Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ci i tamci. Tom 3: powieść z czasów kampanii węgierskiej - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ci i tamci. Tom 3: powieść z czasów kampanii węgierskiej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 334 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

Kie­dy ksią­żę Fran­ci­szek Bar­ko­ny­ay to­czył ga­węd­kę z żoł­nie­rza­mi sek­cyi dru­giej kom­pa­nii pierw­szej, na po­dwó­rze wpadł Jag­min

Był to człek wzro­stu du­że­go, krzep­ko zbu­do­wa­ny, wło­sów pło­wych, ob­li­cza na­ce­cho­wa­ne­go wy­ra­zem, nic w so­bie mar­so­we­go nie ma­ją­cym, zna­mio­nu­ją­cym ato­li pew­ną twar­dość, upo­rność ra­czej. Bro­dę go­lił, po­zo­sta­wia­jąc na wierzch­niej war­dze za­rost, któ­ry był sła­bą imi­ta­cyą wą­sów. Wszedł i za­wo­łał.

– Pod­ofi­cer sek­cyi dru­giej!

– Je­stem – od­po­wie­dział An­drzej, po­sta­wę przy­bie­ra­jąc.

– Jest roz­kaz: oczy­ścić się i przy­spo­so­bić.

– Czy­ści­my broń, po­rucz­ni­ku.

– Po bro­ni pasy, po pa­sach odzież, po odzie­ży obu­wie.

– Kto ma – od­parł je­den z żoł­nie­rzy, pod­no­sząc nogę i po­ka­zu­jąc but, w któ­rym przy­szwa dziu­ra­mi, a po­de­szew nie­obec­no­ścią świe­ci­ła.

Po­rucz­nik spoj­rzał i od­rzekł:

– Wy­szwar­cuj, to się dziu­ry po­cho­wa­ją.

– Prze­ciw­nie, wy­raź­niej po wy­ła­żą.

– Roz­kaz pełń i o wię­cej nie py­taj! – od­po­wie­dział i okiem zmie­rzył księ­cia, któ­ry stał wy­pro­sto­wa­ny, jak sze­re­go­wiec przed ofi­ce­rem stać wi­nien.

Okiem An­drze­ja zmie­rzył i za­py­tał:

– Co on tu robi?

– Mój daw­ny zna­jo­my. W od­wie­dzi­ny do mnie przy­szedł.

– Ze zna­jo­my­mi tego ro­dza­ju na bacz­no­ści się mieć po­trze­ba. Hon­we­dzi krad­ną ka­ra­bi­ny.

Ksią­żę tej roz­mo­wy, jak wo­gó­le ca­łej po pol­sku pro­wa­dzo­nej roz­mo­wy, nie ro­zu­miał.

– Na bacz­no­ści się mieć po­trze­ba – po­wtó­rzył Jag­min; jesz­cze raz po­wtó­rzył roz­kaz i udał się na kwa­te­rę sek­cyi trze­ciej.

Ksią­żę usiadł i ga­węd­ka prze­rwa­na za­wią­za­ła się na­no­wo. W cią­gu roz­mo­wy do An­drze­ja się zwró­cił:

– Mam z pa­nem do po­mó­wie­nia w de­li­kat­nej ma­te­ryi; nie mógł­byś wyjść ze mną?

– Mogę, ale nie­co póź­niej. Pier­wej mu­szę uzu­peł­nić dzie­ło czysz­cze­nia, któ­re ko­men­dan­to­wi na­sze­mu na ser­cu leży.

– Nasi ko­men­dan­ci nie są tak wy­ma­ga­ją­cy­mi.

– I nasi nie wszy­scy. Nam tyl­ko do­stał się mąż, dla któ­re­go re­gu­la­min jest dzie­się­cior­giem przy­ka­za­nia. Ka­zał nam buty czy­ścić. Co tu jest do czysz­cze­nia?

An­drzej po­ka­zał księ­ciu swo­ją nogę, na co mu ksią­żę od­po­wie­dział po­ka­za­niem swo­jej i od­rzekł:

– Nam przy­najm­niej tego, co ist­nie­je pod po­sta­cią złu­dze­nia optycz­ne­go, czy­ścić nie każą.

Mar­sze i kontr­mar­sze od­bi­ły się na obu­wiu, bar­dziej ato­li u Po­la­ków, ani­że­li u Wę­grów, któ­rych trze­wi­ki, "ba­gań­cza­mi" zwa­ne, wy­ma­ga­ją­ce ro­bo­ty sta­ran­niej­szej, bło­tu sku­tecz­niej­szy sta­wi­ły opór. U księ­cia po­de­szwy były pra­wie całe. Szwank wid­niał głów­nie na przy­szwach.

Ksią­że jesz­cze chwi­lę mu­siał po­cze­kać, nim się

An­drzej i pod­ko­mend­ni jego za­ła­twi­li. Na­resz­cie się za­ła­twi­li.

– No – ode­zwał się An­drzej – je­stem na wa­sze, mo­ści ksią­żę, roz­ka­zy.

– Pój­dzie­my na moją kwa­te­rę.

Za wro­ta­mi ksią­żę za­czął.

– Nim na miej­sce zaj­dzie­my, wy­wią­zać się mu­szę wzglę­dem cie­bie z po­le­ceń, któ­re mnie do­szły w li­stach. Przedew­szyst­kiem po­zdro­wie­nia. Nie z Czer­nej jed­nak.

– A zkąd? – za­py­tał.

– Z Wa­co­wa.

– Z Wa­co­wa – ode­zwał się ze zdzi­wie­niem – od kogo?

– Od ba­ro­no­wej, któ­ra się tobą szcze­gól­nie in­te­re­su­je. Za­miesz­ka­ła tam przy na­szej krew­nej, bra­nie El­toch, roz­ko­cha­nej we wła­snym mężu, któ­ry w bry­ga­dzie Götz jest ma­jo­rem. Bry­ga­da stoi w Wa­co­wie.

– Wa­ców w rę­kach au­stry­ac­kich – za­uwa­żył An­drzej.

– Bo też hra­bia słu­ży w sze­re­gach au­stry­ac­kich.

– I ba­ro­no­wa usu­nę­ła się pod au­stry­ac­kie skrzy­dło?

– Kom­bi­na­cya. Zro­bi­ła to dla syna. Mąż jej, jak wiesz, trzy­ma z nami, jest za­wzię­tym ro­wo­lu­cy­oni­stą; je­że­li, co do nie­praw­do­po­do­bieństw nie na­le­ży, Au­stry­acy re­wo­lu­cyę po­ko­na­ją, ma­ją­tek jego albo skon­fi­sko­wa­nym zo­sta­nie, albo przej­dzie na bra­ta, któ­ry Au­stry­akom gor­li­wie słu­ży. Żeby prze­to w ta­kim ra­zie ma­ją­tek dla syna za­cho­wać, ba­ro­no­wa do Au­stry­aków przy­mknę­ła.

– W ra­zie, gdy Wę­gry Au­stry­aków po­ko­na­ją? – za­py­tał An­drzej.

– Syn ma do ma­jąt­ku oj­cow­skie­go pra­wo, Ba­ron roz­wiódł się z żoną, ale nie z sy­nem.

An­drzej tłó­ma­cze­nie to w my­śli so­bie za­kar­bo­wał, przy­po­mniaw­szy so­bie księ­cia Lu­dwi­ka, słu­żą­ce­go w sze­re­gach prze­ciw­nych tym, w któ­rych słu­ży ksią­żę Fran­ci­szek.

– Czy nie kom­bi­na­cya to tak­że? – za­py­tał sie­bie w du­chu.

Że jed­nak ani po­trze­by, ani pra­wa, ani ocho­ty in­da­go­wa­nia księ­cia nie miał, py­ta­nia więc tego nie wy­po­wie­dział w głos. Ksią­żę pra­wił:

– Ba­ro­no­wa in­te­re­su­je się tobą żywo. Ka­za­ła nie­tyl­ko po­zdro­wić cie­bie, ale po­wie­dzieć ci, że­byś się nie na­ra­żał i na nią w każ­dym ra­zie li­czył. Co do pierw­sze­go, to małą nie­do­rzecz­ność; jak ty się mo­żesz nie na­ra­żać? Co do dru­gie­go, za­kar­buj to so­bie; Roz­po­czą­łeś udzie­la­nie lek­cyj ry­sun­ków, któ­re ba­ro­no­wa pra­gnie brać da­lej.

– A z Czer­nej nie mia­łeś, ksią­żę, ja­kich wia­do­mo­ści? – prze­mó­wił An­drzej.

– List od ba­ro­no­wej do­stał się do mo­ich rąk via Czer­na, przy li­stach księ­cia i księż­ny.

An­drzej miał ocho­tę o księż­nicz­kę za­py­tać; po­wstrzy­mał się jed­nak i za­py­tał:

– Zdro­wi?

– O zdro­wiu mi tyl­ko pi­szą.

– Wszy­scy?

– Ksią­żę i księż­na.

Wi­docz­ne więc było, że księż­nicz­ka nie pi­sa­ła. Rad­by się był do­wie­dzieć, czy o księż­nicz­ce cze­go nie pi­sa­no, ale za­py­tać nie śmiał.

– Owoż tak – ode­zwał się ksią­żę Fran­ci­szek – ba­ro­no­wa za­kli­na kule, żeby cie­bie omi­ja­ły – i do­dał to­nem żar­to­bli­wym: – Ofia­ru­je ci u sie­bie po­sa­dę na­uczy­cie­la ry­sun­ków. Za­no­tuj to so­bie w pa­mię­ci.

Ostat­nie sło­wa wy­rzekł przed wro­ta­mi kwa­te­ry, na któ­rej po­dwó­rzu uwi­ja­li się hon­we­dzi w czer­wo­nych kepi. Przed cha­tą, z rę­ka­mi w tył za­ło­żo­ne­mi, cho­dził czło­wiek w at­ty­li ta­bacz­ko­wej i w ka­pe­lu­szu z pió­ra­mi. Po ka­pe­lu­szu An­drzej od pierw­sze­go rzu­tu oka po­znał ap­te­ka­rza.

– Ap­te­karz! – rzekł, we wro­ta obok księ­cia wcho­dząc. – Cóż to, wol­no mu od for­my od­stę­po­wać?

– Po­zwa­la so­bie na to po za służ­bą. Ap­te­karz prze­cha­dzał się po­grą­żo­ny w my­ślach, i niby się ze snu na­gle ock­nął, gdy przed sobą spo­strzegł An­drze­ja.

– Se­rvus! – za­wo­łał, dłoń wy­cią­ga­jąc. An­drzej mu dłoń ści­snął, ści­snął ją ser­decz­nie, z uczu­ciem czci dla czło­wie­ka, któ­re­mu nikt za złe brać nie mógł, gdy­by był przy dzie­ciach, żo­nie i ap­te­ce po­zo­stał.

– Scrvus – od­po­wie­dział.

– Ar­ma­ta w Czer­nej po­zo­sta­ła – rzekł ap­te­karz z wes­tchnie­niem.

– Cze­mu? – za­py­tał An­drzej.

– Cze­mu? a… Przed­sta­wia­łem, mo­le­sto­wa­łem; ale w sfe­rach de­cy­du­ją­cych trzy­ma­ją się re­guł, któ­re, z któ­re­mi, dzię­ki któ­rym. Przed­sta­wia­łem…

– La­we­ta po­ma­lo­wa­na?

– O! jak. Ma­lo­wa­łem wła­sno­ręcz­nie. E – ręką mach­nął.

Ap­te­karz miał minę mal­kon­ten­ta i był­by za­pew­ne żale swo­je da­lej roz­po­wia­dał, gdy­by mu nie prze­szko­dzi­li Glau­ber i Ti­sza. Glau­ber pod­biegł; Ti­sza zbli­żył się po­waż­nie. Obu­dwom na ob­li­czach ja­śnia­ły uśmie­chy. Zmie­ni­li się co do odzie­ży, ale nie co do swo­jej isto­ty. Prze­mó­wił na­tu­ral­nie pierw­szy Glau­ber:

– Hęm, hum, uhm, se­rvus ba­ra­ton.

– Se­rvus – po­wtó­rzył Ti­sza.

An­drzej ser­decz­nie im dło­nie uści­snął i rzekł:

– Nie spo­dzie­wa­łem się pa­nów w sze­re­gach.

– Nie spo­dzie­wa­łeś się? – pod­chwy­cił Glau­ber ze zdzi­wie­niem. – A sam prze­cież w sze­re­gach je­steś.

– Ja co in­ne­go.

– Jak­to, co in­ne­go?

– Liść od ga­łę­zi ode­rwa­ny i wia­trem mio­ta­ny…

– Aleś mógł, gdy­byś ze­chciał, przy ga­łę­zi po­zo­stać. Tak samo mógł po­zo­stać ksią­żę, mo­głem po­zo­stać ja, mógł po­zo­stać Ti­sza.

– Żona, dzie­ci, ma­ją­tek – od­rzekł An­drzej, na Glau­be­ra pa­trząc.

Glau­ber na­dął się, po­wie­trza w płu­ca na­cią­gnął i wes­tchnął, oku­la­ry so­bie na no­sie po­pra­wił i od­rzekł:

– Dzie­ciom w spad­ku po ro­dzi­cach nie­tyl­ko się ma­ją­tek, ale i wspo­mnie­nie do­bre na­le­ży…

Ti­sza z przy­ci­skiem od­chrząk­nął.

Roz­mo­wy po­rząd­nie pro­wa­dzić nie było moż­na z po­wo­du, że pod­cho­dzi­li co­raz to nowi z Czer­nej zna­jo­mi i wi­ta­li się z An­drze­jem. Zna­jo­mi ci byli to cze­lad­ni­cy od roz­ma­itych rze­miosł: ko­wal­czu­ki, sto­lar­czu­ki, wresz­cie dwaj bed­nar­czu­ki, Pa­weł i Szan­dor. An­drzej dło­nie im ści­skał i oglą­da­jąc się, o nie­któ­rych za­py­ty­wał.

– Ran­ny. Za­bi­ty – od­po­wia­da­li.

Kil­ku Czer­nian ko­ści swo­je zło­ży­ło w obro­nie kra­iny wę­gier­skiej. Sa­ba­czak kon­try­bu­cyę po­brał.

– Toż my tak, na su­cho, roz­ma­wiać mamy? – ode­zwał się Glau­ber.

– Do karcz­my chodź­my! – od­rzekł ksią­żę.

– Chodź­my, karcz­ma nie­da­le­ko – ktoś wtrą­cił.

– Ja, nie – od­parł ap­te­karz.

– Chodź, po­rucz­ni­ku – zwró­cił się do nie­go ksią­żę z na­mo­wą. – Sztur­mem je­den stół weź­mie­my i Czer­nia­na­mi go ob­sa­dzi­my.

– Ja – od­rzekł – my­ślę o ob­sa­dze­niu i o wzię­ciu cze­go in­ne­go. Tu nie o stół cho­dzi.

– Co in­ne­go przyj­dzie póź­niej, tym­cza­sem zaś…

– Myśl jest pta­kiem pierz­chli­wym – prze­rwał. – Mnie wła­śnie wy­raz "ob­sa­dze­nie" na­su­nął do gło­wy myśl, któ­rą ob­ro­bić i uzu­peł­nić po­trze­bu­ję…

Rze­kł­szy to, ręce w tył za­ło­żył i za­czął się prze­cha­dzać. Glau­ber, Ti­sza, ksią­żę, Szan­dor i inni An­drze­ja po­mię­dzy sie­bie wziąw­szy, ku wro­tom się zwró­ci­li.

Za wro­ta­mi na oczy An­drze­jo­wi na­su­nę­ła się jesz­cze jed­na z Czer­nej zna­jo­mość. Ma­ryś szła ugię­ta pod cię­ża­rem mo­krej bie­li­zny.

– Jak się masz! – po­wi­tał ją An­drzej.

– Do karcz­my idzie­my – rzekł do niej ksią­żę.

– Niech tyl­ko bie­li­znę po­roz­wie­szam – od­rze­kła.

W karcz­mie żoł­nie­rze stół ob­sie­dli i wi­nem się ra­czy­li. W gro­nie tem, zło­żo­nem z przed­sta­wi­cie­li sfer spo­łecz­nych, tak róż­nych, jak ksią­żę­ca i wy­rob­ni­cza, wy­róż­niał się je­den Glau­ber tyl­ko. Nie­wiel­kie­go wzro­stu, pę­ka­ty, w oku­la­rach, wy­glą­dał, jak­by był za żoł­nie­rza prze­bra­ny. Roz­pa­trzyw­szy się ato­li w bie­siad­ni­kach okiem znaw­cy, wi­dzia­ło się, że ak­cent żoł­nier­ski, ów ak­cent, któ­ry ce­chu­je lu­dzi, "żoł­da­ka­mi" zwa­nych, nie ce­cho­wał ni­ko­go. Bar­dziej ani­że­li na kim in­nym, do­pa­trzyć się on da­wał na księ­ciu chy­ba. I na nim ato­li był on przy­bra­ny. Czuć się w nim da­wa­ła rola. Ksią­żę był­by sobą, jako rot­mistrz, ma­jor, puł­kow­nik, nie zaś jako sze­re­go­wiec. Le­piej ato­li, niż inni, sze­re­gow­ca uda­wał, słu­żył nie­ja­ko za wzór, we­dle któ­re­go się to­wa­rzy­sze mo­de­lo­wa­li. On szklan­kę do góry pod­no­sił i ha­sła do okrzy­ków wy­gła­szał.

– Elien a len­gy­el!

Był to to­ast na cześć go­ścia. An­drzej od­po­wie­dział:

– Elien a haza!

Pito na cześć wol­no­ści i za zdro­wie Kos­su­tha, jako też na po­hy­bel Niem­com.

Nie była to jed­nak pi­ja­ty­ka. Ksią­żę się po­wstrzy­my­wał; obec­ność zaś jego po­wstrzy­my­wa­ła in­nych. Do­dać przy­tem na­le­ży i to, że szyn­ko­wa­ne po karcz­mach wę­gier­skich wino nie jest owem wi­nem wę­gier­skiem, któ­re się w Pol­sce pija. Przy­po­mi­na ono sma­kiem prze­ki­sły barszcz i nie na­da­je się do li­ba­cyj nie­umiar­ko­wa­nych. Bie­siad­ni­cy prze­to nasi po­tro­chu po­pi­ja­li i gwa­rzy­li; opo­wia­da­li o po­cho­dach, wy­pad­kach, bi­twach; wy­my­śla­li na Niem­ców, świad­czy­li się Kos­su­them; za­ba­wia­li się i za­ba­wy nie prze­rwa­li, gdy po­mię­dzy nimi Ma­ryś miej­sce za­ję­ła.

Ma­ryś sia­dać nie chcia­ła, dro­ży­ła się.

– Sia­daj! – na­ma­wiał ją ten i ów.

– Nie – od­po­wia­da­ła, gło­wą krę­cąc.

– Cóż bę­dziesz ro­bia?

– Po­sto­ję so­bie i pój­dę.

– Do­kąd? po co?

– Bie­li­zna się su­szy.

– Wy­schnie na słoń­cu. Nie po­trze­bu­jesz ani chu­chać, ani pa­trzeć na nią.

– Po­trze­bu­je pa­trzeć – ktoś się ode­zwał.

– Aże­by cy­ga­nie nie po­kra­dli.

– Nie! Od ogni­stych oczu Ma­ry­si prę­dzej wy­schnie.

– Toć od tych oczu naj­przód Szan­dor, a z Szan­do­rem cały plu­ton uschnąć by już po­wi­nien…

Dziew­czy­nie się ta przy­mów­ka po­do­ba­ła.

Na An­drze­ja zwró­ci­ła błysz­czą­ce wej­rze­nie, wresz­cie upro­sić się dała i za sto­łem miej­sce obok Szan­do­ra za­ję­ła. Nie była to już Ma­ryś świe­ża i hoża. Wia­try ją osma­li­ły, słoń­ce opa­li­ło, przy­chu­dła; po­zo­sta­ły jej ato­li rysy re­gu­lar­ne, war­ko­cze lnia­ne i oczy wy­zy­wa­ją­ce, przez któ­re mło­dość, zmar­no­wa­na wpraw­dzie, ale mło­dość pa­trza­ła. Po­sta­cią wy­da­wa­ła hart, przy­po­mi­na­ją­ca ten, jaki się na mło­dych cy­gan­kach spo­strze­gać daje, hart lu­dzi pół­dzi­kich.

Spo­glą­da­ła z pod oka, i na jej ustach od cza­su do cza­su błą­dził drwią­cy uśmiech.

– Cóż ty Ma­ryś – rzu­cił jej An­drzej przez stół za­py­ta­nie – nie żal to­bie Są­cza?

– Ach! – od­rze­kła, ręką kiw­nąw­szy – gdzie Sącz!

– Nie ża­łu­jesz, żeś ją z sobą za­brał? – za­py­tał Szan­do­ra.

– Cze­góż­bym miał ża­ło­wać!

– Tak­żeś się temu opie­rał!

– Opie­ra­łem się, bom nie wie­dział, jak to się ob­ró­ci. Ona idzie sama.

– Jemu się wy­da­wa­ło – pod­chwy­cił Pa­weł – że ją bę­dzie po­trze­bo­wał no­sić.

– Ona idzie le­piej, niż każ­dy z nas – rzekł ksią­żę.

– I więk­szy cię­żar dźwi­ga – do­dał Glau­ber.

– Cały plu­ton opie­ra – ktoś wtrą­cił.

– I Szan­do­ra ku­ra­mi kar­mi – do­rzu­cił inny. Po­sie­dze­nie w karcz­mie trwa­ło kil­ka go­dzin.

Ksią­żę An­drze­ja na kwa­te­rę od­pro­wa­dził i po dro­dze udzie­lił mu co do Ma­ry­si cie­ka­wej in­for­ma­cyi, jako spo­strze­że­nie an­tro­po­lo­gicz­ne. Dziew­czy­na zdzi­cza­ła. W usta­wicz­nem ob­co­wa­niu z żoł­nie­rza­mi za­tra­ci­ła w so­bie po­czu­cie wsty­dli­wość! nie­wie­ściej, nie po­zbyw­szy się przy­wią­za­nia do ko­chan­ka. Szan­do­ra ko­cha­ła wy­łącz­nie i wy­łącz­ność ta­tem się tyl­ko ma­ni­fe­sto­wa­ła, że była kar­mi­ciel­ką i wy­rę­czy­ciel­ką jego, zresz­tą ni­czem.

– Zba­ła­mu­cić ją chcia­łem – mó­wił ksią­żę – ale nie było co ba­ła­mu­cić. Zy­skał­bym był tyle tyl­ko, że na bi­wa­kach, za­miast mię­sa lub sło­ni­ny, miał­bym kurę. Sta­no­wi to jej wyż­szość nad wszyst­kie Miny i Kory, któ­re lu­dziom z gęby wy­dzie­ra­ją. Ma­ryś o swe­go ko­chan­ka dba, a o resz­cie ani wie na­wet.

– Cóż Szan­dor na to?

– A cóż! Cóż on po­ra­dzi?

– Taki był za­zdro­sny!

– On i te­raz za­zdro­sny, ale tru­dy wo­jen­ne za­zdrość tę­pią i obez­wład­nia­ją. Woj­na nie sprzy­ja sie­lan­ko­we­mu osła­nia­niu go­łąb­ki bia­łem skrzy­dłem. Ro­man­tycz­ność ucho­dzi tyl­ko w po­ko­ju; na woj­nie zaś – do­dał z drwią­cym ak­cen­tem – aże­by ro­man­tycz­ność ucho­wać, po­trze­ba być Ti­szą chy­ba.

– Ti­szą – po­wtó­rzył An­drzej do sie­bie.

– Czy wiesz o tem, że on na pier­siach wstę­gę, w ser­cu nosi ob­raz pani swe­go ser­ca? – za­py­ta! ksią­żę.

– Dok­tór mi wspo­mi­nał- – od­po­wie­dział An­drzej i z oka­zyi ko­rzy­sta­jąc, za­py­tał: – A pani, czy w ser­cu swo­jem nosi jego ob­raz?

– Wiesz, kto jest ową pa­nią?

– Księż­nicz­ka, zda­je się.

– Masz na za­py­ta­nie swo­je od­po­wiedź. Lina tro­chę dzi­wacz­ka; dzi­wac­two jej ato­li nie do­cho­dzi do tego stop­nia, aże­by sen­ty­men­ty Ti­szy mia­ła po­dzie­lać. Księż­nicz­ki i lady an­giel­skie, jak bo­gi­nie grec­kie, ko­cha­ją się nie­kie­dy w pa­ster­zach, w łow­cach, w fur­ma­nach swo­ich, ale w mow­niej­szych nie­co niż Ti­sza. Ti­sza w ser­cu swo­jem sio­strę moją no­sić może, jak dłu­go mu się po­do­ba; nic to jej nie za­szko­dzi, nic nie po­mo­że jemu.

– Księż­nicz­ka pi­sa­ła do was, mo­ści ksią­żę? – ośmie­lił się na­resz­cie An­drzej za­py­tać.

– Nie pi­sa­ła… Księż­na mi o niej wspo­mnia­ła…

– I cóż?

– Nic, zdro­wa, szar­pie sku­bie, ban­da­że przy­spo­sa­bia i z dok­to­rem w kon­szach­tach po­zo­sta­je. Nu­dzić się jej musi w Czer­nej fa­tal­nie. Na miej­scu jej był­bym do Wa­co­wa po­je­chał. Czer­na to dziu­ra, nie wy­sie­dział­bym w niej.

Przed wro­ta­mi kwa­te­ry An­drze­ja mło­dzień­cy dło­nie so­bie po­da­li i ro­ze­szli się.

Na­za­jutrz rów­no ze świ­ta­niem bry­ga­da wy­stą­pi­ła w dal­szy po­chód. Przez Gy­ön­gy­ösz prze­cią­ga­ła i mia­sto znów ją na po­że­gna­nie, jak kil­ka dni temu na po­wi­ta­nie, kwia­ta­mi za­sy­py­wa­ło. Lud­ność mia­ła snadź prze­czu­cia, któ­rym ule­ga­ła mi­mo­wied­nie; był to bo­wiem dzień dru­gi kwiet­nia, któ­ry się za­zna­czył w dzie­jach wę­gier­skich. Oko­ło dzie­sią­tej przed po­łu­dniem ba­ta­lio­ny na spo­czy­nek się za­trzy­ma­ły. Ko­lum­na sta­nę­ła w szy­ku po­chod­nym; żoł­nie­rze tor­ni­stry po­zrzu­ca­li, tor­by po­otwie­ra­li, po­si­li­li się i po­le­ga­li. Spo­czyn­ki tego ro­dza­ju da­wa­ły się za­zwy­czaj nie na dłu­żej, jak na go­dzi­nę. Nim go­dzi­na upły­nę­ła, za­brzmiał echo­wy od­głos wy­strza­łu dzia­ło­we­go. Od­głos ów po­wtó­rzył się raz, dru­gi, trze­ci i zmie­nił się w usta­wicz­ny, da­le­ki huk, któ­re­go isto­ta nie ule­ga­ła wąt­pli­wo­ści. Bry­ga­dzie na­tych­miast i kro­kiem przy­śpie­szo­nym w kie­run­ku, zkąd huk do­cho­dził, iść na­ka­za­no. Pod­jazd hu­za­rów przo­dem ru­szył. Woj­sko nie­ba­wem wy­do­sta­ło się na roz­le­głą, na pra­wo ku si­nie­ją­cym na ho­ry­zon­cie gó­rom idą­cą płasz­czy­znę. Zda­wa­ło się, jak­by się od owych gór od­bi­ja­ło echo, któ­re w mia­rę, jak się ko­lum­na na­przód po­su­wa­ła, co­raz to się wy­raź­niej­szem sta­wa­ło. Do­wód­ca, bo­kiem ja­dąc, od cza­su do cza­su przy­sta­wał, przez lu­ne­tę ho­ry­zont ba­dał, da­lej znów je­chał, wresz­cie roz­kaz szy­ko­wa­nia się do boju dał. Ko­lum­na po­chod­na za­trzy­ma­ła się, ba­ta­lio­ny w ko­lum­ny do ata­ku usta­wi­ły się, ar­ty­le­rya, pod przy­kry­ciem jaz­dy, roz­wi­nę­ła się; ad­ju­tant przy­niósł ma­jo­rom roz­kaz roz­wi­nię­cia li­nii ty­ra­lier­skiej. Roz­kaz ów, niby mina, wy­pchnął przed front Jag­mi­na, któ­ry, za­po­mi­na­jąc o ar­ty­ku­le re­gu­la­mi­nu, na­ka­zu­ją­cym mu nie opusz­czać miej­sca, do ma­jo­ra pod­szedł, wy­pro­sto­wa się, pal­ce do góry nie jak żoł­nierz, ale jak stu­dent pod­niósł, i na­stę­pu­ją­ce, to­nem proś­by po­kor­nej, wy­gło­sił wy­ra­zy:

– Pa­nie ma­jo­rze, ja…

– Co? – za­py­tał ma­jor.

– W ty­ra­lie­ry…

– Ph! idź – ma­jor na to.

Jag­min od­sa­lu­to­wał, na lewo w tył się zwró­cił, przed front kom­pa­nii pierw­szej wy­szedł, od­chrząk­nął, sza­blę wy­do­był i gło­sem do­no­śnym za­wo­łał:

– Plu­ton pierw­szy, w ty­ra­lie­ry!… na­przód!… marsz!…

Plu­ton wy­stą­pił, przed fron­tem ba­ta­lio­nu na sto kro­ków w łań­cuch się roz­sy­pał i ru­szył. Zra­zu szedł kro­kiem zdwo­jo­nym, po­prze­dza­jąc ko­lum­nę, któ­ra się tym­że sa­mym kro­kiem za nim po­su­wa­ła. Żoł­nie­rze wzrok wy­tę­ża­li i nic nie wi­dzie­li. Przed nimi roz­le­ga­ło się pole, na wid­no­krę­gu wid­nia­ły góry, ztam­tąd do­cho­dzi­ły wy­raź­ne już od­gło­sy wy­strza­łów dzia­ło­wych, pod­szy­te cią­głym hu­kiem, po­dob­nym do mru­cze­nia lwa w klat­ce. Ucho od­róż­nić mo­gło huki ar­mat­nie od waru ręcz­nej bro­ni. Idą­cym po płasz­czyź­nie czuć się nie da­wa­ło pod­nie­sie­nie grun­tu lek­kie, któ­re wi­dok za­sła­nia­ło. Na szczyt tego pod­nie­sie­nia do­sta­li się ty­ra­lie­ro­wie naj­pierw­si i uj­rze­li przed sobą mia­sto, oto­czo­ne w pół­ko­le ze stro­ny prze­ciw­nej gir­lan­dą dy­mów. Mia­sto po­ka­zy­wa­ło się nie­co da­lej, bli­żej zaś za­ro­śla sa­dów.

– Na­przód! bie­giem! – za­wo­łał Jag­min.

– Bie­giem! – pod­chwy­ci­li pod­ofi­ce­ro­wi.

W chwil­kę póź­niej ty­ra­lie­ro­wie, przez pło­ty prze­ła­żąc, prze­bie­ga­li z ogro­du do ogro­du, mi­ja­jąc wy­cho­dzą­ce na uli­cę dom­ki przed­miej­skie i zbli­ża­jąc się do wrze­nia ognia dzia­ło­we­go, któ­re­mu usta­wicz­nym grze­cho­tem wtó­ro­wał ka­ra­bi­no­wy. Bieg ów ty­ra­lier­ski sam się przez się za­trzy­mał, gdy przed­mie­ścio­we ogro­dy ustą­pi­ły miej­sca ka­mie­ni­com. Sły­szeć się dał na gwiz­daw­ce znak sy­gna­ło­wy. Ty­ra­lie­ro­wie rzu­ci­li się w bok i w chwi­lę póź­niej, zgro­ma­dze­ni na uli­cy i uszy­ko­wa­ni, ko­lum­ną plu­to­no­wą, pod do­wódz­twem Jag­mi­na, ru­szy­li na­przód. Uli­ca miej­ska wy­pro­wa­dzi­ła ich wnet na ob­szer­ny ry­nek. Na ryn­ku przed­sta­wił się im taki wi­dok: Na pra­wo, w głę­bi, obok dwóch dział za­przę­żo­nych, stal pół­sz­wa­dron hu­za­rów; od hu­za­rów cią­gnął się pas pu­stej prze­strze­ni, któ­re­go dal­szy ciąg sta­no­wi­ła uli­ca na lewo, wcho­dzą­ca po­mię­dzy ka­mie­ni­ce; obie stro­ny tego pasa zaj­mo­wa­ły ba­ta­lio­ny pie­cho­ty, dwa wę­gier­skie i je­den nie­miec­ki strzel­ców, ma­ją­cych na gło­wach, na wzór strzel­ców ty­rol­skich, ka­pe­lu­sze z pió­ra­mi. Ba­ta­lio­ny te do­sta­ły roz­kaz wej­ścia w uli­cę na lewo i zdo­by­cia mo­stu, zry­wa­ne­go przez pon­to­nie­rów au­stry­ac­kich, a bro­nio­ne­go przez pie­cho­tę i ar­ty­le­ryę. Każ­dy z nich pró­bo­wał i każ­dy się cof­nął od za­wie­ru­chy kar­ta­czów, jaką spro­wa­dza­ło uka­zy­wa­nie się z po za do­mów czół ko­lumn. Do­wód­cy nada­rem­nie usi­ło­wa­li ko­lum­ny za sobą sło­wem i przy­kła­dem po­rwać. Usi­ło­wa­niom tym w po­moc sta­rał się przyjść ofi­cer szta­bo­wy, któ­ry u wy­lo­tu uli­cy sześć­dzie­się­ciu do­bo­szów zgro­ma­dził i marsz do ata­ku bęb­nić im ka­zał. Żoł­nie­rze iść się wzdra­ga­li; ba­ta­lio­ny wę­gier­skie krzy­cza­ły na Niem­ców:

– Idź­cie! Nie spo­ży­waj­cie chle­ba wę­gier­skie­go da­rem­nie!

Z ba­ta­lio­nu nie­miec­kie­go dwie ko­bie­ty z sze­re­gów wy­sko­czy­ły, i pod­no­sząc ka­ra­bi­ny, a po­ka­zu­jąc lica dy­mem okop­co­ne, wy­krzy­ki­wa­ły

– My­śmy mia­sto zdo­by­li, a wy zdo­bądź­cie most!…

Wśród tych ba­ta­lio­nów, wśród tej wrza­wy uka­zał się de­bu­szu­ją­cy z boku plu­ton z Jag­mi­nem na cze­le.

W jed­nej chwi­li krzy­ki i in­wek­ty­wy tak ze stro­ny nie­miec­kiej, jak z wę­gier­skiej usta­ły, ustę­pu­jąc miej­sca jed­no­gło­śne­mu w dwóch ję­zy­kach okrzy­ko­wi:

– Elien a len­gy­el! Es le­ben die Po­len!

Z tym okrzy­kiem zlał się inny, rów­nież dwu­ję­zycz­ny:

– Eliu­re! For­wärts! (na­przód!).

Plu­ton ani na jed­no mgnie­nie oka nie za­trzy­mał się.

Tym sa­mym kro­kiem, któ­rym na ry­nek wkro­czył, po­mię­dzy ba­ta­lio­na­mi wę­gier­skie­mi a nie­miec­kim prze­ma­sze­ro­wał, do­bo­szów mi­nął i wszedł w strasz­ną uli­cę. Okrzy­ki eliu­re! i for­wärts! brzmia­ły jesz­cze za nim, kie­dy go osy­pa­ły kar­ta­cze au­stry­ac­kie. I te go ato­li nie wstrzy­ma­ły. Na szyb­ko je­den po dru­gim na­stę­pu­ją­ce wy­strza­ły od­po­wie­dział Jag­min:

– Na­przód!

Pon­to­nie­ro­wie po­most już ze­rwa­li i do pod­rą­by­wa­nia be­lek się za­bie­ra­li.

– Na ba­gne­ty! – krzyk­nął Jag­min.

Przed po­chy­lo­ne­mi ba­gne­ta­mi pon­to­nie­ro­wie umy­kać za­czę­li, bie­gnąc ku po­sta­wio­nej na szo­sie za do­ma­mi kom­pa­nii pie­cho­ty, któ­ra im za ochro­nę słu­ży­ła. Aże­by na nią ude­rzyć, po­trze­ba się było na dru­gą stro­nę po bel­kach prze­do­stać.

Pod bel­ka­mi woda wa­rem ki­pia­ła – Au­stry­akom uda­ło się gro­blę po­wy­żej ze­rwać i staw spu­ścić.

Ma­jąc kłę­bią­cą się wodę pod no­ga­mi, wi­chrzą­ce się kar­ta­cze nad gło­wą, z bel­ki na bel­kę prze­ska­ku­jąc, prze­brał się plu­ton na prze­ciw­ną stro­nę, gdzie Jag­min żoł­nie­rzy, w mia­rę jak przy­by­wa­li, chwy­tał i w sze­re­gi usta­wiał.

– Pój­dzie­my na ba­gne­ty! – po­wta­rzał.

Kom­pa­nia au­stry­ac­ka przy­spo­so­bi­ła się ze swo­jej stro­ny. Do strze­la­nia prze­szka­dza­li jej pon­to­nie­ro­wie, któ­rzy Po­la­ków po­prze­dza­li. Ci ostat­ni po­śpiesz­nie się szy­ko­wa­li, uszy­ko­wa­li się, i Jag­min już sza­blę do ru­sza­nia na­przód pod­no­si!, gdy z le­we­go skrzy­dła, z po za mia­sta, huk­nę­ło dzia­ło, bio­rą­ce po­szlu­zem od kół ba­te­ryę au­stry­ac­ką, któ­ra kar­ta­cze sy­pa­ła. Po pierw­szym wy­strza­le na­stą­pił dru­gi, trze­ci i t… d. Nie­spo­dzian­ka ta ten mia­ła sku­tek, że ar­ty­le­rya nie­przy­ja­ciel­ska za­przod­ko­wa­ła i ga­lo­pem od­je­cha­ła, pie­cho­ta zaś umy­kać za­czę­ła z jak naj­więk­szym po­śpie­chem.

– Hura! – krzyk­nął Jag­min.

Plu­ton, prze­rze­dzo­ny tro­chę, kil­ku bo­wiem z be­lek do wody spa­dło, bie­giem ru­szył. Nie biegł jed­nak dłu­go. Wal­ka ustać mu­sia­ła dla bra­ku prze­ciw­ni­ka. Jag­min się w za­pę­dzie na szo­sie po­ha­mo­wał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: