża doliny zmierza w stronę wioski czarny samochód bez dachu. Wysoki, potężny kierowca. Obok siedzi człowiek, o którym wszyscy mieszkańcy wioski mówią, że to generał. Potem, kiedy szukam o nim informacji, znajduję jedyne z możliwych nazwisk. Gotthard Heinrici. Kierowca i generał nie rozmawiają ze sobą. Auto powoli i majestatycznie przybliży się do celu. Niespodziewanie gaśnie tuż przed tym, kiedy ma skręcić na podwórko Heleny. Na drodze, w wyżłobionych koleinach, błoto po pas. Generał wysiada. Bez słowa. Ostrożnie skacze na palcach. Za pasem kołysze mu się wielki srebrny pistolet. Szybko znajduje stabilne podłoże i dalej idzie już swoim zwykłym krokiem. Kiedy idzie, jego myśli stają się jasne, klarują się. Wchodzi do środka, pozdrawia cywilów, a następnie salutujących żołnierzy. Często chce rozmawiać z Heleną, jej mężem, z ich dziećmi. Nic, tylko spojrzenia. Zawsze tylko badawcze spojrzenia. Wory pod oczami. Najważniejszy dla niego sensor. Cywilom spogląda na wory pod oczami. Wierzy, że oni będą tak samo patrzeć na niego. Wierzy, że tak będzie. Czuje to. Wszystko rozumie.

Krótko po generale z auta wyskakuje również kierowca. Wykona kilka nieudanych prób kluczem, zaraz potem otwiera maskę i sprawdza. Z bliska obserwuje go ten, który mi to opowie. Teraz jest chłopcem i siedzi na drzewie. Na jabłoni, po drugiej stronie drogi. Z korony drzewa nie pospadały jeszcze wszystkie żółte liście, a jego anonimowości sprzyja także sporo delikatnych, pomarańczowych, lekko już przesuszonych jabłek. Chłopiec jest jedynym świadkiem. Potem kierowca kładzie się pod samochód. Po chwili wyłazi zabłocony. Bierze narzędzia i zsuwa się z powrotem. Imponujący kabriolet i długie, wystające nogi kierowcy. Skórzane oficerki. Chłopiec wciąż go obserwuje. I znowu kierowca wyłazi i zapala papierosa. Ten zostaje w ustach, kierowca nie dotyka go brudnymi rękoma, za to rozpina kombinezon. Zaczyna przy szyi, kończy w kroku. Najpierw odsłania biały, niezarośnięty tors. Nieśmiertelnik. Potem wyciąga członka. Sika. Wielki, wiszący, sikający członek. To pierwsze dorosłe przyrodzenie, jakie widzi chłopiec. Do teraz widział tylko ogonki kolegów. Aryjski nadczłowiek wprowadza go w konsternację. Zakłopotanie. Chłopiec popełnił zły uczynek, zgrzeszył. Podstępnie, z ukrycia, śledził intymny rytuał mężczyzny. Zeskakuje. Nie patrzy, nie ogląda się za siebie. Instynktownie wbiega na górę, żeby skryć się gdzieś pod strzechą i nie wychodzić stamtąd przez kilka dni. Albo tydzień. Albo miesiąc. Albo aż do momentu, kiedy armia zniknie.

Rycząca konstelacja na niebie konsekwentnie się przybliża. Za sekundę przesunie się nad wioską Heleny. Będzie na właściwej wysokości. Już jest tutaj. Wyraźnie słychać jej dźwięk. Strzał. Samolot zatacza koło i teraz leci z południa. Zatrzymuje się. Zawisa bezszelestnie. Wszystko i wszyscy na ziemi zamierają w bezruchu. Snajperzy, pociski w lufach, obserwatorzy. Na niebie rodzą się dwa czarne punkty. Pomału zaczynają spadać. Zmieniają się w przecinki. Słychać cienki świst. Już po chwili łatwiej rozpoznać ich kształt. Na koniec coś jak śmigła. Nikt nic nie robi. Wszyscy, pochyleni, czekają i obserwują. Pierwsze ze stalowych pozdrowień z nieba wpada do sadu. Do niedawna dbali o niego Weinbergerowie, których dopadł już transport. Nic. Żadnej eksplozji. Tylko plusk, a potem znów głucha cisza. Mokra glina Zony szybko połknęła bombę w instynkcie samozachowawczym. Wyciągnie ją z żołądka buldożer, niestrawioną, po trzydziestu pięciu latach, zupełnie przez przypadek. Potem też nic się nie stanie. Chłopi zaniosą ją gołymi rękami przed nowy dom. Będziemy koło niej skakać, zgadywać długość, wagę, a dorośli będą nas od niej odganiać. Potem bomba gdzieś zniknie. Ale teraz jest tutaj. Świeżo wbita w ziemię wierzy, że może chociaż jej siostrze uda się wypełnić misję. Następują trzy trwające wieczność sekundy. A potem błysk. Strumień ciśnienia. Ciężki dźwięk eksplozji wraca odbity od okolicznych wzgórz. Dym, latające odłamki i kamienie. Wkrótce pożar. Odciążona konstelacja odchodzi. Gotthard Heinrici zastanawia się w duchu, jak to się stało, że znowu uratował go przypadek. Czy to kolejny z dziesiątka czy może setki przydzielonych mu darów od losu? Potem szybko wydaje instrukcje dotyczące gaszenia pożaru i opieki nad poszkodowanymi. Czternaścioro cywilów i dwóch żołnierzy. Ich dusze wspólnie biorą się za ręce. Kręcą się pomału, zwiększają tempo do maksimum, a później spiralnym ruchem kolejno oderwą stopy od ziemi. Szybko wzlecą w niebo, żeby dogonić znikający samolot. Ich połączony okrąg stwarza wokół maszyny żar. Gotthard Heinrici, Helena, stryjek, mój ojciec, obserwator – wszyscy to widzą. Dusze przez chwilę odprowadzają załogę. Podczas swojego tańca każda z nich dostanie się do okienka kabiny, żeby spojrzeć pilotom prosto w twarz. Potem uścisk rąk zwalnia i każdy, już sam, udaje się w nieskończoność.

Wkrótce ciała żołnierzy pochowają na łące. Wyschnięta, zgniłozielona trawa. Na niej jeszcze tego samego dnia pojawią się dołki. Z cywilów nikt się o tym nie dowie. Przedtem odbędzie się ewakuacja.

Teraz, po pięćdziesięciu latach, podjeżdżają terenówki. Słowacka część ekipy chce rozmawiać z sołtysem. Ten idzie do właściciela gruntu. Wyjaśnianie, a następnie zgoda. Po chwili na oznaczonym miejscu milczący mężczyźni wyciągają mapę. Chwilę coś mierzą, potem zabrzmi zgodne: hier. Ukryte groby przy drodze. Wynajęci chłopcy, z długimi drewnianymi tyczkami zakończonymi ostrzem, które pomoże w komunikacji z gliną. Dwie pary cienkich gumowych rękawiczek wybierają z głębokiego dna właściwe stadium rozkładu. Następuje identyfikacja, wcześniej przegląd i formalne katalogowanie. Dwie szare, oznakowane, plastikowe torby odwozi się autami. Ktoś podpuszcza zaskoczonego właściciela zasypanych jam. Mógł „sobie zarobić”. Ten odchodzi ze spuszczoną głową.

Jego dom stoi niecałe sto metrów od miejsca, gdzie wtedy, jedyny raz, wykrzyknęło gigantyczne, nowo narodzone dziecię niebios. Ten wykrzyk z wielką mocą wmiótł w kuchnię jego matki i ojca odłamki szyb. Oni też wybiegają na zewnątrz. Nastaje chaos. Przegrzebywanie gruzów. Płacz. Lament. Krzyk. Płomienie. Lekarze. Mieszanina cywilów i szarych mundurów. Ktoś stara się utrzymać porządek. Potem wszyscy muszą iść do domu. Tylko na chwilę, bo jeszcze dzisiaj będą musieli opuścić wioskę. Ktoś wszczyna panikę. Spełnia się to, co wtedy z pociągu krzyczała Riwa. To oczekiwane, znajome, obawiane.

„Trafiło i na nas. Doczekaliśmy się”. Spłoszone oczy setek ludzi. Po chwili uspokajają ich słowa tłumaczy. Niemcy sudeccy, po których za parę lat opustoszałe wsie będą rozkradać miejscowi chłopi. A potem całe to mienie: lustra, zegary z wahadłem, naczynia, budziki, narzędzia, pierzyny, obrazy, ciosane krzyżyki i maszyny do szycia, będą sprzedawać po Zonach. Ale teraz ci sami chłopi zaprzęgają do drewnianych wozów konie i dobytek. Wezmą wszystko, co się da. Na szczycie wozów posadzą kobiety i dzieci. Tylko że jest tutaj jeszcze Vorża. Vorża, która później, wiele lat później, na kilka godzin zawróci Helenę z jej drogi ku końcowi. Vorża, która zawsze czyni dobro i zło równocześnie. Wszystkich konsternuje i wszyscy się jej boją, dlatego że czasami potrzebują jej pomocy, ale grozi im jej klątwa. Teraz Vorża obserwuje ludzi, którzy nie są w stanie załadować całego swojego majątku i zakopują go w gnojowisku. Potem wróci jako pierwsza, wykopie ukryty dobytek i wszyscy będą o tym wiedzieć. Ale wciąż będą się jej bać, nawet wtedy, kiedy będzie nosić ich ubrania, nigdy jej słowa nie powiedzą. Miejsce zaprzęgniętych koni z dobytkiem szybko zajmują czekające na rozkaz szybkociągi. Jeszcze przed tym mieszkańcy wioski przejdą się między tlącymi się zgliszczami, jakie zostały z ich domów, które przed kilkoma godzinami zniszczył wybuch żelaznego przedmiotu stworzonego specjalnie do tych zadań. Na ziemi leży sporo nagich ciał. Dziś tylko ci mieszkańcy zostaną tutaj. Strumień eksplozji i ogień pozbawiły ich odzieży, a oni, nadzy, już za parę godzin będą wsadzeni do tej ziemi, żeby potem mógł wyrosnąć na nich betonowy krzyż. Dopiero teraz, w końcu ktoś wydaje gotowej karawanie potrzebną komendę i wszystko znika. Wieś w okamgnieniu traci swoich obywateli. Gotthard Heinrici zdążył posłać Helenie ostatnie spojrzenie. Jeszcze raz rzucił okiem na jej woreczki pod oczami i w milczeniu wszedł do izby. Teraz już naprawdę wszyscy zniknęli. Dokładnie w tym samym okamgnieniu przemieścili się w czasie i przestrzeni. Ci opatuleni ludzie stoją w kolejce po przydział ciepłej zupy. Girlatowce. Jest styczeń, co zamraża. Zbiegowisko wygnańców stara się utrzymać w porządku fruwające papiery. Z lasu wybiega żołnierz i krzyczy: „Iwan! Iwan!”. Pozostali bezmyślnie zostawiają menażki, łyżki, łyżeczki. Bezsensownie biegając, szukają broni, zajmują pozycje. Przez chwilę, dopóki z lasu nie wynurzy się horda nieprzyjaciół. Krótka strzelanina, zajęcie i wykonanie. Wszyscy muszą na to patrzeć. Mieszkańcom znowu śmierć spaja się z nagością. Niemcy są bez ubrań. Starają się opanować szczękanie zębami i drżenie ciał. Ostatnie próby zachowania godności. Jednego z nich przymusili do wzięcia siekiery i wyrąbania dziury w zamarzniętej Topli. Mniej więcej takiej samej lub większej niż ta, jaką robili u siebie w domu obecni czerwonoarmiejcy, żeby umyć się przed wieczorem zwiastującym narodzenie Chrystusa, lub takiej, jakiej potrzebowali podczas święcenia wody. Potem Niemcy w pokornym rządku wchodzą do tej dziury, do tego śmiertelnego Jordanu. Nikt nie błaga o łaskę. Po kolei, niemo, giną pod powierzchnią gęstniejącej cieczy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: